16 sierpnia 2016

Dwieście siedemdziesiąt pięć

Jocelyne
Próbowała sprawiać wrażenie spokojnej, ale to zaczynało być trudne. Wiedziała, co mogłoby się wydarzyć, gdyby jednak straciła nad sobą kontrolę, a emocje zbytnio przybrały na sile, wtedy skutki mogłyby być opłakane. Zdążyła się już o tym przekonać, kiedy to w przypływie paniki uwolniła moc, wywracając własny pokój do góry nogami i przy okazji niepokojąc rodziców. Gdyby dokonała tego samego w gabinecie Rona, wtedy żadne wytłumaczenia by nie pomogły, a na to zdecydowanie nie mogła sobie pozwolić.
To nie ma znaczenia, pomyślała, usiłując przekonać samą siebie, że tak jest w istocie. Nikt cię tutaj nie zostawi, a on… On cały czas kłamie.
Teoretycznie było w tym coś kojącego, ale i tak czuła się tak, jakby siedziała na szpilkach. W milczeniu wpatrywała się w mężczyznę przed sobą, próbując znieść przenikliwe spojrzenie stalowoszarych oczu. Czuła, że próbował ją sprowokować, być może licząc na to, że powie albo zrobi coś głupiego, co ułatwiłoby mu próbę wmówienia jej, że cokolwiek mogłoby być z nią nie tak, więc tym bardziej nie zamierzała mu tego ułatwić.
– Nie jestem pewna – powiedziała w zamian, prostując się na swoim miejscu. Wysiliła się na blady, niewinny uśmiech, tak jak i przy Julie próbując udawać, że nie ma pojęcia, czego i z jakiego powodu ktokolwiek mógłby od niej chcieć. – Julie poprosiła mnie, żebym tutaj przyszła. To wszystko.
Ron zmrużył oczy. Wyraz jego twarzy się nie zmienił, ale wyczuła, że był rozczarowany, a przynajmniej miała nadzieję, że próba rozpoznawania jego emocji szła jej całkiem wprawnie. Zadziwiające wydawało się to, jak dobrze szło mu ukrywanie emocji, tym bardziej, że mimo wszystko pozostawał człowiekiem; w porównaniu do nieśmiertelnych, ludzkie odruchy i organizmy bardzo utrudniały zachowanie obojętności.
– Ach, tak… – Urwał, intensywnie nad czymś myślał. Coś w jego spojrzeniu sprawiało, że niezmiennie czuła się bardzo nieswojo. – I nie widzisz związku z pewnym wydarzeniem z rana? – drążył, a ona dyskretnie zacisnęła palce na krawędzi krzesła, by powstrzymać się od drżenia.
– Z tym, że Julie wydawało się, że mogłabym z kim rozmawiać? – zapytała z powątpiewaniem. – Niekoniecznie.
W gruncie rzeczy podświadomie wiedziała, że wszystko sprowadza się właśnie do tego. Nie miała pojęcia w tamtej chwili wyciągnęła kobieta, ale już po jej zachowaniu podczas tamtej rozmowy, stało się dla Jocelyne dość oczywiste, że nie zamierzała tak po prostu tego zostawić.
– Julie się wydawało… – powtórzył sceptycznie. – I jesteś pewna, że dokładnie to miało miejsce?
Co to miało być? Metoda zdartej płyty? Może gdyby przeprowadzał z nią tę rozmowę przynajmniej dwa tygodnie wcześniej, w ten sposób faktycznie udałoby mu się odebrać jej pewność siebie i skutecznie namieszać w głowie, jednak od chwili poznania prawdy wszystko było inne. Niekoniecznie łatwiejsze, ale na pewno bardziej zrozumiałe, bo wiedziała, czego powinna się spodziewać i co potrafiła. To pomagało, chociaż wciąż czuła się jak w potrzasku, mając coraz więcej wątpliwości względem Projektu Beta oraz tego, co tak naprawdę próbował osiągnąć.
– Było tak, jak wytłumaczyłam Julie – oznajmiła z uporem. – Nawet gdybym mówiła przez sen albo do siebie, to co byłoby w tym niepokojącego? Każdy czasami tak robi – dodała po chwili.
– Możliwe – przyznał Ron – aczkolwiek w twoim przypadku mogłoby być… co najmniej niepokojące – przyznał po chwili zastanowienia.
Mogła zignorować jego słowa i dalej brnąć w udawanie niewiniątka, ale nie potrafiła się do tego zmusić. W zamian zmrużyła oczy i ostrożnie nachyliwszy się do przodu, spojrzała wyczekująco na mężczyznę.
W moim przypadku – powtórzyła z naciskiem. – A jaki jest ze mnie przypadek?
Powoli zaczynała mieć dość niedopowiedzeń i ciągłego udawania nieświadomej tego, co działo się wokół niej. Skoro już musieli rozmawiać, chciała przynajmniej spróbować nakłonić go do zagrania w otwarte karty. Podejrzewała, że Dallas by ją za to zabił, tym bardziej, że była z Ronem sama, ale w przeciwieństwie do niego miała dość siły, by w razie potrzeby o siebie zadbać. Co prawda przez większość czasu wcale nie czuła się jak ktoś, kto jest w stanie kontrolować jakąkolwiek sytuację, ale z mimo wszystko… za perspektywę miała walkę z ludźmi; w porównaniu z tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby wciąż mieszkała w Mieście Nocy, to wydawało się naprawdę mało znaczące.
Zamarła w bezruchu, w duchu modląc się o to, żeby ktoś w końcu zdecydował się przerwać panującą ciszę. Czuła, że ryzykuje, ale nie dbała o to, skoncentrowana przede wszystkim na tym, by odzyskać kontrolę nad sytuację – i to nawet kosztem tego, że jednak mogła się pogrążyć.
– Nie sądzę, żeby to był odpowiedni moment na taką rozmowę – powiedział w końcu tonem łagodnej perswazji. – Nie jesteś…
– Może i nie jestem pełnoletnia – przerwała mu z naciskiem, ledwo powstrzymując się przed wywróceniem oczami; zwłaszcza w jej przypadku kwestia wieku była sporna – ale to nie oznacza, że nie mam prawa wiedzieć, czy coś jest nie tak z mim zdrowiem. Na to akurat jestem dość dorosła – dodała nieznoszącym sprzeciwu głosem.
Nie miała pewności co do tego, czy ma rację – ludzkie prawa w końcu bywały skomplikowane – ale po cichu liczyła na to, że się ugnie. W innym przypadku rozmowa w istocie nie miała sensu, tym bardziej, że nie zamierzała powiedzieć mu więcej, aniżeli mogłoby być to konieczne.
Nie potrzebowała wiele czasu, by zorientować się, że Ron nie zamierzał tak po prostu się ugiąć. Chwilę jeszcze przypatrywała mu się w milczeniu, zanim ostatecznie poderwała się na równe nogi, najzwyczajniej w świecie zamierzając wyjść. Była świadoma tego, że wciąż jej się przypatrywała, poza tym była gotowa przysiąc, że właśnie zdołała go zaskoczyć – w mniej lub bardziej pozytywny sposób.
– Jocelyne.
Nie zareagowała, nawet nie próbując oglądać się w jego stronę. Dłuższą chwilę zwlekała również z tym, żeby się odezwać, ostatecznie mówiąc beztrosko i bardziej do siebie, aniżeli kogokolwiek innego:
– Skoro nie wiem, co tak naprawdę mi jest, to jaki to właściwie ma sens? – zapytała ze spokojem. – Chyba, że wy też tak naprawę nic nie wiecie i zamierzacie mnie tutaj trzymać, żeby ktoś przypadkiem nie zorientował się, że jesteście niekompetentni. Tak czy inaczej, jak ktokolwiek miałby mi pomóc i oczekiwać ode mnie współpracy, skoro sami mi jej nie oferujecie?
– Uważam, że to nie jest najlepszy pomysł, żebyś… – zaczął Ron, ale również tym razem nie pozwoliła mężczyźnie dokończyć:
– Szczerze wątpię. – Zawahała się na moment. – W to, bym miała akurat schizofrenię, również. Tak, widziałam te dokumenty już pierwszego dnia i się z nimi nie zgadzam – dodała, po czym westchnęła cicho. – Może się nie znam, ale tak się składa, że w rodzinie jednak mam lekarza. Do tego, żeby zdiagnozować jakąkolwiek chorobę, potrzeba badań, prawda? Ja ich nie miałam. – Urwała i jednak obejrzała się przez ramię. Twarz jej rozmówcy po raz kolejny nie wyrażała żadnych konkretnych emocji, ale powoli zaczynała się do tego przyzwyczajać. – Zresztą nieważne. Jest jeszcze Shannon…
Tym razem nie dodała niczego więcej, zbytnio obawiając się tego, że jednak ją poniosło i powiedziała za dużo. Nie miała problemu, by zorientować się, że w odpowiedzi na jej słowa, coś w sposobie oddychania i pulsie mężczyzny uległo zmianie. Wciąż nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, ale wolała się nad tym nie zastanawiać.
Kiedy milczenie po raz kolejny zaczęło się przeciągać, zamierzała ruszyć w stronę drzwi, ale to nie było jej dane. Julie pojawiła się w gabinecie nagle, zmuszając Jocelyne do cofnięcia się o krok, by uniknąć wylania wciąż jeszcze parującej herbaty, którą kobieta przyniosła ze sobą. Całkiem wprawnie manewrowała z całym serwisem, starannie ustawionym na trzymanej w dłoniach tacy. Białe filiżanki nie wyglądały na aż tak drogie i stare, jak te, które czasami widywała w kawiarni Michaela (Starała się jej unikać od dnia, w którym podczas szukania mamy, przypadkiem potrąciła jedną z kelnerek.), ale i tak robiły wrażenie.
– Coś nie tak? – zapytała wyraźnie zdezorientowana Julie, spoglądając to na stojącą przed nią dziewczynę, to znów na wciąż siedzącego za biurkiem Rona.
– Absolutnie nie – zapewnił ten drugi. – Joce trochę się zdenerwowała – wyjaśnił, chociaż to w najmniejszym nawet stopniu nie tłumaczyło tego, co faktycznie czuła.
Miała ochotę jakkolwiek skomentować taki stan rzeczy, ale ostatecznie się na to nie zdobyła. W zamian zrobiła zdecydowany krok naprzód, mając w planach wyminąć Julie, chociaż nic nie wskazywało na to, żeby ta zamierzała ruszyć się z miejsca.
– Zdenerwowałam się – wycedziła przez zaciśnięte zęby – bo najwyraźniej nikt nie zamierza ze mną normalnie rozmawiać. Jeśli to ma być rodzaj pomocy, dziękuję bardzo.
Nie spodziewała się jakiejkolwiek odpowiedzi, prędzej licząc się z tym, że za moment zostanie albo wyśmiana, albo że znowu usłyszy ten irytujący ton, sugerujący, że wszyscy wokół mają ją za małe dziecko. Chwilami faktycznie tak się czuła; ewentualnie jak zmagająca się z problemami emocjonalnymi nastolatka, którą należało traktować z przymrużeniem oka, bo i tak nie byłaby w stanie zrozumieć powagi sytuacji. W tamtej chwili zaczynała doceniać to, że pomimo tego, iż zawsze była bardziej krucha i słabsza od swojego rodzeństwa czy pobratymców, rodzice i tak traktowali ją jak kogoś, kto potrafi o siebie zadbać. Gdyby było inaczej, zdecydowanie nie znalazłaby się w tym miejscu, chociaż być może byłoby lepiej, gdyby tamtego dnia jednak zamknęli ją w pokoju na klucz.
Coś w tych myślach sprawiło, że poczuła się jeszcze gorzej. Rozżalenie i frustracja ją zaskoczyły, tym bardziej, że przez cały ten czas usiłowała trzymać emocje na wodzy, raz po raz powtarzając sobie, że nie ma żadnych powodów do niepokoju. Coś ścisnęło ją w gardle, przez co nie była w stanie dodać niczego więcej, nie ufając sobie ani własnemu głosowi. Mimowolnie zadrżała, po czym nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, bezwiednie napinając już i tak zesztywniałe mięśnie. Miała ochotę komuś przyłożyć, a to również nie stanowiło w jej przypadku normy. Znowu poczuła się bliska tego, żeby jednak wybuchnąć, co zdecydowanie nie wróżyło dobrze, zwłaszcza w przypadku dorastającej telepatki.
Wyczuła, że powietrze wibruje – tylko delikatnie, ale to wystarczyło, żeby wzbudzić w niej coraz silniejszy niepokój. Jedynie wyostrzonym zmysłom była świadoma tego, że szyby w oknach nieznacznie zadrżały, a w gabinecie dało się wyczuć coś, co była w stanie określić wyłącznie mianem ciszy przed burzą. Gdyby teraz ktoś powiedział albo zrobić cokolwiek, co ostatecznie wytrąciłoby ją z równowagi…
Musiała stąd wyjść i spróbować się uspokoić, ale to wcale nie musiało być takie proste.
– Jocelyne – odezwał się ni stąd, ni z owąd Ron. Cała zesztywniała, z jakiegoś powodu rozdrażniona brzmieniem własnego imienia. Miała ochotę na niego warknąć, ale również na to się nie zdecydowała, nerwowo zaciskając usta, by łatwiej móc zachować milczenie. – Czy tak naprawdę chcesz ze mną rozmawiać o ewentualnej schizofrenii czy… czymś innym? – zapytał nieoczekiwanie mężczyzna i chociaż pytanie brzmiało równie niepozornie, co wszystkie innego, coś w brzmieniu jego głosu sprawiło, że poczuła się jeszcze bardziej niespokojna.
Czy właśnie sugerował jej to, że mieliby pomówić o nekromancji – i że tak naprawdę zdawał sobie sprawę z tego, iż wiedziała jak poprawnie określić swoje umiejętności? Wie o mnie i Dallasie?, pomyślała po raz wtóry, wracając pamięcią do chwili włamania do gabinetu. W tamtej chwili ta perspektywa nie wydała jej się aż tak nieprawdopodobna, choć zarazem wciąż nie była w stanie tak po prostu przyjąć jej do świadomości. Gdyby to zrobiła, wtedy musiałaby przyznać, że wcale nie byli z chłopakiem aż tak ostrożni, więc…
– Ron – rzuciła spiętym tonem Julie.
Jocelyne rzuciła jej wymowne spojrzenie.
– Ja nie mam nic przeciwko – oznajmiła ze spokojem. – Jest wiele rzeczy, o których chciałabym porozmawiać… Chociażby o tym, co w wolnych chwilach wyprawia Collin – dodała, a przez twarz kobiety przemknął cień.
– Mój Boże, ten dzieciak… – zaczęła, po czym westchnęła ciężko. Taca zadrżała niebezpiecznie w jej uścisku, więc pośpiesznie podeszła do biurka, by móc bezpiecznie ostawić ją na blat.
– Collin od zawsze bywał problematyczny – stwierdził niecierpliwym tonem Ron, najwyraźniej przyzwyczajony do tego, że chłopak już na wstępie raczył każdego popisem swoich umiejętności. – Niemniej jest niezwykły.
– Jak Shannon? – wypaliła Joce, odwracając się w stronę obecnych w pomieszczeniu ludzi.
Mężczyzna wydał się co najmniej skonsternowany pytaniem.
– W jej przypadku… to coś równie fascynującego, co i niebezpiecznego – przyznał, ostrożnie dobierając słowa. – Niemniej nie tak, jak w twoim przypadku, prawda Jocelyne?
Zmiana nastawienia ją zaskoczyła, tak jak i to, że temat momentalnie wrócił do jej osoby. Wciąż drżała od nadmiaru emocji, ale już przynajmniej nie czuła się gotową do tego, żeby komuś zrobić krzywdę. Napięcie, które powodowała kumulująca się w niej telepatyczna moc, ostatecznie zelżało, a ona z wolna zaczęła się uspokajać. Przyjęła to z ulgą, aż nazbyt świadoma tego, do czego tak naprawdę była zdolna; Ron i Julie nie mieli prawa tego wiedzieć, ale być może wyczuwali ewentualne niebezpieczeństw, kierując się instynktami, które ludzie mieli w zwyczaju tak często ignorować.
Milczała, czekając na dalszy rozwój akcji. Nie chciała ani potwierdzać, ani zaprzeczać, zdając się na decyzję obserwującej ją dwójki. Czuła, że zaczyna mieszać się we własnych pragnieniach i decyzjach, które w mniej lub bardziej przemyślany sposób podejmowała. Jakaś jej cząstka pragnęła wyjść, póki jeszcze miała po temu okazję, ale z drugiej strony… Było w Projekcie Beta coś takiego, co niezmiennie ją intrygowało, nawet pomimo tego, iż instynkt podpowiadał , że bezpieczniej byłoby trzymać się na dystans.
– Widzisz ich czasami? – podjął Ron, a jej serce omal nie wyskoczyło z piersi. – Mówią do ciebie, kiedy znajdują się w pobliżu?
Jeszcze jakiś czas temu takie pytanie wprawiłoby ją w osłupienie, sprawiając, że wcale nie uznałaby za wariatkę siebie, ale tego, który próbowałby mówić jej takie rzeczy. Tym razem wszystko było inne, a Jocelyne poczuła czyste przerażenie, nie tyle związane z tym, że mogłaby usłyszeć coś takiego. Problem polegał na tym, że Ron mógłby wiedzieć, co teoretycznie nie powinno było jej zdziwić, skoro to dzięki niemu wpadła na trop nekromancji, ale z drugiej strony…
Poruszając się trochę jak w transie, powoli odwróciła się w stronę mężczyzny.
Shannon
W milczeniu wpatrywała się w jeden punkt, tak długo, aż obraz zaczął zamazywać jej się przed oczami. Sfrustrowana, zamrugała kilkukrotnie, by mieć szansę zapanować nad cisnącymi się do oczu łzami, ale to okazało się trudne i równie bezsensowne, co próba zapanowania nad sobą. Coś ścisnęło Shannon w gardle, utrudniając złapanie tchu i zapanowanie nad drżącym niekontrolowanie ciałem.
Raz jeszcze spojrzała na leżące przed nią, pokrwawione ciało psa, po czym jęknęła cicho. Drżącą dłoń uniosła do twarzy, przysłaniając usta i ledwo powstrzymując się od krzyku. Miała ochotę sobie na to pozwolić, by w ten sposób wyładować kumulujące się w niej emocje, ale jednocześnie nie potrafiła się do tego zmusić, aż nazbyt świadoma tego, jak poważne mogłoby to nieść ze sobą konsekwencje. W gruncie rzeczy miała je przed sobą – chociażby w postaci tego nieruchomego, wciąż broczącego krwią psa.
Nie miała pewności, skąd tak naprawdę wzięło się to wielkie bydle. Po prostu wyłoniło się zza ośrodka, kiedy spacerowała samotnie po okolicy, nie mając nastroju i ochoty na to, żeby udać się do stołówki na śniadanie. W pewnym momencie jej uszu dobiegło ujadanie, a potem zobaczyła jak to olbrzymie stworzenie zmierza ku niej – wielkie, czarne i poruszające się błyskawicznie cielsko, które z powodzeniem mogłoby pogruchotać kości, nie wspominając o możliwości rzucenia się komuś do gardła. Shannon nie miała pojęcia, czym tak naprawdę zawiniła, że stworzenie zaatakowało właśnie ją, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia.
Pamiętała za to, że zareagowała w najbardziej naturalny, instynktowny sposób, który wybrało sobie jej ciało – zaczęła krzyczeć.
Już jakiś czas temu uświadomiła sobie, że coś jest zdecydowanie nie tak z jej głosem, zwłaszcza gdy wchodziła na najwyższe rejestry. Do tej pory miała w pamięci te wszystkie incydenty, które miały miejsce, kiedy traciła nad sobą kontrolę podczas śpiewu, dając ponieść się emocjom i podejmując decyzje, których teraz nade wszystko usiłowała unikać. Już wtedy działy się rzeczy, które skutecznie przyprawiały Shannon o dreszcze, wzbudzając najbardziej skrajne emocje – wręcz czyste przerażenie, bo to, co działo się za jej sprawą, nie powinno było mieć miejsca.
Dopiero teraz jednak dotarło do niej to, jak daleko tak naprawdę była w stanie się posunąć. W chwili, w której zaczęła krzyczeć ze strachu…
To było nie do pomyślenia.
Przykucnęła i wyciągnęła dłoń przed siebie, w pierwszym odruchu zamierzając dotknąć wciąż ciepłego cielska, ale prawie natychmiast z tego zrezygnowała. Cofnęła się w popłochu, w milczeniu wpatrując się w swoje rozczapierzone, drżące niekontrolowanie palce. Utrzymanie wyprostowanych ramion kosztowało ją zaskakująco wiele wysiłku, zresztą wcale nie chciała dotykać tego psa. W zamian musnęła opuszkami gardło, nie po raz pierwszy zastanawiając się nad tym, co tak naprawdę było z nią nie tak. Co innego miała myśleć w sytuacji, w której robiła rzeczy, które zdecydowanie nie były normalne – a teraz zaczynały jawić się również jako śmiertelnie niebezpieczne.
I jeszcze ta krew…
Widziała, jak sączy się z uszu, nosa i pyska stworzenia, które dopiero co wydawało się całkowicie zdrowe i wystarczająco silne, żeby dokonać mordu. Nie potrafiła jednoznacznie określić, co zmieniło się w ciągu zaledwie kilku sekund, w którym to stworzenie zostało narażone na jej wrzask, ale usiłowała się nad tym nie zastanawiać. Nie chciała wiedzieć, czym to zdarzenie różniło się od jakiegokolwiek innego, którego doświadczyła podczas tygodni. Nie zamierzała nawet zastanawiać się nad tym, co to oznaczało i że przyczyną faktycznie mogłaby być ona sama, a także ten piekielny dar, który wydawała się przejawiać. Nie, skoro była człowiekiem, a świat wokół wydawał się już wystarczająco popierdolony, żeby do tego wszystkiego ona sama musiała w jakikolwiek sposób wpływać na wszystko to, co miało miejsce.
To nie było możliwe, ale… Jak tak naprawdę miała wytłumaczyć, co właśnie się wydarzyło?
Mocniej zacisnęła dłoń na gardle, aż zabrakło jej tchu, co zmusiło ją do poluzowania uścisku. Oddech dziewczyny przyśpieszył, coraz bardziej płytki i urywany, zdradzając to, że była coraz bliższa paniki. Nie potrafiła określić tego, jak naprawdę się czuła, ale jedno wydawało się oczywiste: zabiła.
Nie wierzyła w to, a może po prostu nie chciała, ale wszystko wydawało się na to wskazywać. Tym razem to nie był śpiew, który swym natężeniem jakimś cudem sprawiał, że przestawał działać sprzęt albo szyby w oknach drżały w sposób sugerujący, że za moment pękną i rozpadną się na kawałki. Kiedy krzyczała na tego psa, odkryła, że jest w stanie zrobić coś o wiele potężniejszego, co w najmniejszym nawet stopniu nie napawało jej dumą.
Wręcz przeciwnie – czuła do siebie obrzydzenie na myśl o tym, co tak naprawdę potrafiła zrobić. To był tylko pies, ale gdyby wpadła na kogoś innego… Gdyby znowu zdenerwował ją Aldero albo wydarła się na własnego brata po tym, jak Nigel znowu doprowadziłby ją do szału… Ba! Mógł przerazić ją dosłownie każdy, tak po prostu wytrącając z równowagi i zmuszając do ostateczności.
Zwykły krzyk nie był w stanie niczego zdziałać; jej… jak najbardziej.
Zabiła – bez krwi na rękach i fizycznego kontaktu, ale to nie miało znaczenia.
Nie miała pojęcia w jaki sposób, ale skoro zdołała zrobić to raz, zawsze mogła dopuścić się tego po raz kolejny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa