
Jocelyne
Przebudzenie przyszło nagle,
gwałtowne i nieprzyjemne. Bez zastanowienia poderwała się do pozycji
siedzącej, drżąc i przez dłuższą chwilę musząc walczyć o to, żeby
złapać oddech. Własny krzyk ją ogłuszył, przyprawiając o coraz silniejsze
zawroty głowy, ale prawie nie zwróciła na to uwagi. Bardziej zaniepokoiło ją
to, że bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wokół jej ciała owinęły się dwie ciepłe
dłonie, sprawiając, że tym bardziej zapragnęła uciec.
– Joce…
Jocelyne! – usłyszała i na dłuższą chwilę zamarła tym bardziej, że głos
wydał jej się dziwnie znajomy. Pomyślała, że to niemożliwe i że najpewniej
coś pomyliła, ale z drugiej strony… – Już w porządku – powtórzył głos
i to wystarczyło, żeby nabrała pewności.
Błyskawicznie
poderwała głowę, żeby móc spojrzeć na siedzącą obok, wciąż obejmującą ją
Renesmee. Widok mamy początkowo wprawił ją w konsternację, porzucając
odczuwany niepokój, a zwłaszcza obawę przed tym, że to po prostu sen,
który za moment ponownie przeistoczy się w koszmar. Potrzebowała kilku
sekund, żeby nas sobą zapanować i choć spróbować uwierzyć w to, że
cokolwiek mogłoby wrócić do normy. Dopiero potem zrozumiała, w końcu
dopuszczając do siebie wspomnienia i pozwalając im ułożyć się w spójną,
logiczną całość.
Wyrwał jej
się cichy jęk, którego nawet nie próbowała powstrzymywać. Zaraz po tym coś
ostatecznie w niej pękło i po prostu się rozpłakała – w równym
stopniu z ulgi, co i wciąż obecnego strachu. Chociaż nie sądziła, że
to w ogóle możliwe, wspomnienie Dallasa jakimś cudem zeszło gdzieś na
dalszy plan, przynajmniej tymczasowo przysłonięte świadomością tego, że jednak
była w domu. Przynajmniej ta jedna rzecz była prawdziwa, niosąc ze sobą
ukojenie i poczucie bezpieczeństwa, którego dopiero zaczynała być
świadoma.
– Jocelyne,
co się dzieje? – usłyszała tuż przy uchu; mimowolnie zadrżała, kiedy ciepły
oddech owiał jej policzek. Mocniej wtuliła się w mamę, próbując poczuć się
bezpieczniej i przynajmniej spróbować uwierzyć w to, że już wszystko
w porządku. – Coś cię boli, czy…?
– Nie –
przerwała pospiesznie, chcąc jakkolwiek Nessie uspokoić.
Chciała
dodać coś jeszcze ale nie była w stanie, bo coś nagle ścisnęło ją w gardle.
Spróbowała odchrząknąć, ale to nie pomogło, przez co wciąż nie była w stanie
wykrztusić z siebie chociaż słowa. Czuła, że wszystko jest nie tak, poza tym
nie pojmowała, jak w całym tym zamieszaniu mogła w ogóle czuć się
dobrze – przynajmniej w sensie fizycznym. Początkowo to nie miało sensu,
tym bardziej, że wciąż czuła zapach własnej krwi i powoli zaczynało ją od
niego mdlić, jednak po chwili przypomniała sobie o Damienie. W końcu
była w domu, tak? Jej brat z kolei od zawsze potrafił działać cuda.
Wzięła
kilka głębszych wdechów, żeby łatwiej nad sobą zapanować. Chciała o coś zapytać,
ale nie była w stanie, dlatego ostatecznie zamarła w objęciach
Renesmee, pozwalając żeby ta jak gdyby nigdy nic pogładziła ją po policzku.
Dotyk pół-wampirzycy był przyjemnie ciepły i znajomy, co również podziałało
na nią kojąco. To było tak, jakby znajome ramiona i dotyk stanowiły swego
rodzaju ochronną otoczkę, zapewniającą jej przynajmniej chwilowe ukojenie.
Wiedziała, że ten stan rzeczy nie będzie trwał wiecznie, ale przynajmniej
tymczasowo to musiało wystarczyć poza tym…
– Ja… Gdzie
są pozostali? – zapytała, samą siebie zaskakując tym że w ogóle była w stanie
się odezwać.
Jej własny
głos zabrzmiał dziwnie, zdławiony i jakby wyprany z jakichkolwiek
emocji. Skrzywiła się, coraz bardziej poirytowany tym, jak się czuła. Chciała
przynajmniej spróbować dość do siebie i zmierzyć się z tym, co działo
się wokół niej, ale to było zbyt trudne, a ona marzyła tylko o tym,
żeby zwinąć się na łóżku w kłębek i przespać kilka następnych godzin.
Wiedziała, że ucieczka to żadne rozwiązanie, ale mimo wszystko…
– Na dole –
usłyszała w odpowiedzi.– Już jesteś bezpieczna… Dobrze się czujesz? Mam
zawołać tatę, żeby pomógł ci zasnąć? – zapytała pospiesznie coraz bardziej
zaniepokojona mama. Martwiła się, Joce zresztą szybko przekonała się, że
dziewczyna musiała czuć się bezradna, ostatecznie na wszystkie sposoby szukając
możliwości, by móc jakkolwiek jej pomóc.
Pokręciła
głową, nie chcąc nawet myśleć o tym, że miałaby zamknąć oczy. Sen,
zwłaszcza pod opieką kontrolującego sny Gabriela, wydawał się kuszącą
perspektywą, ale i tak nie wyobrażała sobie tego, że miałaby to zrobić.
Wręcz przeciwnie – sama perspektywą wydawała się mieć w sobie coś
przerażającego, bo choć Joce nie była w stanie przypomnieć sobie tego, o czym
śniła na krótko przed przebudzeniem, wiedziała, że to nie było dobre.
Dallas. To musiało mieć z nim jakiś
związek, chociaż za wszelką cenę usiłowała się nad tym nie zastanawiać. Nie
chciała nawet próbować rozważać tego, w jakich okolicznościach widziała go
po raz ostatni i co to oznaczało. Nie mogła chociaż myśleć o tym, że
on…
– Nie… –
wyrwało jej się i łzy ponownie napłynęły dziewczynie do oczu, przy okazji
jeszcze bardziej niepokojąc Nessie. Mama wyraźnie się spięła, wydając się
spodziewać nagłego ataku paniki albo czegoś równie niepokojącego. – Nie chcę
spać – wyrzuciła z siebie na wydechu, próbując przynajmniej po części
zapanować nad drżącym głosem.
Mama
zawahała się ale ostatecznie skinęła głową. Wciąż była zaniepokojona, co
zresztą wcale nie wydało się Jocelyne dziwne. Wręcz przeciwnie – trudno było
jej sobie wyobrazić to, by w takim stanie wzbudzała w najbliższych
jakiekolwiek inne uczucia.
Dłuższą
chwilę wahała się, sama niepewna tego co tak naprawdę chciała albo powinna
zrobić. Ogarnięta coraz silniejszym niepokojem, powiodła wzrokiem po pogrążonym
w przyjemnym półmroku pokoju. Przez dłuższą chwilę nie była w stanie
skoncentrować się na niczym innym, prócz wypatrywania jakiejkolwiek
nierzeczywistej, widocznej wyłącznie dla kogoś takiego jak ona postaci, jednak
szybko utwierdziła się w przekonaniu, że jest z mamą sama. Kamień
spadł jej z serca, przynajmniej początkowo, bo prawie natychmiast
przypomniała sobie i tym, że to tak naprawdę nic nie znaczył – i że
wciąż musiała zmierzyć się z tym, co tak bardzo ją przerażało.
– Mamo… –
Mimo wszystko się zawahała. Nessie spojrzała na nią uspokajająco, jednocześnie
próbując zachęcić do tego, żeby mówiła dale, ale to i tak przyszło jej z trudem.
– Ja…
– Chcesz
się czegoś napić? – przerwała łagodnie Renesmee.
W
odpowiedzi Joce jedynie mocniej do niej przyszła.
– Chcę iść
z tobą – wyrzuciła z siebie na wydechu już nawet nie zastanawiając
się nad doborem słów. Nie czuła się gotowa na jakąkolwiek rozmowę, ale zarazem
nie była w stanie dłużej przed tym uciekać. Co więcej, musiała się upewnić,
czy… Och, po prostu musiała! – Proszę.
Renesmee
spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– Powinnaś
odpocząć, Joce – zauważyła, ale jej głos nie zabrzmiał aż tak stanowczo, jak
dziewczyna mogłaby się tego spodziewać. Mama wyraźnie się wahała, bez trudu
pojmując, że coś jest nie tak. – Albo przynajmniej się przebrać. Źle wyglądasz
– dodała po chwili zastanowienia.
Dziewczyna
zamrugała kilkukrotnie, co najmniej zaskoczona. Potrzebowała dłuższej chwili,
żeby uporządkować myśli i przyjrzeć się sobie. Zdążyła zapomnieć o krwi
i o tym, że faktycznie wyglądała jak siódme nieszczęście, nawet pomimo pomocy,
której udzielił jej brat. Natychmiast spróbowała się podnieść, ale to okazało
się marnym pomysłem, bo prawie natychmiast zawirowało jej w głowie.
Ramiona
Renesmee mocniej owinęły się wokół jej talii. Joce skrzywiła się, w pierwszym
momencie zaniepokojona tym, że jednak będzie musiała zostać w łóżku, ale
szybko przekonała się, że mama nie zamierza jej do niczego zmuszać.
– Powoli. –
Uścisk wzmógł się, kiedy dziewczyna pomogła Joce odzyskać równowagę. – Pomogę
ci, w porządku?
Skinęła
głową, nie próbując protestować. Czuła się dziwnie z tym, że mogłaby
potrzebować eskorty do łazienki, ale i to zdecydowała się zignorować. Przy
mamie czuła się bezpieczna, poza tym wcześniej już kilka razy podczas choroby
potrzebowała pomocy przy tym, żeby gdziekolwiek się ruszyć. Otępienie również zrobiło
swoje, przez co nawet nie czuła się aż tak skrępowana, jak mogłaby sobie
wyobrażać.
Z
opóźnieniem uprzytomniła sobie, że nie znajdowała się w domu Cullenów.
Pamiętała, że przed wyjazdem szukali jakiegoś nowego miejsca, by móc zamieszkać
samodzielnie, ale widok obcego korytarza i łazienki, wprawiły ją w konsternację.
Potrzebowała dłuższej chwili, żeby w pełni się otrząsnąć, w czym
pomogła jej dopiero ciepła woda i prysznic. Renesmee zostawiła ją, ale
Joce była pewna, że mama znajdowała się gdzieś za drzwiami, gotowa w każdej
chwili zainteresować, gdyby coś było nie tak. Ostatecznie okazało się to
zbędne, ale mama i tak pojawiła się u jej boku, ledwo tylko Jocelyne
znalazła się na korytarzu.
– W porządku?
– usłyszała, więc krótko skinęła głową.
Miała
wrażenie, że to kolejne kłamstwo, ale zmusiła się do tego, żeby o tym nie
myśleć. Renesmee w gruncie rzeczy wciąż pytała o stan fizyczny, a pod
tym względem wszystko wydawało się być w porządku. Jocelyne nie pojmowała
tej rozbieżności, tym bardziej że sama czuła się tak, jakby miała rozpaść się
na kawałeczki, ale ostateczni zdecydowała się to zignorować. Zwłaszcza w ostatnim
czasie miała okazję przekonać się, że nie jest takie, jakim się wydawało, więc
również ta rozbieżność nieszczególnie ją zaskoczyła.
Wątpliwości
naszły ją nagle, skutecznie powstrzymując przed natychmiastowym zejściem do
salonu. Renesmee musiała być świadoma tego wahania ale nie skomentowała tego
nawet słowem, cierpliwie czekając na podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Coś w możliwości
swobodnego uporządkowania tego wszystkiego i świadomości, że nikt nie
próbował na nią naciskać wydało jej się kojące. Sama nie miała pewności, co
ostatecznie pozwoliło jej zadecydować, nie zmieniało to jednak faktu, że nie
była w stanie zmusić się do powrotu do łóżka.
Rozpoznała
schody, którymi poprowadziła ją mama. Dom, który pokazywał nam Castiel,
uprzytomniła sobie ale trudno było jej stwierdzić, jakie emocje wzbudziła w niej
ta świadomość. Pamiętała, że tu po raz pierwszy spotkała Rosę i to
wystarczyło, żeby coś ścisnęło ją w gardle, tym bardziej, że wciąż nie
miała pojęcia, co takiego działo się z dziewczyną. Miała wręcz ochotę ją
zawołać, ale ostatecznie nie zdobyła się na to, dochodząc do wniosku, że to zły
pomysł, przynajmniej do czasu, aż wszystko wytłumaczy bliskim. Gdyby do tego
wszystkiego wiedziała, jak powinna się do tego zabrać…
Z salonu
doszły ją głosy, kolejny raz wzbudzając w dziewczynie wątpliwości. Nie była
pewna, czy chce tam wchodzić, to jednak okazało się nieistotne z chwilą, w której
przekroczyła próg. Była niemalże pewna, że cała uwaga jak na zawołanie
skoncentrowała się na niej, przez co Joce momentalnie zapragnęła się wycofać,
tym bardziej że nie spodziewała się zobaczyć aż tylu osób. W gruncie
rzeczy nie miała pewności, czyj widok zaskoczył ją bardziej – Marco, Liz,
Isabeau czy może Allegry. Miała ochotę o coś zapytać, ale w ostatniej
chwili powstrzymała się, w zamian koncentrując spojrzenie na tej
ostatniej. Nie miała pojęcia dlaczego ostatecznie zdecydowała się podbiec
właśnie do Allegry, jak gdyby nigdy nic wpadając kobiecie w ramiona. Nawet
jeśli ją zaskoczyła, Allegro nie dała niczego po sobie poznać, w zamian po
prostu ją obejmując.
– Cześć,
kochanie – rzuciła kojącym tonem, pozwalając Jocelyne chociaż po części się
rozluźnić.
Nie
odpowiedziała, niezdolna do wyrzucenia z siebie chociaż słowa. Wciąż
wtulona w Allegrę, powiodła wzrokiem po pokoju, bez trudu oszukując
Shannon i Jeremiego. Trzymali się razem, oboje skryci w najbardziej
odległym kącie salonu. Nie pasowało tutaj jak nic przerażeni perspektywą
przesiadywania w domu pełnym wampirów. Shanny do tego wszystkiego nawet na
nią nie spojrzała, uparcie przylatując się podłodze. Farbowane na czerwono,
wilgotne (najwyraźniej i ona zdążyła skorzystać z łazienki; krew i towarzystwo
nieśmiertelnych nigdy nie było dobrym polaczeniem) włosy przysłaniały jej
twarz, ale Joce i tak zorientowała się że dziewczyna ma oczy napuchnięte
od płaczu.
Nigdzie nie
było Dallasa.
Poczuła, że
robi jej się niedobrze, chociaż żołądek miała pusty. Była przygotowana na to,
że chłopaka nie będzie – jak mógłby być, skoro…? – ale i tak niewiele
brakowało, żeby sama zaczęła rozdzierająco szlochać.
– Tak… –
usłyszała i mimowolnie wzdrygnęła się, słysząc głos Rufusa.
Przeniosła
wzrok na wampira, bez trudu orientując się, że wampir był wzburzony. Zauważyła,
że wujem napiął mięśnie, wyglądając na chętnego rzucić się komuś do gardła. Z gwoli
ścisłości: jego uwaga skupiała się na bliźniakach, to jednak nie wydało jej się
niczym nowym. Gdyby miałaby policzyć, jak często Aldero i Cammy pakowali
się w kłopoty, pewnie już dawno straciłaby rachubę.
– Daruj
sobie – warknął na naukowca Gabriel. Joce spojrzała na tatę z wahaniem,
mimowolne wzdrygając się na gniewną nutę którą wychwyciła w jego głosie. –
Claire jest dorosła. Wszyscy są cali. Tyle w tym temacie – uciął
stanowczym tonem.
– To widzę
– obruszył się wyraźnie poirytowany Rufus. – W zasadzie tylko dlatego
jeszcze jestem spokojny.
– Och, no
jasne. – Gabriel wywrócił oczami. – Bądźmy szczerzy: ty nigdy nie jesteś spokojny,
zwłaszcza kiedy chodzi o Claire.
– A jak
mam być? Porozmawiamy, kiedy twoja córka znajdzie się w niebezpieczeństwie,
a ciebie będą przekonywać, żebyś jej na to pozwolił.
O dziwo,
Gabriel parsknął pozbawionym wesołości śmiechem.
– To znaczy
o tym, że dopiero co musiałem puścić Alessię do Lille, a Joce omal
nie stała się krzywda? – rzucił chłodnym tonem. – Chcesz ich pozabijać, to
proszę bardzo. Nie wnikam w to, czy postąpili głupio, znikając tak bez
słowa, zwłaszcza w tej sytuacji. Ale prawda jest taka, że uratowali mi
dziecko i tylko to w tym momencie się dla mnie liczy – uciął
stanowczym tonem.
Nie dodał
niczego więcej, ale Jocelyne i tak się skrzywiła, nie mając najmniejszej
ochoty na słuchanie kłótni. Wtulona w Allegrę, zamknęła oczy, czekając na
jakiekolwiek oznaki tego, że w końcu zrobi się spokojniej. Chociaż sama
upierała się, żeby wyjść z sypialni, nagle zwątpiła w to, czy takie
rozwiązanie rzeczywiście było sensowne. W gruncie rzeczy sama już nie była
pewna, czego tak naprawdę chciała, a panująca w salonie atmosfera
wcale jej nie pomagała.
– Przestańcie
obaj – wtrącił Marco. Poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie wampira i na
moment zamarła, niemalże spodziewając się z tego powodu burzy. Kto jak
kto, ale Gabriel nigdy nie tolerował swojego ojca, nie wspominając o jakichkolwiek
uwagach z jego strony. – Nie chcę nic mówić, ale to dziecko wam zaraz
zemdleje i tyle będzie tej dyskusji.
Nikt mu nie
odpowiedział, co chyba było najlepszą z reakcji, których mogliby się
spodziewać. Jocelyne raz jeszcze rozejrzała się dookoła, w pewnym momencie
uprzytomniając sobie, że praktycznie bezwiednie wypatrywała jakichkolwiek oznak
bytności… pewnych osób. Co prawda wciąż nie widziała nikogo, ale nie poczuła
się z tego powodu lepiej.
Nie, skoro
ten stan rzeczy w każdej chwili mógł ulec zmianie.
Nie, skoro
to już zawsze miało w niej być.
– Coś nie
tak, Joce? – Spojrzenie Gabriela momentalnie spoczęło na niej. Wzrok taty
złagodniał, zresztą tak jak i jego ton, zgoła różny od tego, którym
zwracał się do Rufusa. – Wybacz, że to musi wyglądać w taki sposób.
Pokręciła
głową.
– Nic mi
nie jest, tato – zapewniła po raz wtóry, chociaż wyrzucenie z siebie tych
kilku słów przyszło Jocelyne z trudem. Głos lekko jej zadrżał, dodatkowo
stłumiony przez to, że wciąż tuliła się do Allegry. – Wszyscy są cali… Tak?
Musiała się
upewnić, tym bardziej, że całą sobą czuła, że to kłamstwo. Co więcej, wciąż nie
była w stanie w to uwierzyć, nade wszystko pragnąc się upewnić, jaka
jest prawda.
Gabriel
chciał jej odpowiedzieć, ale w tym samym momencie Shannon wydała z siebie
cichy, przeciągły jem. Uwaga Joce z miejsca skoncentrowała się na
dziewczynie, tym bardziej, że ta musiała być świadoma tego, co się wydarzyło.
Galeria tam nie było, Joce zresztą nie miała wątpliwości co do tego, że jej
kuzyni nie zdążyli wytłumaczyć nawet połowy rzeczy, które miały miejsce.
– Och,
Jocelyne… – jęknęła Shannon, energicznie potrząsając głową. – Joce, posłuchaj –
zaczęła, ostrożnie dobierając słowa, jednak dziewczyna nie potrzebowała niczego
więcej.
Nie, skoro
rozumiała.
– Wiem
wszystko – oznajmiła i to wystarczyło, żeby oczy Shannon zrobiły się jes
większe. Po jej spojrzeniu dało się zorientować, że dobrze rozumiała do czego
dążyła Joce.
– Boże… –
Gwałtowne pobladła, przez ułamek sekundy przywodząc dziewczynie na myśli ducha.
Prawie natychmiast odrzuciła od siebie tę myśl, uznając ją za zbyt
przerażającą, zwłaszcza w swoim przypadku. – On jest tutaj…? To znaczy…
Jocelyne
jedynie pokręciła głową. Nie potrafiła nawet stwierdzić, czy nieobecność
chłopaka sprawiała jej ulgę, czy może wręcz przeciwnie.
Nie miała
pojęcia, co zadecydowało o tym, że jednak się rozpłakała. Sądziła, że jest
w stanie nad sobą panować, ale to okazało się wyłącznie złudzeniem, równie
wielkim, co i dotychczasowy spokój. W tamtej chwili przekonała się,
że od chwili przebudzenia wszelakie bodźce dochodziły do niej w odległy, przytłumiony
sposób. Prawda była taka, że nie dopuszczała do siebie znamienitej większości myśli,
emocji i wspomnień, byleby chronić się przed związanymi z nimi
konsekwencjami. Prędzej czy później miało się to na niej zemścić, ale do tej
pory nie zwracała na to uwagi, bardziej przejęta walką o zachowanie
zdrowych zmysłów.
No cóż, to
okazało się bezskuteczne, o czym przekonała się w chwili, w której
wszelkie emocje wróciły, stopniowo zaczynając ją przytłaczać. Chciała się przed
tym bronić, ale nie była w stanie, zbytnio wymęczona, żeby chociaż
próbować.
– Jocelyne?
– Początkowo nawet nie zorientowała się, kto do niej mówił. Nie próbowała
protestować, kiedy tuż obok znalazła się jakaś postać i ktoś wyjął ją z objęć
Allegry. Być może już wtedy zdawała sobie sprawę z tego, że to Gabriel,
bez cienia strachu poddając się dotykowo taty. – Joce co się dzieje? – zapytał
pospiesznie, ostrożnie sadzając ją na kanapie i samemu kucając
naprzeciwko. Ujął jej twarz w obie dłonie, kciukami czule gładząc ją po
policzkach. – Przestraszyłaś się czegoś, czy…?
Energicznie
pokręciła głową, czując narastającą z każdą kolejną sekundą panikę. Gdyby
przynajmniej wiedziała, co powiedzie, byłoby o wiele łatwiej, jednak
wszystko wskazywało na to, że sprawy wcale nie miały być aż takie proste. Miała
wrażenie, że wróciła do punktu wyjścia, kolejny raz czując się jak małe dziecko
i nie będąc w stanie wytłumaczyć najbliższym tego, co się z nią
działo – i to pomimo odpowiedzi, które udało się jej znaleźć.
Po
prostu to zrób… Właśnie teraz, pomyślała i jakimś cudem udało jej się
zmusić do tego, żeby spojrzeć ojcu w oczy. Było coś kojącego w tych
znajomych, ciemnych tęczówkach.
– To… skomplikowane
– przyznała w końcu, pociągając nosem. Sama nie była pewna, jakim cudem
udawało jej się mówić. – Ja…
– Co
takiego? – zachęcił pospiesznie Gabriel.
Mocniej
zacisnęła powieki, zbytnio bojąc się reakcji na to, co ostatecznie musiała
powiedzieć. Tym razem nie potrafiła się wycofać.
– Chodzi o to,
że… ktoś umarł – powiedziała w końcu i ledwo powstrzymała szloch. – A ja…
Ja jestem w stanie go zobaczyć… Widzę różne rzeczy, tato – wyszeptała i chociaż
w tamtej chwili co ścisnęło ją w gardle, zmusiła się do tego, żeby
dokończyć: – Od samego początku chodziło o to, że widzę umarłych.
Rozdział pisany na tablecie, co oczywiście odbiło się na formatowaniu. Mój komputer chwilowo jest niedostępny, więc kilka następnych notek będzie tak wyglądało. Poprawię przy pierwszej okazji :3
OdpowiedzUsuńNessa.