Jocelyne
Już w chwili, w której
z paniką w oczach spojrzała na Julie, wiedziała, że to nie skończy się
dobrze. W milczeniu wpatrywała się z kobietą, rozdarta pomiędzy
pragnieniem, żeby skłamać albo powiedzieć prawdę – tak po prostu, jak gdyby
nigdy nic oznajmiając, że właśnie dyskutowała z duchem, o czym
wszyscy zresztą powinni doskonale wiedzieć, skoro w tajnych, nieoficjalnych dokumentach spekulowali
na temat jej ewentualnych zdolnościach. Zmęczenie dawało się dziewczynie we
znaki, sprawiając, że naprawdę miała ochotę zrobić coś głupiego i ostatecznie
poznać prawdę. Chciała tu i teraz zacząć wypytywać się o ośrodek,
siebie samą i wszystko to, co zdążyła zaobserwować, chociaż nie powinna –
niezależnie od tego, czy w ten sposób dodatkowo wpakowałaby się w kłopoty.
Nie zrobiła
tego, choć podjęcie decyzji przyszło jej z trudem. Ostatecznie postawiła
na ciszę, nawet pomimo świadomości, że w ten sposób jedynie pogarsza
sytuację, być może nawet bardziej ją komplikując. Z drugiej strony, skoro
już wmawiali jej, że była chora, równie dobrze mogła zachowywać się tak, jakby w istocie
prawda prezentowała się w ten sposób. Jeśli miała być ze sobą szczera, po
wszystkim tym, co powiedziała Rosa, zaczynała coraz bardziej niecierpliwie
podchodzić do kwestii poznania kolejnych faktów, tym samym bagatelizując
niebezpieczeństwo. Wiedziała, że to nie jest dobrze i że w ten sposób
mogła co najwyżej wpakować się w kłopoty, ale co innego miałaby zrobić?
– Jocelyne…
– Julie najwyraźniej miała problem z tym, by znosić przeciągające się
milczenie. Podeszła bliżej, jednak bez zamykania drzwi od pokoju, co Licavoli z jakiegoś
powodu przyjęła z ulgą. Dzięki temu nie czuła się tak, jakby nagle
znalazła się w potrzasku, chociaż to nadal wszystkiego nie rozwiązywało. –
Słyszałaś, o co cię zapytałam?
–
Oczywiście, że tak – odpowiedziała machinalnie.
Julie lekko
zmarszczyła brwi. Wzrok utkwiła w pół-wampirzycy, tym samym sprawiając, że
ta zaczęła czuć się coraz bardziej nieswojo.
– Więc
dlaczego mi nie odpowiedziałaś? – odezwała się ponownie kobieta, decydując się
poprowadzić spokojną, względnie nic nieznaczącą rozmowę.
– Ponieważ
nie wiem, o co ci chodzi – powiedziała w końcu Jocelyne.
To nie były
słowa, które nade wszystko pragnęła wypowiedzieć, ale doszła do wniosku, że
niepotrzebne narażanie się na niebezpieczeństwo to bardzo zły pomysł. Już i tak
miała do siebie pretensje o kilka nieświadomie podjętych decyzji,
począwszy od tej, która sprawiła, że Dallas i Shannon dowiedzieli się o świecie
nieśmiertelnych. Musiała być ostrożniejsza, tym bardziej, że poznanie tajemnic
ośrodka nie było warte tego, żeby narazić wszystkich wokół na
niebezpieczeństwo.
Wiedziała,
że Julie nie będzie zachwycona takimi wyjaśnieniami, ale nie dbała o to.
Obojętnie wpatrywała się w kobietę, po cichu licząc na to, że ta
zrezygnuje z jakichkolwiek dalszych pytań i po prostu wyjdzie.
Dyskretnie próbowała rozejrzeć się po pokoju, wypatrując Rosy, jednak wszystko
wskazywało na to, że ta zniknęła na dobre, przynajmniej tymczasowo. Poczuła
silne rozczarowanie na myśl o tym, że mogłoby do tego dojść, a ona po
raz kolejny została sama, ale ostatecznie zmusiła się do tego, żeby się nad tym
nie zastawiać. Rosa już i tak jej pomogła, więc przynajmniej tymczasowo ta
długa rozmowa musiała wystarczyć.
– Dobrze
się czujesz? – odezwała się Julie, tym samym sprowadzając dziewczynę na ziemię.
Nie tego spytania się spodziewała, chociaż zarazem nie potrafiła określić, czy w ogóle
miała jakiekolwiek wyobrażenie niechcianej wymiany zdań.
– Jak
najbardziej. – Spróbowała wysilić się na blady uśmiech. – Czy coś się stało?
Która godzina? – zapytała wprost, próbując zmienić temat.
Kobieta zacisnęła
usta.
– Jest
przed piątą – oznajmiła; jej ton jednoznacznie sugerował, że nie zamierzała
wnikać w szczegóły tego, dlaczego mogłaby wystawać pod czyimikolwiek
drzwiami. – Usłyszałam, że nie śpisz… I mogłabym przysiąc, że do kogoś
mówiła.
– Dopiero
co się obudziłam – skłamała, próbując wypaść jak najbardziej przekonywująco. Wysiliła
się na uśmiech, choć szczerze wątpiła w to, żeby wyszedł aż tak
wiarygodnie, jak mogłaby tego oczekiwać. – Kto wie, może mówiłam przez sen?
Podobno mojej babci się to zdarzało – dodała z miną niewiniątka.
No cóż,
jeśli dobrze się nad tym zastanowić, to nawet nie było kłamstwo. Z tego,
co wiedziała, Bella jeszcze będąc człowiekiem dość często i dużo odzywała
się podczas snu, ku wyraźnej uciesze czuwającego nad nią Edwarda. Gdyby Julie
znała te fakty, może nawet uwierzyłaby w takie rozwiązanie, jednak obserwując
wyraz twarzy kobiety w tamtej chwili, Jocelyne nie miała wątpliwości co do
tego, że ta jej nie wierzyła.
Znów
zapanowała cisza, tym razem jeszcze bardziej napięta i trudna do
zniesienia. Po prostu wyjdź,
pomyślała w panice Joce, żałując, że nie miała w sobie dość odwagi i samozaparcia,
by spróbować narzucić pracownicy swoją wolę. Siedziała, wpatrywała się
bezmyślnie w kobietę i podświadomie czuła, że będzie miała kłopoty,
chociaż w tamtej chwili wciąż nie potrafiła sprecyzować tego, czego tak
naprawdę powinna się spodziewać.
Tym
większym zaskoczeniem było dla niej to, że Julie ostatecznie z wolna skinęła
głową – tylko nieznacznie, bez wyraźnego przekonania. W milczeniu powiodła
wzrokiem dookoła, jakby spodziewała się, że potencjalny rozmówca Jocelyne
chował się gdzieś w kącie albo pod łóżkiem. Tak czy inaczej, jakichkolwiek
wniosków by nie wyciągnęła, najwyraźniej nie była w stanie czegokolwiek
się przyczepić; kiedy w końcu się odezwała, jej głos wciąż brzmiał
spokojnie, a twarz nie wyrażała niczego, prócz troski.
– Niech
będzie i tak, skoro jesteś pewna, że wszystko w porządku –
powiedziała cicho. – Nie będę cię niepokoić, niemniej gdyby coś się działo…
Masz może problemy ze snem?
–
Absolutnie żadnych.
Miała
nadzieję, że w chwili, w której wypowiadała te dwa słowa, jej twarz
nie zdradzała zażenowania albo strachu. Cóż, trudno byłoby, by nie zaczęła myśleć
o tym, jak raz po raz wymykała się z Dallasem nie tylko z pokoju,
ale i poza ośrodek… Nie wspominając o momentach, w których
chłopak nocował w tej samej sypialni. Tak czy inaczej, istniało dość sytuacji,
w których kwestia problemów ze snem faktycznie mogłaby okazać się
dyskusyjna.
Julie nie
pytała o nic więcej, w końcu decydując się opuści pokój. Pomimo braku
komentarza i pozornej niewinności sytuacji, Jocelyne już w tamtej
chwili wyczuła, że coś jest nie tak – i że kobieta nie próbowała wypytywać
jej bez jakiegoś konkretnego powodu. Podstawowe pytanie wciąż jednak brzmiało:
co w ten sposób próbowała osiągnąć.
– Rosa? –
wyszeptała po kilku minutach, kiedy nabrała pewności, że Julie nie wróci; chcąc
upewnić się, czy dziewczyna wciąż była gdzieś w pobliżu i przypadkiem
nie obserwowała z ukrycia.
Nie
otrzymała odpowiedzi.
Nie była zaskoczona tym, że na
dobry początek dnia okazało się, że Ron tak nagle chce ją widzieć. Wiedziała,
że poranna sytuacja nie była aż tak niepozorna, jak mogłaby sobie tego życzyć,
dlatego jakakolwiek reakcja ze strony prowadzących Projektu Beta nie wydała jej się dziwna. Coś było na rzeczy i chociaż
początkowo uznała perspektywę wizyty w znajomym już gabinecie za
niepokojącą, ostatecznie doszła do wniosku, że jest bardziej podekscytowana niż
zaniepokojona.
Jeśli miała
być ze sobą szczera, w niektórych momentach nie poznawała samej siebie,
zwłaszcza jeśli chodziło o kwestię wykorzystywania nowoodkrytych
zdolności. Wciąż nie oswoiła się z perspektywą bycia nekromantką, ale
zmęczenie i rozmowa z Rosą sprawiły, że czuła się zaskakująco wręcz
pewnie. Przecież i tak niczego nie
zmienię, myślała raz po raz i było w tym coś pocieszającego,
chociaż sama nie miała pewności co takiego. Jedynym, co wydawało jej się dość
oczywiste, było to, że powinna czuć swego rodzaju dumę w związku z tym,
że Selene jakkolwiek ją wyróżniła, tak jak zresztą Beau czy Claire. Była
Licavoli, a to, że w znacznym stopniu przejawiała ludzką naturę,
wcale jeszcze nie znaczyło, że była pod jakimkolwiek względem gorsza…
A przynajmniej
chciała w to wierzyć, chociaż to wciąż nie było proste.
Julie
pojawiła się ponownie jeszcze przed śniadaniem, nie dając Jocelyne okazji na
dotarcie do stołówki. Być może naprawdę zaczynała być przewrażliwiona, ale
odebrała to jako próbę niedopuszczenia do tego, żeby mogła spotkać się z Dallasem
albo kimkolwiek innym. Z jakiegoś powodu perspektywa spotkania z Ronem
w sytuacji, w której nikt nie miałby pojęcia gdzie i dlaczego
idzie, ale usiłowała o tym nie myśleć. Musiała być po prostu czujna, to
wszystko; była nieśmiertelna, więc ze strony ludzi nie groziło jej nic, nawet
pomimo tego, że sama była do nich pod jakimkolwiek względem podobna.
Mimo
wszystko musiała się powstrzymywać przed próbą wykorzystania telepatii, zbytnio
obawiając się tego, jak mógłby zareagować Dallas. Problemem nie było to, że
mógłby ot tak usłyszeć głosy w głowie – z jakiegoś powodu była pewna,
że uznałby to za niezwykle fascynujące – ale to, jak impulsywny w swoich
działaniach zwykle bywał. Jak go znała, pewnie próbowałby zrobić coś wyjątkowo
nieprzemyślanego, a na to zdecydowanie nie mogła pozwolić. Któreś z nich
musiało przejawiać oznaki zdrowego rozsądku, a skoro on w ostatnim
czasie się do tego nie palił, obowiązek najwyraźniej spadał na nią.
Pokój nie
zmienił się od dnia, w którym widziała go po raz ostatni. W milczeniu
powiodła wzrokiem po gabinecie, po raz drugi mając okazję oglądać go w świetle
dnia. Próbowała zachowywać się naturalnie, ale to okazało się trudne, skoro już
od progu zaczęła być świadoma tego, że ktoś przypatruje jej się z uwagą,
najpewniej oceniając każdy gest czy ruch, który wykonała. Unikała spoglądania
na Rona, udając zafascynowaną znajomymi już półkami z książkami, chociaż
na dłuższą metę takie rozwiązanie wydawało się pozbawione sensu. On wie, że tutaj byłam… Może niekoniecznie z Dallasem,
ale jednak, naszła ją irracjonalna myśl i pomimo usilnych starań nie
była w stanie jej od siebie odsunąć. Wciąż pamiętała panikę, której
doznała, kiedy z chłopakiem kuliła się pod tym wielkim biurkiem, to
wspomnienie zaś stopniowo zaczynało doprowadzać ją do szału, wzbudzając emocje,
których zdecydowanie nie chciała czuć.
– Dzień
dobry, Jocelyne.
Nawet nie drgnęła,
słysząc ten fałszywie uprzejmy, spokojny głos. W Ronie od samego początku
było coś, przez co nie potrafiła zapałać do niego sympatią, dotychczas nie
widząc ani jednego powodu, by przynajmniej próbować tego dokonać. Uprzedzenia
nigdy nie były dobre, jednak w tym przypadku wolała zakładać, że jej
reakcje tak naprawdę sprowadzały się tylko i wyłącznie do instynktu
samozachowawczego – ten z kolei kazał ej za wszelką cenę zachować
ostrożność.
– Dzień
dobry – odpowiedziała z opóźnieniem, choć szczerze wątpiła w to, by
najbliższe godziny faktycznie miały przynieść ze sobą cokolwiek dobrego.
Mężczyzna
siedział dokładnie w tym samym miejscu, co ostatnio, zajmując fotel za
biurkiem. Ze swojego siedziska miał idealny wgląd i na nią, co samo w sobie
wydało jej się dość wygodne, chociaż niepokojące. Nie śpieszyła się z tym,
żeby zmierzyć Rona wzrokiem, kolejny raz dochodząc do wniosku, że wyglądał
niepokojąco. Wciąż prezentował się dość dobrze jak na swój wiek, ciemnowłosy i poważny,
chociaż podejrzewała, że próbował kreować się na kogoś wystarczająco łagodnego,
by wzbudzić w rozmówcy zaufanie. No cóż, dość marnie jej to szło, o czym
przekonała się już pierwszego dnia w ośrodku, doświadczając emocji
całkowicie odmiennych od tych, które wzbudzał w niej chociażby Castiel.
Nie miała
pewności, ale to chyba było w jego spojrzeniu: w tych stalowoszarych,
przenikających na wskroś tęczówkach, w które zdecydowanie wolała nie
patrzeć.
Oczy są zwierciadłem duszy…
– Jakaś ty
spięta. – Ron zdecydował się przerwać panującą ciszę, próbując zainicjować
jakąkolwiek rozmowę. Jedynie wzruszyła ramionami, bynajmniej nie paląc się do
tego, żeby podejść bliżej. – Siadaj, Joce… Porozmawiamy sobie chwileczkę.
Nerwowo zacisnęła
usta, by powstrzymać się przed komentarzem na temat tego, że jakoś przez cały
jej pobyt w tym miejscu nieszczególnie palił się do tego, żeby bawić się w prowadzenie
terapii. Nie chciała zaczynać tego tematu, nagle uświadamiając sobie, że jest w ośrodku
wystarczająco długo, by zacząć odliczać dni do końca pobytu. Czy możliwym było
to, żeby chodziło właśnie o tę kwestię? Nie miała pewności, ale próbowała
myśleć skupić się na pozytywach. Być może Julie wcale nie…
W milczeniu
zajęła miejsce przed biurkiem. Tym razem blat wyglądał na starannie uprzątnięty,
bez chociażby jednej samotnej kartki na której mogłaby zawiesić oko. Nie miała
pewności czy to przypadek, czy może Ron jednak zauważył, że ostatnim razem
udało jej się zajrzeć do któregokolwiek z dokumentów, ale z jakiegoś
powodu poczuła się jeszcze bardziej nieswojo.
–
Chciałabyś może coś do picia? – zasugerował Ron, nie dając za wygraną.
Chcąc nie
chcąc spojrzała mu w oczy, zdecydowanie nie to spodziewając się usłyszeć. Jego
propozycja ją zaskoczyła, jednocześnie podsycając niepokój, zwłaszcza gdy
przypomniała sobie ostrzeżenie Jeremiego. Nie miała pewności, komu i czy w ogóle
może ufać, ale…
– Hm… Nie
trzeba – zapewniła.
Ron rzucił
jej bliżej nieodgadnione spojrzenie. Wyczuła, że taka reakcja nie przypadła mu
do gustu, o czym zresztą miała okazję przekonać się już chwilę później:
– Jesteś
pewna? Mam dobrą ziołową herbatę – powiedział, a ona ledwo powstrzymała
prychnięcie. A ja ciotki, które znają się na roślinach. Już
ja wiem, co ty za ziółka mi tu wciskasz!, przeszło jej przez myśl, ale
nawet słowem tego nie skomentowała. Chciała unikać konieczności prowadzenia
jakiejkolwiek rozmowy tak długo, jak tylko miało być to możliwe. – Julie zaraz
ci przyniesie.
– Mówiłam już,
że…
Zignorował
ją, nie dając innego wyboru, jak po prostu zamilknąć. Po co pytał, skoro i tak nie zamierzał pozwolić mi decydować?,
pomyślała i coś przewróciło jej się w żołądku. Nie wyobrażała sobie,
żeby tak po prostu zamierzał ją otruć, ale lepiej było dmuchać na zimne,
zwłaszcza w tak dziwnej sytuacji.
– Lepiej
przejdźmy do rzeczy – podjął ze spokojem Ron, po raz kolejny oszałamiając ją
przenikliwością swojego spojrzenia. – Wiesz może, dlaczego tutaj jesteś? – zapytał
wprost.
– W ośrodku
czy u ciebie w gabinecie? – rzuciła z powątpiewaniem, poniekąd
dla zyskania na czasie.
Ron
parsknął śmiechem.
– W zasadzie
te dwie kwestie się łączą, nieprawdaż? – zauważył ze spokojem. – Ale na razie
pomówmy o ośrodku – dodał, a ona ledwo powstrzymała sfrustrowany jęk.
Dokąd prowadziła rozmowa o oczywistościach?
– Ponieważ Castiel
powiedział, że mogłabym… zrozumieć tutaj kilka spraw – przyznała, ostrożnie dobierając
słowa.
Mimo
wszystko poczuła się jeszcze bardziej niespokojna, aż nazbyt świadoma tego, co
mogłoby spowodować chociaż jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo. Potrzebowała
czasu na zebranie myśli i ułożenie wszystkiego w logiczną całość, a to
mogło okazać się problematyczne. Nigdy wcześniej nie musiała aż tyle kłamać,
pomijając te momenty w szkole, kiedy zmuszona była grać uczennicę taką,
jak wszystkie wokół. To wszystko wydawało się zbyt skomplikowane, zaś Jocelyne z miejsca
poczuła się co najmniej osaczona.
– I zrozumiałaś
je? – drążył dalej Ron, wciąż uważnie jej się przypatrując.
Czuła, że
miał jakiś cel, ale w żaden sposób nie potrafiła stwierdzić, czego tak
naprawdę powinna się spodziewać. W głowie miała pustkę, a kolejne
pytania mężczyzny sprawiały, że czuła się tak, jakby nagle znalazła się pod
ścianą. Nie mogła i nie zamierzała wyjawić prawdy, ale z drugiej
strony…
– Naprawdę
musimy o tym rozmawiać? – zniecierpliwiła się, powoli tracąc cierpliwość.
– To chyba moja sprawa, prawda? Byłam tutaj przez tyle czasu i nikt nie
próbował mi pomóc. Niedługo wychodzę, więc… – zaczęła, po czym urwała, widząc
jego minę. – Co? – wyrzuciła z siebie na wydechu, już nawet nie próbując
być uprzejmą.
Ron
westchnął, po czym z wolna nachylając się w jej stronę. Poraził ją
jakże poważny wyraz jego twarzy oraz to, że tym razem to on mógłby zwlekać z podejmowaniem
jakichkolwiek działać. Milczał, być może zamierzając odegrać się za to, że
wcześniej sama zachowała się względem niego w dokładnie w ten sam sposób,
ale starała się o tym nie myśleć. W zamian po prostu siedziała,
uważnie przypatrując mu się, kiedy ułożył brodę na splecionych ze sobą dłoniach,
dzięki czemu jego wzrok znalazł się na wysokości jej własnych oczu.
– Właśnie o tym
musimy porozmawiać – oznajmił ze spokojem. – Zaczynam dochodzić do wniosku, że
miesiąc to zdecydowanie za krótko.
W gruncie
rzeczy spodziewała się, że może to usłyszeć. Wiedziała o tym już od
pierwszej chwili, w której przekroczyła bramę ośrodka, ale i tak
poczuła się oszołomiona.
Och, nie,
takie rozwiązanie zdecydowanie nie wchodził w grę.
– Nie ma
mowy – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu głosem.
W
odpowiedzi na jej słowa, Ron jedynie troskliwie się uśmiechnął.
– Nie
jesteś pełnoletnia, kochanie – oznajmił, a ona poczuła, że ma ochotę mu
przyłożyć. Nie chodziło już nawet o to, że mógłby traktować ją jak
dziecko, bo do tego zdążyła się przyzwyczaić. Problem leżał w tym jego
zachowaniu i… Kochanie?! – Poza tym
mam pewne podejrzenia, a póki ich nie potwierdzę, wcale nie będę mógł ci
pomóc. Twoi rodzice to rozumieją… Już z nimi rozmawiałem i w zasadzie
dali mi wolną rękę.
Chociaż w tamtej
chwili dosłownie się w niej zagotowało, nie skomentowała jego słów nawet
słowem. Kłamca, pomyślała, w przeciwieństwie
do Dallasa aż nazbyt świadoma tego, że nikt nie porzuciłby jej w takim
miejscu. Co więcej, w każdej chwili mogła porozmawiać z mamą, chociaż
o tym zdecydowanie nie zamierzała mu powiedzieć; zaczynała błogosławić
fakt, że jednak nie afiszowała się z komórką, tym samym zapewniając sobie
rozwiązanie awaryjne, z którego najpewniej miała być zmuszona skorzystać.
Od początku wiedziała, że wystarczy jedno słowo, żeby ktokolwiek przyjechał po
nią do ośrodka, więc teraz pozostało jej z tego skorzystać – o ile
tylko miał nadejść odpowiedni moment, bo nie mogła tak po prostu zapomnieć o Shannon
i Dallasie.
Mimowolnie
pomyślała o tym, że być może ten drugi mylił się, twierdząc, że nikt się nim
nie interesuje. Co prawda był pełnoletni, ale jeśli Ron kręcił w ten sam
sposób każdemu, kogo planował zatrzymać w tym miejscu…
– Gdzie w takim
razie byliście przez miniony miesiąc, skoro teraz decydujecie o tym, że
mam zostać? – zapytała wprost. Próbowała brzmieć na względnie spokojną, ale
coraz bardziej zaczynała się denerwować. – Jak na razie nie dowiedziałam się
niczego ponad to, co sama wiedziałam przed przyjazdem. Nikt mnie nie badał, a ostatnie
dni wyglądały jak jakiś akademik, a nie ośrodek, który ma na celu komukolwiek
pomóc – wyrzuciła z siebie na wydechu.
Ron nawet
nie drgnął, spokojnie ją obserwując. Chociaż nie krzyczała, poczuła się trochę
tak, jak nieposłuszne dziecko, które bezskutecznie próbowało zwrócić na siebie
uwagę swojego opiekuna. To było frustrujące, poza tym nie tłumaczyło zamiarów
mężczyzny względem niej lub kogokolwiek uczestniczącego z Projekcie Beta. Sama myśl o tym
sprawiła, że odczuwany przez nią niepokój jedynie przybrał na intensywności,
przez co panowanie nad sobą zaczęło przychodzić jej z coraz większym
tonem.
– Czy już
się uspokoiłaś? – zapytał ze spokojem, wciąż uważnie ją obserwując.
W tamtej
chwili naprawdę miała ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem. Pytał ją o to
poważnie?
– Jestem
spokojna – zaoponowała, chociaż wątpiła w to, żeby jakiekolwiek jej słowa czy
wyjaśnienia go interesowały. Po uśmiechu, który jej posłał, naprawdę zaczynała
dochodzić do wniosku, że cała ta rozmowa była wyłącznie formalnością, prowadząc
donikąd.
– W takim
razie pomówmy o czymś innym – zaproponował ze spokojem, zachowując się
tak, jakby nic szczególnego nie miało miejsca. – Chociażby o tobie… Skoro
ustaliliśmy już kwestię tego, dlaczego znalazłaś się w ośrodku, to teraz
odpowiedz mi na drugie pytanie: czy zdajesz sobie sprawę z tego, z jakiego
powodu poprosiłem cię dzisiaj do mojego gabinetu?
Wypuściła
powietrze, po czym z uporem pokręciła głową. Czuła, że właśnie zapowiadała
się wyjątkowo męcząca godzina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz