Jocelyne
Próbowała sprawiać wrażenie
spokojnej, ale to zaczynało być trudne. Wiedziała, co mogłoby się wydarzyć,
gdyby jednak straciła nad sobą kontrolę, a emocje zbytnio przybrały na
sile, wtedy skutki mogłyby być opłakane. Zdążyła się już o tym przekonać,
kiedy to w przypływie paniki uwolniła moc, wywracając własny pokój do góry
nogami i przy okazji niepokojąc rodziców. Gdyby dokonała tego samego w gabinecie
Rona, wtedy żadne wytłumaczenia by nie pomogły, a na to zdecydowanie nie
mogła sobie pozwolić.
To nie ma znaczenia, pomyślała, usiłując
przekonać samą siebie, że tak jest w istocie. Nikt cię tutaj nie zostawi, a on… On cały czas kłamie.
Teoretycznie
było w tym coś kojącego, ale i tak czuła się tak, jakby siedziała na
szpilkach. W milczeniu wpatrywała się w mężczyznę przed sobą,
próbując znieść przenikliwe spojrzenie stalowoszarych oczu. Czuła, że próbował
ją sprowokować, być może licząc na to, że powie albo zrobi coś głupiego, co
ułatwiłoby mu próbę wmówienia jej, że cokolwiek mogłoby być z nią nie tak,
więc tym bardziej nie zamierzała mu tego ułatwić.
– Nie
jestem pewna – powiedziała w zamian, prostując się na swoim miejscu.
Wysiliła się na blady, niewinny uśmiech, tak jak i przy Julie próbując
udawać, że nie ma pojęcia, czego i z jakiego powodu ktokolwiek mógłby od
niej chcieć. – Julie poprosiła mnie, żebym tutaj przyszła. To wszystko.
Ron zmrużył
oczy. Wyraz jego twarzy się nie zmienił, ale wyczuła, że był rozczarowany, a przynajmniej
miała nadzieję, że próba rozpoznawania jego emocji szła jej całkiem wprawnie.
Zadziwiające wydawało się to, jak dobrze szło mu ukrywanie emocji, tym
bardziej, że mimo wszystko pozostawał człowiekiem; w porównaniu do
nieśmiertelnych, ludzkie odruchy i organizmy bardzo utrudniały zachowanie
obojętności.
– Ach, tak…
– Urwał, intensywnie nad czymś myślał. Coś w jego spojrzeniu sprawiało, że
niezmiennie czuła się bardzo nieswojo. – I nie widzisz związku z pewnym
wydarzeniem z rana? – drążył, a ona dyskretnie zacisnęła palce na
krawędzi krzesła, by powstrzymać się od drżenia.
– Z tym,
że Julie wydawało się, że mogłabym z kim rozmawiać? – zapytała z powątpiewaniem.
– Niekoniecznie.
W gruncie
rzeczy podświadomie wiedziała, że wszystko sprowadza się właśnie do tego. Nie
miała pojęcia w tamtej chwili wyciągnęła kobieta, ale już po jej zachowaniu
podczas tamtej rozmowy, stało się dla Jocelyne dość oczywiste, że nie
zamierzała tak po prostu tego zostawić.
– Julie się
wydawało… – powtórzył sceptycznie. – I jesteś pewna, że dokładnie to miało
miejsce?
Co to miało
być? Metoda zdartej płyty? Może gdyby przeprowadzał z nią tę rozmowę
przynajmniej dwa tygodnie wcześniej, w ten sposób faktycznie udałoby mu
się odebrać jej pewność siebie i skutecznie namieszać w głowie,
jednak od chwili poznania prawdy wszystko było inne. Niekoniecznie łatwiejsze,
ale na pewno bardziej zrozumiałe, bo wiedziała, czego powinna się spodziewać i co
potrafiła. To pomagało, chociaż wciąż czuła się jak w potrzasku, mając
coraz więcej wątpliwości względem Projektu
Beta oraz tego, co tak naprawdę próbował osiągnąć.
– Było tak,
jak wytłumaczyłam Julie – oznajmiła z uporem. – Nawet gdybym mówiła przez
sen albo do siebie, to co byłoby w tym niepokojącego? Każdy czasami tak
robi – dodała po chwili.
– Możliwe –
przyznał Ron – aczkolwiek w twoim przypadku mogłoby być… co najmniej
niepokojące – przyznał po chwili zastanowienia.
Mogła
zignorować jego słowa i dalej brnąć w udawanie niewiniątka, ale nie
potrafiła się do tego zmusić. W zamian zmrużyła oczy i ostrożnie
nachyliwszy się do przodu, spojrzała wyczekująco na mężczyznę.
– W moim przypadku – powtórzyła z naciskiem. – A jaki jest ze
mnie przypadek?
Powoli
zaczynała mieć dość niedopowiedzeń i ciągłego udawania nieświadomej tego,
co działo się wokół niej. Skoro już musieli rozmawiać, chciała przynajmniej
spróbować nakłonić go do zagrania w otwarte karty. Podejrzewała, że Dallas
by ją za to zabił, tym bardziej, że była z Ronem sama, ale w przeciwieństwie
do niego miała dość siły, by w razie potrzeby o siebie zadbać. Co
prawda przez większość czasu wcale nie czuła się jak ktoś, kto jest w stanie
kontrolować jakąkolwiek sytuację, ale z mimo wszystko… za perspektywę
miała walkę z ludźmi; w porównaniu z tym, co mogłoby się
wydarzyć, gdyby wciąż mieszkała w Mieście Nocy, to wydawało się naprawdę
mało znaczące.
Zamarła w bezruchu,
w duchu modląc się o to, żeby ktoś w końcu zdecydował się
przerwać panującą ciszę. Czuła, że ryzykuje, ale nie dbała o to,
skoncentrowana przede wszystkim na tym, by odzyskać kontrolę nad sytuację – i to
nawet kosztem tego, że jednak mogła się pogrążyć.
– Nie
sądzę, żeby to był odpowiedni moment na taką rozmowę – powiedział w końcu
tonem łagodnej perswazji. – Nie jesteś…
– Może i nie
jestem pełnoletnia – przerwała mu z naciskiem,
ledwo powstrzymując się przed wywróceniem oczami; zwłaszcza w jej
przypadku kwestia wieku była sporna – ale to nie oznacza, że nie mam prawa
wiedzieć, czy coś jest nie tak z mim zdrowiem. Na to akurat jestem dość
dorosła – dodała nieznoszącym sprzeciwu głosem.
Nie miała
pewności co do tego, czy ma rację – ludzkie prawa w końcu bywały
skomplikowane – ale po cichu liczyła na to, że się ugnie. W innym
przypadku rozmowa w istocie nie miała sensu, tym bardziej, że nie
zamierzała powiedzieć mu więcej, aniżeli mogłoby być to konieczne.
Nie
potrzebowała wiele czasu, by zorientować się, że Ron nie zamierzał tak po
prostu się ugiąć. Chwilę jeszcze przypatrywała mu się w milczeniu, zanim
ostatecznie poderwała się na równe nogi, najzwyczajniej w świecie
zamierzając wyjść. Była świadoma tego, że wciąż jej się przypatrywała, poza tym
była gotowa przysiąc, że właśnie zdołała go zaskoczyć – w mniej lub
bardziej pozytywny sposób.
– Jocelyne.
Nie
zareagowała, nawet nie próbując oglądać się w jego stronę. Dłuższą chwilę
zwlekała również z tym, żeby się odezwać, ostatecznie mówiąc beztrosko i bardziej
do siebie, aniżeli kogokolwiek innego:
– Skoro nie
wiem, co tak naprawdę mi jest, to jaki to właściwie ma sens? – zapytała ze
spokojem. – Chyba, że wy też tak naprawę nic nie wiecie i zamierzacie mnie
tutaj trzymać, żeby ktoś przypadkiem nie zorientował się, że jesteście niekompetentni.
Tak czy inaczej, jak ktokolwiek miałby mi pomóc i oczekiwać ode mnie
współpracy, skoro sami mi jej nie oferujecie?
– Uważam,
że to nie jest najlepszy pomysł, żebyś… – zaczął Ron, ale również tym razem nie
pozwoliła mężczyźnie dokończyć:
– Szczerze
wątpię. – Zawahała się na moment. – W to, bym miała akurat schizofrenię,
również. Tak, widziałam te dokumenty już pierwszego dnia i się z nimi
nie zgadzam – dodała, po czym westchnęła cicho. – Może się nie znam, ale tak
się składa, że w rodzinie jednak mam lekarza. Do tego, żeby zdiagnozować
jakąkolwiek chorobę, potrzeba badań, prawda? Ja ich nie miałam. – Urwała i jednak
obejrzała się przez ramię. Twarz jej rozmówcy po raz kolejny nie wyrażała
żadnych konkretnych emocji, ale powoli zaczynała się do tego przyzwyczajać. –
Zresztą nieważne. Jest jeszcze Shannon…
Tym razem
nie dodała niczego więcej, zbytnio obawiając się tego, że jednak ją poniosło i powiedziała
za dużo. Nie miała problemu, by zorientować się, że w odpowiedzi na jej
słowa, coś w sposobie oddychania i pulsie mężczyzny uległo zmianie.
Wciąż nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, ale wolała się
nad tym nie zastanawiać.
Kiedy
milczenie po raz kolejny zaczęło się przeciągać, zamierzała ruszyć w stronę
drzwi, ale to nie było jej dane. Julie pojawiła się w gabinecie nagle,
zmuszając Jocelyne do cofnięcia się o krok, by uniknąć wylania wciąż
jeszcze parującej herbaty, którą kobieta przyniosła ze sobą. Całkiem wprawnie
manewrowała z całym serwisem, starannie ustawionym na trzymanej w dłoniach
tacy. Białe filiżanki nie wyglądały na aż tak drogie i stare, jak te,
które czasami widywała w kawiarni Michaela (Starała się jej unikać od
dnia, w którym podczas szukania mamy, przypadkiem potrąciła jedną z kelnerek.),
ale i tak robiły wrażenie.
– Coś nie
tak? – zapytała wyraźnie zdezorientowana Julie, spoglądając to na stojącą przed
nią dziewczynę, to znów na wciąż siedzącego za biurkiem Rona.
–
Absolutnie nie – zapewnił ten drugi. – Joce trochę się zdenerwowała – wyjaśnił,
chociaż to w najmniejszym nawet stopniu nie tłumaczyło tego, co faktycznie
czuła.
Miała
ochotę jakkolwiek skomentować taki stan rzeczy, ale ostatecznie się na to nie
zdobyła. W zamian zrobiła zdecydowany krok naprzód, mając w planach
wyminąć Julie, chociaż nic nie wskazywało na to, żeby ta zamierzała ruszyć się z miejsca.
–
Zdenerwowałam się – wycedziła przez zaciśnięte zęby – bo najwyraźniej nikt nie
zamierza ze mną normalnie rozmawiać. Jeśli to ma być rodzaj pomocy, dziękuję
bardzo.
Nie
spodziewała się jakiejkolwiek odpowiedzi, prędzej licząc się z tym, że za
moment zostanie albo wyśmiana, albo że znowu usłyszy ten irytujący ton,
sugerujący, że wszyscy wokół mają ją za małe dziecko. Chwilami faktycznie tak
się czuła; ewentualnie jak zmagająca się z problemami emocjonalnymi nastolatka,
którą należało traktować z przymrużeniem oka, bo i tak nie byłaby w stanie
zrozumieć powagi sytuacji. W tamtej chwili zaczynała doceniać to, że
pomimo tego, iż zawsze była bardziej krucha i słabsza od swojego
rodzeństwa czy pobratymców, rodzice i tak traktowali ją jak kogoś, kto
potrafi o siebie zadbać. Gdyby było inaczej, zdecydowanie nie znalazłaby
się w tym miejscu, chociaż być może byłoby lepiej, gdyby tamtego dnia
jednak zamknęli ją w pokoju na klucz.
Coś w tych
myślach sprawiło, że poczuła się jeszcze gorzej. Rozżalenie i frustracja
ją zaskoczyły, tym bardziej, że przez cały ten czas usiłowała trzymać emocje na
wodzy, raz po raz powtarzając sobie, że nie ma żadnych powodów do niepokoju.
Coś ścisnęło ją w gardle, przez co nie była w stanie dodać niczego
więcej, nie ufając sobie ani własnemu głosowi. Mimowolnie zadrżała, po czym
nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, bezwiednie napinając już i tak
zesztywniałe mięśnie. Miała ochotę komuś przyłożyć, a to również nie
stanowiło w jej przypadku normy. Znowu poczuła się bliska tego, żeby
jednak wybuchnąć, co zdecydowanie nie wróżyło dobrze, zwłaszcza w przypadku
dorastającej telepatki.
Wyczuła, że
powietrze wibruje – tylko delikatnie, ale to wystarczyło, żeby wzbudzić w niej
coraz silniejszy niepokój. Jedynie wyostrzonym zmysłom była świadoma tego, że
szyby w oknach nieznacznie zadrżały, a w gabinecie dało się wyczuć
coś, co była w stanie określić wyłącznie mianem ciszy przed burzą. Gdyby
teraz ktoś powiedział albo zrobić cokolwiek, co ostatecznie wytrąciłoby ją z równowagi…
Musiała
stąd wyjść i spróbować się uspokoić, ale to wcale nie musiało być takie
proste.
– Jocelyne
– odezwał się ni stąd, ni z owąd Ron. Cała zesztywniała, z jakiegoś
powodu rozdrażniona brzmieniem własnego imienia. Miała ochotę na niego warknąć,
ale również na to się nie zdecydowała, nerwowo zaciskając usta, by łatwiej móc
zachować milczenie. – Czy tak naprawdę chcesz ze mną rozmawiać o ewentualnej
schizofrenii czy… czymś innym? –
zapytał nieoczekiwanie mężczyzna i chociaż pytanie brzmiało równie
niepozornie, co wszystkie innego, coś w brzmieniu jego głosu sprawiło, że
poczuła się jeszcze bardziej niespokojna.
Czy właśnie
sugerował jej to, że mieliby pomówić o nekromancji – i że tak
naprawdę zdawał sobie sprawę z tego, iż wiedziała jak poprawnie określić
swoje umiejętności? Wie o mnie i Dallasie?,
pomyślała po raz wtóry, wracając pamięcią do chwili włamania do gabinetu. W tamtej
chwili ta perspektywa nie wydała jej się aż
tak nieprawdopodobna, choć zarazem wciąż nie była w stanie tak po
prostu przyjąć jej do świadomości. Gdyby to zrobiła, wtedy musiałaby przyznać,
że wcale nie byli z chłopakiem aż tak ostrożni, więc…
– Ron –
rzuciła spiętym tonem Julie.
Jocelyne
rzuciła jej wymowne spojrzenie.
– Ja nie
mam nic przeciwko – oznajmiła ze spokojem. – Jest wiele rzeczy, o których
chciałabym porozmawiać… Chociażby o tym, co w wolnych chwilach
wyprawia Collin – dodała, a przez twarz kobiety przemknął cień.
– Mój Boże,
ten dzieciak… – zaczęła, po czym westchnęła ciężko. Taca zadrżała
niebezpiecznie w jej uścisku, więc pośpiesznie podeszła do biurka, by móc bezpiecznie
ostawić ją na blat.
– Collin od
zawsze bywał problematyczny – stwierdził niecierpliwym tonem Ron, najwyraźniej
przyzwyczajony do tego, że chłopak już na wstępie raczył każdego popisem swoich
umiejętności. – Niemniej jest niezwykły.
– Jak
Shannon? – wypaliła Joce, odwracając się w stronę obecnych w pomieszczeniu
ludzi.
Mężczyzna
wydał się co najmniej skonsternowany pytaniem.
– W jej
przypadku… to coś równie fascynującego, co i niebezpiecznego – przyznał,
ostrożnie dobierając słowa. – Niemniej nie tak, jak w twoim przypadku,
prawda Jocelyne?
Zmiana
nastawienia ją zaskoczyła, tak jak i to, że temat momentalnie wrócił do
jej osoby. Wciąż drżała od nadmiaru emocji, ale już przynajmniej nie czuła się
gotową do tego, żeby komuś zrobić krzywdę. Napięcie, które powodowała
kumulująca się w niej telepatyczna moc, ostatecznie zelżało, a ona z wolna
zaczęła się uspokajać. Przyjęła to z ulgą, aż nazbyt świadoma tego, do
czego tak naprawdę była zdolna; Ron i Julie nie mieli prawa tego wiedzieć,
ale być może wyczuwali ewentualne niebezpieczeństw, kierując się instynktami, które
ludzie mieli w zwyczaju tak często ignorować.
Milczała, czekając
na dalszy rozwój akcji. Nie chciała ani potwierdzać, ani zaprzeczać, zdając się
na decyzję obserwującej ją dwójki. Czuła, że zaczyna mieszać się we własnych
pragnieniach i decyzjach, które w mniej lub bardziej przemyślany sposób
podejmowała. Jakaś jej cząstka pragnęła wyjść, póki jeszcze miała po temu
okazję, ale z drugiej strony… Było w Projekcie Beta coś takiego, co niezmiennie ją intrygowało, nawet
pomimo tego, iż instynkt podpowiadał , że bezpieczniej byłoby trzymać się na
dystans.
– Widzisz
ich czasami? – podjął Ron, a jej serce omal nie wyskoczyło z piersi.
– Mówią do ciebie, kiedy znajdują się w pobliżu?
Jeszcze
jakiś czas temu takie pytanie wprawiłoby ją w osłupienie, sprawiając, że
wcale nie uznałaby za wariatkę siebie, ale tego, który próbowałby mówić jej
takie rzeczy. Tym razem wszystko było inne, a Jocelyne poczuła czyste
przerażenie, nie tyle związane z tym, że mogłaby usłyszeć coś takiego. Problem
polegał na tym, że Ron mógłby wiedzieć, co teoretycznie nie powinno było jej
zdziwić, skoro to dzięki niemu wpadła na trop nekromancji, ale z drugiej
strony…
Poruszając się
trochę jak w transie, powoli odwróciła się w stronę mężczyzny.
Shannon
W milczeniu wpatrywała się w jeden
punkt, tak długo, aż obraz zaczął zamazywać jej się przed oczami. Sfrustrowana,
zamrugała kilkukrotnie, by mieć szansę zapanować nad cisnącymi się do oczu
łzami, ale to okazało się trudne i równie bezsensowne, co próba zapanowania
nad sobą. Coś ścisnęło Shannon w gardle, utrudniając złapanie tchu i zapanowanie
nad drżącym niekontrolowanie ciałem.
Raz jeszcze
spojrzała na leżące przed nią, pokrwawione ciało psa, po czym jęknęła cicho.
Drżącą dłoń uniosła do twarzy, przysłaniając usta i ledwo powstrzymując
się od krzyku. Miała ochotę sobie na to pozwolić, by w ten sposób
wyładować kumulujące się w niej emocje, ale jednocześnie nie potrafiła się
do tego zmusić, aż nazbyt świadoma tego, jak poważne mogłoby to nieść ze sobą konsekwencje.
W gruncie rzeczy miała je przed sobą – chociażby w postaci tego
nieruchomego, wciąż broczącego krwią psa.
Nie miała
pewności, skąd tak naprawdę wzięło się to wielkie bydle. Po prostu wyłoniło się
zza ośrodka, kiedy spacerowała samotnie po okolicy, nie mając nastroju i ochoty
na to, żeby udać się do stołówki na śniadanie. W pewnym momencie jej uszu
dobiegło ujadanie, a potem zobaczyła jak to olbrzymie stworzenie zmierza
ku niej – wielkie, czarne i poruszające się błyskawicznie cielsko, które z powodzeniem
mogłoby pogruchotać kości, nie wspominając o możliwości rzucenia się komuś
do gardła. Shannon nie miała pojęcia, czym tak naprawdę zawiniła, że stworzenie
zaatakowało właśnie ją, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia.
Pamiętała
za to, że zareagowała w najbardziej naturalny, instynktowny sposób, który
wybrało sobie jej ciało – zaczęła krzyczeć.
Już jakiś
czas temu uświadomiła sobie, że coś jest zdecydowanie nie tak z jej
głosem, zwłaszcza gdy wchodziła na najwyższe rejestry. Do tej pory miała w pamięci
te wszystkie incydenty, które miały miejsce, kiedy traciła nad sobą kontrolę
podczas śpiewu, dając ponieść się emocjom i podejmując decyzje, których teraz
nade wszystko usiłowała unikać. Już wtedy działy się rzeczy, które skutecznie
przyprawiały Shannon o dreszcze, wzbudzając najbardziej skrajne emocje –
wręcz czyste przerażenie, bo to, co działo się za jej sprawą, nie powinno było
mieć miejsca.
Dopiero
teraz jednak dotarło do niej to, jak daleko tak naprawdę była w stanie się
posunąć. W chwili, w której zaczęła krzyczeć ze strachu…
To było nie
do pomyślenia.
Przykucnęła
i wyciągnęła dłoń przed siebie, w pierwszym odruchu zamierzając
dotknąć wciąż ciepłego cielska, ale prawie natychmiast z tego
zrezygnowała. Cofnęła się w popłochu, w milczeniu wpatrując się w swoje
rozczapierzone, drżące niekontrolowanie palce. Utrzymanie wyprostowanych ramion
kosztowało ją zaskakująco wiele wysiłku, zresztą wcale nie chciała dotykać tego
psa. W zamian musnęła opuszkami gardło, nie po raz pierwszy zastanawiając
się nad tym, co tak naprawdę było z nią nie tak. Co innego miała myśleć w sytuacji,
w której robiła rzeczy, które zdecydowanie nie były normalne – a teraz
zaczynały jawić się również jako śmiertelnie niebezpieczne.
I jeszcze
ta krew…
Widziała,
jak sączy się z uszu, nosa i pyska stworzenia, które dopiero co
wydawało się całkowicie zdrowe i wystarczająco silne, żeby dokonać mordu.
Nie potrafiła jednoznacznie określić, co zmieniło się w ciągu zaledwie
kilku sekund, w którym to stworzenie zostało narażone na jej wrzask, ale
usiłowała się nad tym nie zastanawiać. Nie chciała wiedzieć, czym to zdarzenie
różniło się od jakiegokolwiek innego, którego doświadczyła podczas tygodni. Nie
zamierzała nawet zastanawiać się nad tym, co to oznaczało i że przyczyną
faktycznie mogłaby być ona sama, a także ten piekielny dar, który wydawała
się przejawiać. Nie, skoro była człowiekiem, a świat wokół wydawał się już
wystarczająco popierdolony, żeby do tego wszystkiego ona sama musiała w jakikolwiek
sposób wpływać na wszystko to, co miało miejsce.
To nie było
możliwe, ale… Jak tak naprawdę miała wytłumaczyć, co właśnie się wydarzyło?
Mocniej zacisnęła
dłoń na gardle, aż zabrakło jej tchu, co zmusiło ją do poluzowania uścisku.
Oddech dziewczyny przyśpieszył, coraz bardziej płytki i urywany,
zdradzając to, że była coraz bliższa paniki. Nie potrafiła określić tego, jak
naprawdę się czuła, ale jedno wydawało się oczywiste: zabiła.
Nie
wierzyła w to, a może po prostu nie chciała, ale wszystko wydawało
się na to wskazywać. Tym razem to nie był śpiew, który swym natężeniem jakimś
cudem sprawiał, że przestawał działać sprzęt albo szyby w oknach drżały w sposób
sugerujący, że za moment pękną i rozpadną się na kawałki. Kiedy krzyczała
na tego psa, odkryła, że jest w stanie zrobić coś o wiele
potężniejszego, co w najmniejszym nawet stopniu nie napawało jej dumą.
Wręcz
przeciwnie – czuła do siebie obrzydzenie na myśl o tym, co tak naprawdę
potrafiła zrobić. To był tylko pies, ale gdyby wpadła na kogoś innego… Gdyby
znowu zdenerwował ją Aldero albo wydarła się na własnego brata po tym, jak
Nigel znowu doprowadziłby ją do szału… Ba! Mógł przerazić ją dosłownie każdy,
tak po prostu wytrącając z równowagi i zmuszając do ostateczności.
Zwykły
krzyk nie był w stanie niczego zdziałać; jej… jak najbardziej.
Zabiła –
bez krwi na rękach i fizycznego kontaktu, ale to nie miało znaczenia.
Nie miała
pojęcia w jaki sposób, ale skoro zdołała zrobić to raz, zawsze mogła
dopuścić się tego po raz kolejny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz