
Renesmee
Rufus milczał, ale to mi
odpowiadało. Nie patrzyłam na niego, przesadnie wręcz skoncentrowana na drodze,
by za wszelką cenę uniknąć ponownego zrobienia z siebie idiotki. Co prawda
zakładałam, że mój szwagier nie był na tyle zdesperowany, by sprawdzać, czy po
raz drugi byłabym skłonna wyrzucić go z samochodu, ale i tak wolałam
dmuchać na zimne. To, że myślami wciąż byłam przy Joce, nasłuchując
jakichkolwiek dźwięków komórki, która mogłaby oznaczać konieczność
natychmiastowego powrotu do domu, również mi nie pomagała.
Nie miałam
pojęcia, czego tak naprawdę powinnam oczekiwać po rozmowie z Castielem.
Wiedziałam, że Gabriel nie byłby zadowolony, że przy pierwszej okazji nie posłałam
mężczyzna do diabła, ale nie wyobrażałam sobie tego, że miałabym się do tego
posunąć. Nie w przypadku kogoś, kto od samego początku był dla mnie miły i chciał
pomóc, choć takie podejście mogło wydawać się naiwne z perspektywy kogoś
bardziej doświadczonego. Problem polegał na tym, że nigdy nie należałam do
osób, które z góry zakładały najgorsze, zresztą Castiel od samego początku
wzbudzał we mnie pozytywne uczucia. To sprawiło, że chciałam przynajmniej
spróbować dać mu szansę na to, żeby się wytłumaczył.
Droga
zaczynała mi się dłużyć, przede wszystkim przez wygląd na korki, choć do tych powinnam
była zdążyć się przyzwyczaić. W duchu odliczałam kolejne sekundy, spędzone
na bezmyślnym wpatrywaniu się w czerwone światła, jednocześnie nerwowo
uderzając palcami w kierownicę. Powiedzieć, że po prostu się martwiłam,
byłoby niedopowiedzeniem stulecia, tym bardziej, że w moim przypadku
adekwatniejsze wydawało się to, że odchodziłam od zmysłów.
– Nieźle
cię wzięło – ocenił Rufus, decydując się przerwać panującą cieszę. Spojrzał na
mnie z zaciekawieniem, chyba w równym stopniu zmartwiony, co i rozbawiony
moim zachowaniem. – Kto to właściwie jest, co?
– Ehm…
Znajomy – wypaliłam, a szwagier prychnął, bynajmniej nie
usatysfakcjonowany moimi wyjaśnieniami.
– Od razu
wszystko jasne – zadrwił, a ja westchnęłam, niekoniecznie mając
ochotę na to, żeby się tłumaczyć.
– To
znajomy dziadka. Poznałam go przypadkiem jakiś czas temu… I to on
zasugerował mi to miejsce, do którego pojechała Jocelyne – wyjaśniłam
pokrótce. – Dlatego Gabriel go nie lubi, ale mnie się wydaje, że Castiel
nie miał pojęcia, czym tam naprawdę jest ten ośrodek. Chciał pomóc –
dodałam, dopiero po chwili uprzytomniając sobie, że do mojego głosu wkradła się
gniewna, ostrzegawcza nuta, co najmniej jakbym spodziewała się, że Rufus
również zacznie negować moje słowa.
Cóż, nie
zrobił tego. W zamian uśmiechnął się w nieco niepokojący sposób,
wciąż przypatrując mi się w ten nieco irytujący, przenikliwy sposób.
– Po
pierwsze, masz zielone – uświadomił mnie, więc w pośpiechu
skoncentrowałam się na drodze. – A po drugie, to o ile dobrze
rozumiem, jedziesz na to spotkanie w tajemnicy, żeby nie martwić zazdrosnego
męża – nie tyle zapytał, co stwierdził fakt. Drgnęłam, co najmniej
zaskoczona tym, że to było aż do tego stopnia oczywiste. – Nie masz co się
martwić, bo ode mnie niczego się nie dowie. Miałbym używanie, gdybyś to ty
mogła zdenerwować się o coś na niego, ale w drugą stronę to żadna
zabawa – stwierdził niemalże pogodnym tonem.
– Dziękuję
ci bardzo – zadrwiłam, bezwiednie wzmagając uścisk na kierownicy.
Chyba nigdy
nie miałam być w stanie zrozumieć relacji Rufusa z Gabrielem, a tym
bardziej stwierdzić, kiedy wampir sobie żartował. Jego poczucie humoru nie raz wprawiało
mnie w konsternację, nie jako jedną zresztą, przez co tym bardziej
podziwiałam Laylę za to, że jakkolwiek potrafiła z nim wytrzymać. Był trudny,
choć zdawałam sobie sprawę z tego, że miał w sobie równie wiele
człowieczeństwa, co i my wszyscy – z tym, że z uporem wolał
zostawić je dla siebie.
Jakkolwiek
by nie było, zamierzałam powiedzieć Gabrielowi o tym spotkaniu. Nigdy nie
potrafiłam mieć przed nim jakichkolwiek tajemnic, nie sądziłam zresztą, żeby te
były nam potrzebne. Po prostu dużo łatwiej było uświadomić chłopaka o pewnych
sprawach dopiero po fakcie, tak, bym nie musiała się obawiać jego reakcji. W pierwszej
kolejności sama musiałam ustalić to, jak miały się sprawy z Castielem, tym
bardziej, że w naturalny sposób zaczynałam mieć wątpliwości w związku
z tym, jaki był udział mężczyzny w Projekcie Beta.
Reszta
podróży minęła już w ciszy. Wywróciłam oczami na widok kawiarenki, w której
spotkaliśmy się tuż przed pierwszą wizytą w domu, który teraz zajmowałam z mężem.
Dalej uważałam, że w walentynkowym wystroju było coś tandetnego, co
bardziej mnie bawiło, aniżeli wprawiało w jakikolwiek wyjątkowy nastrój.
Nie miałam pewności, dlaczego Castiel z takim uporem wybierał to miejsce,
ale po chwili wahania doszłam do wniosku, że tak naprawdę nie miałam mu okazji
na to, żeby zaprotestował cokolwiek innego. Przerzuciłam torebkę przez ramię,
mimowolnie spinając się, bo ostatnia moja wizyta w tym miejscu nie
przyniosła niczego dobrego, nawet pomimo tego, że wspominałam ją dość przyjemnie.
Nie
musiałam szczególnie się wysilać, żeby zauważyć czekającego na mnie człowieka –
i to nie tylko przez wzgląd na brak jakiejkolwiek innej klienteli. Castiel
wyraźnie rozpogodził się na mój widok, natychmiast podrywając się z miejsca,
bym łatwiej mogła go zauważyć. Dopiero po chwili zwrócił uwagę na to, że nie
przyjechałam sama i przez jego twarz przemknął cień, jednak ostatecznie
nie skomentował tego nawet słowem.
– Cześć. –
Jego spojrzenie skoncentrowało się na mnie. – Dobrze cię widzieć… I ładnie
wyglądasz – dodał, posyłając mi olśniewający uśmiech. – Ja…
– Mam
trochę mało czasu – oznajmiłam o wiele bardziej oschle, aniżeli tego
chciałam.
Castiel
zacisnął usta.
– W porządku
– zreflektował się, a do jego głosu wkradło się wahanie. – Jesteś na mnie
zła?
Westchnęłam,
po czym nieznacznie potrząsnęłam głową.
– Raczej
zdenerwowana – poprawiłam, po czym bez pośpiechu osunęłam się na krzesło. – To
jest mój szwagier, Rufus – dodałam, a Castiel niechętnie skinął głową.
Trudno było
mi stwierdzić, czego tak naprawdę powinnam spodziewać się po tej rozmowie.
Poczułam się co najmniej dziwnie, kiedy zapadła cisza, podczas której mogłam co
najwyżej wodzić wzrokiem to w stronę jednego, to znów drugiego z moich
towarzyszy. Nie byłam w stanie ocenić zwłaszcza tego, co w tamtej
chwili musiał myśleć sobie Rufus, tym bardziej, że wampir naturalnie milczał,
jakby od niechcenia przypatrując się obecnemu przy nas człowiekowi. Mimo
wszystko byłam mu wdzięczna za to, że nie próbował się wtrącać, bo jak go
znałam, mogłam pewnie spodziewać się dosłownie wszystkiego, ale atmosfera i tak
wydała mi się dość nieznośna.
– Więc… Jak
się ma Joce? – zapytał w końcu Castiel, a ja ledwo powstrzymałam się
przed westchnieniem, uświadamiając sobie, że już na wstępie będę musiała
kłamać.
– Nie jest
źle – powiedziałam, co zresztą w sensie fizycznym nie było aż tak wielkim odstępstwem
od normy. – Jest w domu, więc…
– Tak, to
wiem – przerwał mi mężczyzna. Spojrzałam na niego zaskoczona, bo zdecydowanie
nie miałam go za kogoś, kto w czasie rozmowy mógłby zachować się
jakkolwiek nieuprzejmie. Najwyraźniej coś było na rzeczy, chociaż wciąż nie
potrafiłam jednoznacznie tego sprecyzować. – Wybacz mi, proszę, że zadzwoniłem
dopiero teraz, ale nie miałem pojęcia, czy w ogóle zechcesz się ze mną
zobaczyć… No i czy cokolwiek jest w porządku – dodał, po czym
westchnął. W tamtej chwili wydał mi się zmęczony i zniechęcony. –
Gdybym nie miał pewności, że twojej siostrze jakimś cudem udało się wrócić,
wtedy zadziałałbym dużo szybciej.
– O czym
tak naprawdę mówisz? – zapytałam go spiętym tonem.
Samo spotkanie
było ryzykowne, tym bardziej, że sama nie wiedziałam, czego tak naprawdę
powinnam się spodziewać. Nie miałam przygotowana żadnej wersji, którą mogłabym
zaprezentować komuś niewtajemniczonemu, bo Castiel był dla mnie właśnie taką
osobą – kimś, kto znalazł się w tym całym szaleństwie tylko i wyłącznie
przypadkiem, tak naprawdę nie zdając sobie sprawy z tego, jak działał Projekt Beta. Nie potrafiłam wytłumaczyć
samej sobie, dlaczego tak bardzo mu ufałam, to zresztą nie wydawało mi się istotne;
chciałam zdać się na instynkt, tym bardziej, że dotychczas nie miałam
mężczyźnie niczego do zarzucenia.
– O tym pożarze
– wyjaśnił, a ja wypuściłam powietrze ze świstem, bynajmniej
nieuspokojona. Więc w ten sposób wytłumaczono zniszczenia, których
dokonały demony… – Wiem, że kilka osób zginęło. Jak tylko się dowiedziałem… Ale
skąd którekolwiek z nas mogłoby wiedzieć? – zapytał, po czym energicznie
potrząsnął głową. – Wiesz, że nigdy świadomie nie naraziłbym twojej siostry na
niebezpieczeństwo, prawda?
Otworzyłam
i zaraz zamknęłam usta, niepewna tego, w jaki sposób powinnam
zareagować. Słuchałam i wszystko wskazywało na to, że nie miał pojęcia, co
tak naprawdę wydarzyło się w tym budynku – że cokolwiek mogłoby być nie
tak z ośrodkiem, w którym oficjalnie miano pomagać osobom z zaburzeniami
snów. Sama nie miałam pewności, co powinnam o tym wszystkim myśleć, ale
obwinianie Castiela w tamtej chwili wydało mi się tym bardziej śmieszne.
Martwiłam się o córkę, co zresztą jawiło mi się jako coś najzupełniej
naturalnego, zwłaszcza w obecnej sytuacji; miałam dość powodów do
zmartwień, a dokładnie sobie kolejnych, chociażby poprzez szukanie winnych
tam, gdzie tak naprawdę ich nie było, zdecydowanie nie miało któremukolwiek z nas
pomóc. Gabriel był przewrażliwiony, poza tym jego niechęć do Castiela robiła
swoje – to wszystko, a przynajmniej do takich wniosków w naturalny
sposób doszłam w tamtej chwili.
Cokolwiek
się działo, siedzący przede mną mężczyzna zdecydowanie nie miał z tym wszystkim
związku – nie większy niż to, że po prostu chciał mi pomóc, sugerując projekt,
który z logicznego punktu widzenia mógł okazać się dla kogoś takiego jak
Jocelyne idealny, przynajmniej w tamtym okresie. Teraz z kolei
Castiel wydawał się być bliski tego, żeby zacząć obwiniać się o pożar, a to zdecydowanie nie
powinno mieć miejsca.
– Przecież
to nie twoja wina – zapewniłam pośpiesznie i w tamtej chwili mógł głos
znacznie złagodniał. Mój rozmówca uniósł głowę, by móc spojrzeć mi w oczy,
a ja na dłuższa chwilę zamarłam, porażona głęboką zielenią jego tęczówek. –
Nie mam o nic pretensji, naprawdę. Joce jest cała i… No cóż, to chyba
najważniejsze, prawda?
Nie miałam
pewności, czy udało mi się go uspokoić, ale mimo wszystko odniosłam wrażenie, że
dzięki moim słowom znacznie się rozluźnić. Przyjęłam to z ulgą, tym
bardziej, że miałam wrażenie, że przynajmniej to jedno jestem mu winna,
zwłaszcza po niezbyt przyjemnym powitaniu, które mu zaserwowałam. Zaczynałam
mieć do siebie pretensje o to, że chociaż przez moment mogłam zacząć mieć
względem jego intencji wątpliwości, zamiast po prostu zaufać sobie. Castiel
chciał pomóc, zresztą tak jak i w przypadku domu, bo pod tym względem
dosłownie spadł mnie i Gabrielowi z nieba. Co prawda rozumiałam,
dlaczego mój mąż podchodził do całej tej sytuacji w aż tak sceptyczny
sposób, ale to nie oznaczało, że zamierzałam z góry zakładać, że wszystko
zostało ukartowane, tym bardziej, że podczas rozmowy wyraźnie czułam, że
mężczyzna jest równie zszokowany sytuacją, co i my wszyscy.
Poczułam
swego rodzaju ulgę, kiedy udało nam się zmienić temat, chociaż co najmniej dziwne
wydało mi się to, że pokusił się o to właśnie Rufus. Początkowo spojrzałam
na wampira z niedowierzaniem, kiedy tak po prostu włączył się do rozmowy,
zachowując się przy tym w zaskakująco uprzejmy jak na niego, niemalże
ludzki sposób. Zdążyłam zapomnieć, że pomimo tego, że przez większość czasu
izolował się od wszystkich wokół, potrafił być aż nadto czarujący, dzięki czemu
bez trudu potrafił owijać sobie ludzi wokół palca. Wymownie uniosłam brwi, gdy
jakby od niechcenia zaczął stosować swoje sztuczki akurat na Castielu, tak
nagle wypytując o pracę, a potem jak gdyby nigdy nic wchodząc z mężczyzną
w dłuższa dyskusję na temat czegoś, co musiało mieć jakiś związek z psychiatrią,
ale zdecydowałam się tego nie komentować – i to nie tylko dlatego, że w pewnym
momencie byłam w stanie w pełni zrozumieć tylko i wyłącznie
przewijające się przez rozmowę spójniki.
Wciąż miałam
wątpliwości, kiedy – przy byle okazji, chcąc jak najszybciej wrócić do Joce –
pośpiesznie pożegnałam się z Castielem. Przynajmniej nie zauważyłam, żeby
mój szwagier próbował wpływać na czyjkolwiek umysł i wykorzystywał wampirze
umiejętności, ale mimo wszystko…
– Co to
miało być? – zapytałam spiętym tonem, ledwo tylko znaleźliśmy się w samochodzie
i nabrałam pewności, że nikt nie będzie w stanie nas usłyszeć.
Rufus
rzucił mi znużone spojrzenie.
– Rozmowa,
jak mniemam – odpowiedział spokojnie. – Za każdym razem zarzucacie mi za mało
ludzkich odruchów, a jak już zdarza mi się to zmienić, to tez pojawiają
się problemy – dodał niemalże z pretensją, ale nie pozwoliłam się zwieść.
– Nie kręć,
bo naprawdę… – Urwałam, po czym z niedowierzaniem pokręciłam głową. – I co?
– zapytałam w końcu, sama niepewna tego, co tak naprawdę chciałam
usłyszeć.
– Miły ten
twój znajomy – stwierdził niewinnym
tonem, ale i tak zapragnęłam na niego warknąć.
– Ale?
Nie miałam
pojęcia, skąd brało się przekonanie, że to nie wszystko, co chciał mi
powiedzieć, ale nie dbałam o to. W przypadku Rufusa nie było co
marzyć o tym, że nagle nabrał chęci na integrowanie się z kimkolwiek.
W zasadzie to, że jakkolwiek tolerował mnie, moją rodzinę i udało mu
się założyć z Laylą rodzinę, stanowiło swego rodzaju cud.
– Może i nie
znam się na uczuciach, relacjach i tak dalej, ale… na twoim miejscu bym na
niego uważał – powiedział w końcu, a ja spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Wiesz, dla ciebie jest zbyt miły.
Jakby ktoś w ten sposób zachowywał się względem Layli, miałbym
wątpliwości.
– Bez
żartów – obruszyłam się. – Castiel tak ma.
Wampir
wywrócił oczami.
– Och, na
pewno – zadrwił. – Poza tym okazyjnie kłamie, chociaż wciąż nie mam pewności,
czy… Zresztą nieważne – wycofał się nagle, kolejny raz wystawiając moje nerwy
na próbę.
Cokolwiek
miał na myśli, ostatecznie nie rozwinął tematu, ku mojej narastającej z każdą
kolejną sekunda irytacji. Nie miałam pojęcia, co tak naprawdę powinnam o tym
wszystkim myśleć, a zachowanie Rufusa w najmniejszym nawet stopniu mi
nie pomagało, wręcz na każdym kroku wystawiając moje nerwy na próbę.
No cóż,
lubiłam Castiela. Chyba nawet mu ufałam, jednak coś w słowach szwagra
sprawiło, że nagle zaczęłam wątpić w to, czy naprawdę powinnam.

Jocelyne
Obudził ją znajomy głos – to
oraz ciche nucenie, w którym również rozpoznała zasłyszaną już
przynajmniej raz melodię. Zamrugała kilkukrotnie, o dziwo tym razem nie
odczuwając strachu, chociaż zwykle spinała się za każdym razem, gdy w grę
wchodził jej dar. Być może miało to związek ze świadomością tego, że znajdowała
się w bezpiecznym domu, a może z czymś zgoła innym, ale naprawdę
poczuła się pewniej – tylko trochę, to jednak wystarczyło, żeby dyskretnie
spróbowała unieść się na łokciach i spróbować rozejrzeć dookoła.
Udało jej
się powstrzymać od wzdrygnięcia czy jakiejkolwiek gwałtownej reakcji na widok
smukłej postaci, która przysiadła na skraju zajmowanego przez nią łóżka.
Jocelyne zamarła, uważnie mierząc wzrokiem siedzącą przy niej kobietę –
jasnowłosą piękność, której twarzy co prawda nie była w stanie zobaczyć,
bo ta zwrócona była w stronę okna, ale to nie przeszkadzało jej w dopowiedzeniu
sobie tego, jak jej gość musiał wyglądać. Przecież znała ją doskonale, chociaż
zarazem irracjonalnym wydawało się Joce to, że właśnie ta osoba mogłaby znaleźć
się przy niej, zresztą nie po raz pierwszy. Nie była w stanie zliczyć, jak
wiele razy kobieta siedziała już przy niej, wydając się czuwać czy to krótko po
tym, jak zaczął prześladować ją ten niepokojący mężczyzna, czy znowu w ośrodku,
gdy walczyła z narastającym głodem i gorączką.
Jakkolwiek by
nie było, w żaden sposób nie potrafiła wytłumaczyć jednej, dość istotnej
kwestii…
– Elena?
Szeptała
tak cicho, że ledwo była w stanie zrozumieć samą siebie, jednak kobieta
przy łóżku nie miała z tym najmniejszego nawet problemu. Błękitne tęczówki
– równie znajome, a przynajmniej takie wrażenie odniosła Jocelyne – z miejsca
przeniosły się na nią. Miała okazję, żeby obrzucić pośpiesznym spojrzeniem
twarz znajomej nieznajomej, tym samym
utwierdzając się w przekonaniu, że ma przed sobą kogoś o wyglądzie
kuzynki – z tą tylko różnicą, że Cullenówna żyła i najpewniej
bezpiecznie siedziała w domu.
Nie-Elena natychmiast zamilkła, na
ułamek sekundy zamierając w bezruchu. Zareagowała dopiero po kilku
sekundach, kiedy z lekkością poderwała się na równe nogi, nie tyle
odsuwająco, co wręcz odpływając od łóżka. Jocelyne pośpiesznie usiadła, by móc
łatwiej obserwować unoszącego się kilka centymetrów nad ziemią ducha i wcale
nie mając przy tym ochoty na to, żeby zacząć krzyczeć. Wręcz przeciwnie – nade
wszystko pragnęła zrozumieć, co właśnie miało miejsca.
– Poczekaj –
wyrzuciła z siebie na wydechu. Była gotowa zacząć nawet błagać, jeśli
tylko okazałoby się to jedynym sposobem na zatrzymanie przy sobie nieznajomej. –
Proszę, nie idź. Ja… Proszę –
powtórzyła z naciskiem.
Kobieta
zatrzymała się, ponownie zwracając błękitne tęczówki na skuloną na łóżku
dziewczynę. Przez jej twarz przemknął cień, zaś w spojrzeniu Joce zdołała
doszukać się oznak wahania – rodzaju wewnętrznej walki, którą milcząca zjawa
toczyła z samą sobą. Wyglądała na chętną, żeby usłuchać i jednak
zostać, jednak coś w jej postawie dało Jocelyne do zrozumienia, że
jednocześnie była taką perspektywą bardzo zaniepokojona.
– Nie wiem,
czy powinnam – powiedziała w końcu, niezwykle łagodnie i jakby
przepraszająco, chociaż mała Licavoli nie miała do niej o nic pretensji.
Nawet głos
miała taki, jak Elena – melodyjny, przyjemny dla ucha, a przy tym o wiele
cieplejszy od tego, który Joce przywykła słyszeć, kiedy w grę wchodziły
wypowiedzi jej kuzynki. W tamtej chwili naprała pewności, że ma przed sobą
kogoś zupełnie innego, chociaż to wciąż nie tłumaczyło, dlaczego kobieta
wyglądała w tak znajomy, bliźniaczo podobny do córki Cullenów sposób.
– Proszę…
Chociaż na chwilę – poprosiła, po czym pośpiesznie mówiła dalej, korzystając z tego,
że kobieta zastygła w miejscu: – Widziałam cię już wcześniej i… chcę po
prostu zrozumieć, co… – Zamilkła, zbytnio niepewna swojego głosu i tego,
co tak naprawdę chciała albo powinna powiedzieć.
– Mam na
imię Beatrycze – podpowiedziała jej łagodnie nie-Elena.
Jocelyne
zawahała się, po czym skinęła głową. To już był jakiś początek, chociaż wciąż
tak naprawdę nie wiedziała niczego.
– Hej –
wykrztusiła z siebie w końcu, mówiąc pierwszą rzecz, która w naturalny
sposób przyszła jej do głowy.
Kobieta
roześmiała się melodyjnie, chyba faktycznie rozbawiona.
– Jesteś
taka kochana – stwierdziła, po czym westchnęła cicho. – Nie zdajesz sobie
sprawy z tego, od jak dawna zastanawiałam się nad tym, żeby z tobą
porozmawiać… – Lekko przekrzywiła głowę, jakby spojrzenie na Jocelyne pod innym
kątem mogło ułatwić jej wyciągnięcie jakichś konkretnych, interesujących ją
wniosków. – Tak bardzo się zmieniłaś, Joce.
– Fakt –
przyznała. Uniosła dłoń, bezwiednie zaczynając nawijać kosmyk włosów na palec. –
Teraz… więcej rozumiem – dodała, chociaż z jakiegoś powodu miała wrażenie,
że tym stwierdzeniem oszukuje samą siebie.
Beatrycze
posłała jej kolejny blady uśmiech.
– Tak
bardzo cieszy mnie to, że jesteś cała i zdrowa. Nie wiem, czy się
zorientowałaś, ale próbuję chronić cię na wszystkie możliwe sposoby, chociaż w tamtym
ośrodku… – Westchnęła cicho. – Chwała bogini za to, że twoja kuzynka mnie
wyczuła. Pewnie trochę nastraszyłam Claire, ale musiałam jakoś pokazać jej
drogę.
Spojrzała
na swoją rozmówczynię z zaskoczeniem, co najmniej skonsternowana
wypowiedzianymi przez kobietę słowami. Beatrycze nie dodała niczego więcej, w zamian
bez słowa przesuwając się bliżej łóżka i bez chwili wahania wyciągając
dłoń ku twarzy siedzącej na materacu dziewczyny.
Joce
mimowolnie wzdrygnęła się, czując znajomy już chłód, który zawsze towarzyszył
obecności jakiejkolwiek duszy.
– Pamiętaj
po prostu, że nigdy nie jesteś tak naprawdę sama – wyszeptała niemalże
troskliwym głosem Beatrycze.
Wraz z tymi
słowami zniknęła, zostawiając zaskoczoną dziewczynę w pokoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz