Jocelyne
♪ Skillet – „Collide”
– Jesteś pewna?
Jocelyne
zawahała się, po czym skinęła głową. Widziała w lustrze odbicie stojącej
tuż za nią Shannon, która jakby od niechcenia bawiła się jej włosami, raz po
raz przeczesując jasne kosmyki palcami albo pozwalając na to, żeby poszczególne
loki same owijały się wokół jej dłoni. Oczy dziewczyny wydawały się lśnić z podekscytowania,
ale i swego rodzaju obawy. Mimo wszystko wydawała się być pewna tego, co i jak
miałaby ewentualnie zrobić, a to w zupełności wystarczyło, żeby Joce
poczuła się o wiele spokojniejsza.
– To
zależy… A sądzisz, że Elena ma rację? – zapytała, chcąc zyskać na czasie.
To była impulsywna decyzja, ale z drugiej strony…
– Do czego
jak do czego, ale kiedy chodzi o wygląd, to twoja kuzynka wie co robi –
przyznała Shanny, a dziewczyna odetchnęła.
– W takim
razie… jestem pewna.
Cóż, to
chyba nawet nie było kłamstwo, a przynajmniej tak jej się wydawało.
Siedziała w ciasnej łazience, którą obie powinny dzielić również z Victorią,
a ostatecznie miały do dyspozycji tylko i wyłącznie dla siebie. Na samą
myśl o tym i wspomnienie tego, co widziała kilka dni wcześniej –
zaledwie przez ułamek sekundy, ale to tak wystarczyło, żeby nabrała pewności, iż
było prawdziwe – ale to wcale nie było takie proste, skoro w naturalny sposób
zdawała sobie sprawę z jednego: dziewczyna musiała być martwa. Albo prawie
martwa, chociaż to drugie akurat było wymyślną, ale całkiem sensowną teorią
Dallasa. Zgodnie z nią, Vickie równie dobrze mogła… umrzeć na chwilę; to
była przerażająca perspektywa, ale o wiele bardziej optymistyczna, tym
bardziej, że dziewczyna więcej się nie pojawiła, a Joce mimowolnie zaczęła
zastanawiać się nad tym, czy to jednak nie było wytworem jej wyobraźni…
Chciała,
żeby tak było.
Wciąż nie
pojmowała tego, co działo się wokół niej; nie wiedziała nawet, jak bardzo
powinna obawiać się tego, że dwójka jej znajomych z ośrodka poznała
prawdę. Podejście chłopaka pomagało, chociaż momentami Jocelyne miała ochotę
porządnie mu przyłożyć, zwłaszcza kiedy bagatelizował sytuację, zachowując się
tak, jakby nic szczególnego nie miało miejsca. Była pół-wampirem, a krwiopijcy
i inne istoty nadnaturalne chodziły po świecie? Super! Żyć nie umierać, bo
w końcu w czym miałby leżeć problem, prawda? Dallas sprawiał, że ręce
jej opadały, chociaż zarazem wielokrotnie miała ochotę wziąć go w ramiona i oznajmić,
że jest najbardziej pozytywną, pomocą dla niej istotą, jaką udało jej się
spotkać na swojej drodze. Kto inny nie tylko ot tak zaakceptowałby prawdę, ale
po wszystkim też bez cienia strachu czy wątpliwości karmił ją swoją krwią?
Zachowywał się w sposób, który z logicznego punktu widzenia powinien
wydawać się co najmniej irracjonalny, chociaż sam zainteresowany twierdził, że
to normalne, skoro sam potrafił robić rzeczy, które niejednego normalnego człowieka byłyby w stanie
wprawić w oszołomienie.
Trochę
inaczej sprawy miały się z Shannon, chociaż ta również się od niej nie
odwróciła. Jocelyne miała raczej wrażenie, że dziewczyna wolała trzymać się
prostej taktyki, która polegała na tym, że jak długo unikało się zagłębiania w temat,
tak długo można było udawać, że wszystko jest w porządku. Momentami
wydawała się chyba, żeby o coś zapytać – o cokolwiek, począwszy od
tego, czy reszta rodziny Joce również mogłaby być… wyjątkowa – jednak nigdy nie
próbowała tego robić. Co więcej, Licavoli czasami miała wrażenie, że Shannon
się przy niej spina, pomimo tego, że ta starała się tego nie okazywać. To nie
był strach, a przynajmniej nie w czystej postaci, ale dla znajomej
jej kuzynów sytuacja musiała być o wiele trudniejsza do zaakceptowania.
Dziewczyna chyba nawet w pełni nie przyjęła do świadomości tego, że sama
mogłaby być jakkolwiek wyjątkowa, więc jakakolwiek bardziej złożona kwestia
musiała być dla niej czymś całkowicie nie do pojęcia.
Nie
zmieniało to jednak faktu, że Shanny zachowywała się tak, jakby czuła się za
nią odpowiedzialna. Jocelyne zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że
znamienita większość osób, które spotykała na swojej drodze, traktowała ją jak
dziecko, którym natychmiast trzeba się zająć. Nie próbowała protestować,
dochodząc do wniosku, że w tym jednym wypadku takie postępowanie może
okazać się dla jej towarzyszki o wiele prostsze. Co więcej, sama również
tego potrzebowała, traktując Shannon trochę jak starszą siostrę – kogoś, kogo
znała i przy kim ewentualnie mogła poczuć się bezpieczniej. Co więcej,
mogła przyjść z problemem, co zresztą zdecydowała się zrobić, zaskakując
dziewczynę całkowicie przyziemną prośbą, którą ta ostatecznie zdecydowała się
spełnić.
Sama nie
miała pewności, co takiego podkusiło ją do tego, żeby podjąć taką, a nie
inną decyzję. Z drugiej strony już od dłuższego marzyła o tym, żeby
coś zmienić – chociażby subtelnie, byleby przestać widzieć w lustrze
dokładnie tą samą, delikatną dziewczynę, którą była, zanim w pełni dotarło
do niej to, co potrafiła. Dar wciąż ją przerażał, zresztą jak wszystko wokół –
ośrodek, w którym nic nie było takim, jak być powinno i z którego
wciąż nie potrafiła się wyrwać. Spoglądała na siebie i nie rozumiała, jak
to w ogóle możliwe, że po tym, jak cały świat stanął na głowie, mogłaby
wyglądać dokładnie w ten sam sposób: te same jasne loczki, wystraszone
niebieskie oczy oraz delikatne, aczkolwiek wciąż charakterystyczne dla Licavolich
rysy twarzy. To było nienaturalne, a Jocelyne coraz bardziej utwierdzała
się w przekonaniu, że powinna coś zrobić – cokolwiek, chociaż początkowo
sama nie była pewna co.
Mogłaby
ściąć włosy, ale to nie wchodziło w grę. Od dziecka wielokrotnie słyszała,
że są piękne – długie, delikatne i lśniące. Być może miał na to wpływ tata
z tym swoim zamiłowaniem do jej loków, ale to nie miało znaczenia; wiedziała,
że aż tak daleko nie byłaby w stanie się posunąć. Również przefarbowanie
się na tak rażący kolor, jak w przypadku rzucającej się w oczy ze
swoimi czerwonymi włosami Shannon, nie wchodziło w grę, ale…
„Truskawkowe
pasemka” – powiedziała jej kiedyś Elena i od jakiegoś czasu ta jedna myśl
nie dawała jej spokoju. To nie wydawało jej się ani zbyt gwałtowne, ani aż tak
szalone, by mogła tej decyzji pożałować. Sama Shanny nie widziała w tym
najmniejszego nawet problemu, gotowa załatwić sprawę od ręki, tym bardziej, że
miała ze sobą dość kosmetyków – również farbę, chociaż sama długo zwlekała z doprowadzeniem
własnego wyglądu do porządku. Może nie był to akurat truskawkowy, ale jednak czerwony, co samo w sobie wydało się
Jocelyne zadowalające. To, że miała okazję wcześniej zaobserwować, że w kwestii
farbowania włosów mogła Shannon zaufać, również w znacznym stopniu
sprawiło, że poczuła się lepiej. Kolor loków w znacznym stopniu ułatwiał
zadanie, a przynajmniej Joce chciała przekonać samą siebie, że ostatecznie
nie skończy z czymś, przez co mogłaby po raz kolejny zamknąć się na resztę
pobytu w pokoju.
Mimo tej
świadomości, przez większość czasu siedziała jak na szpilkach, bojąc się
chociaż na moment spojrzeć w lustro. Sporadyczne zerkała na swoją
nieprofesjonalną fryzjerkę, ale po wyrazie twarzy Shannon nie była w stanie
ocenić, czy wszystko jest tak, jak powinno. Wiedziała jedynie, że dziewczyna
jest skupiona, co bez wątpienia świadczyło o niej dobrze, ale nic ponad
to. Obawiała się efektów, ale też reakcji najbliższych, chociaż nie zamierzała w najbliższym
czasie przesyłać im żadnego zdjęcia. Zakładała, że pierwszy raz zobaczą ją
odmieniona, kiedy już wróci do domu, kiedykolwiek miałby do tego dojść.
– Cóż…
Ledwo
zmusiła się do tego, żeby siedzieć spokojnie, zamiast momentalnie wyprostować
się niczym struna albo poderwać na równe nogi. Chciała spojrzeć na Shannon w co
najmniej poirytowany sposób, ale i przed tym się powstrzymała, skupiona
przede wszystkim na miarowym, spokojnym oddychaniu. Okej, sama tego chciałaś, pomyślała, ale to wcale nie wydało jej się
aż takie przekonywujące. Teoretycznie wszystko zależało od niej, a chwilę
wcześniej sama stwierdziła, że to dobry pomysł, ale teraz…
– Coś jest
nie tak? – zaryzykowała, bo sposób w jaki Shannon się odezwała z jakiegoś
powodu wzbudził w niej niepokój.
– A powiedziałam
coś takiego? – obruszyła się dziewczyna. – Nie, nie sądzę. Mam wrażenie, że
skończyłam… Jeszcze tylko ci je wysuszę.
To chyba
powinna być dobra wiadomość, jednak Jocelyne wciąż nie była w stanie się
uspokoić. Kiedy Shannon się cofnęła, by znaleźć suszarkę, wciąż skupiała się
przede wszystkim na tym, żeby unikać spoglądania w lustro. Miała ochotę
podejrzeć, co tak naprawdę się działo, ale jednocześnie obawiała się, że to nie
będzie najlepszy pomysł. Chciała to zrobić dopiero w ostatniej chwili,
żeby ocenić ostateczny efekt, tym bardziej, że już i tak było za późno na
to, żeby z jakiegokolwiek powodu próbować się wycofać.
Powiew
gorącego powietrza miał w sobie coś kojącego, co pozwoliło jej się
uspokoić – tylko trochę, ale i tak była za to wdzięczna. Mocniej zacisnęła
powieki, próbując się rozluźnić i chociaż na moment przestać przejmować
się tym, co mogłoby pójść nie tak, co zresztą wcale nie okazało się aż takie
trudne. Słyszała szum powietrza, zagłuszający wszystko inne i…
Jocelyne…
Nie zwróciła
na to uwagi. To był tylko szum, bardzo podobny do tego z radia, ale nic
ponad to. Niby co nadzwyczajnego miałby mieć w sobie dźwięk suszarki?
Jocelyne… Joce…
W tamtej
chwili zaczęła się denerwować, przez moment gotowa przysiąc, że słyszała swoje
imię. Nie otworzyła oczu, wciąż próbując przekonać samą siebie, że to
niemożliwe. To się nie działo, ale…
…proszę.
Jocelyne… powiedz mu…
Nie pozwól…
To musiało
się w końcu skoczyć. Ale przecież wyraźnie słyszała słowa – odległe i stopniowo
mieszające się z szumem od którego powoli zaczynała boleć ją głowa. Nie
potrafiła określić do kogo mógłby należeć głos – kobiety i mężczyzny – ale
mimo wszystko…
Jeremi…
– Hm…
Skończyłam.
Głos
Shannon ją zaskoczył, skutecznie wytrącając z równowagi. Cisza, która
nagle zapanowała, miała w sobie coś przenikliwego, co z miejsca
sprawiło, że poczuła się nieswojo. Otworzyła oczy, po czym zamrugała
kilkukrotnie, wciąż oszołomiona spokojem. Szpet zniknął równie nagle, co i się
pojawił, pozostawiając wyłącznie poczucie dezorientacji oraz przenikliwy chłód.
Uświadomiła sobie, że drżała, chociaż w łazience było ciepło, a dotychczas
pracująca suszarka wyrzucała z siebie gorące powietrze.
Nie od razu
zdecydowała się spojrzeć na Shannon. Stała obok, obserwując ją z dziwnym
wyrazem twarzy i sprawiając wrażenie co najmniej skonsternowanej. Trudno
było jednoznacznie stwierdzić, co takiego sobie myślała, nie wspominając o tym,
czy zdołała zauważyć, że cokolwiek jest nie tak.
– Joce… W porządku?
– zaryzykowała w końcu, kiedy cisza zaczęła przeciągać się w nieskończoność.
– Nie żebym miała jakiś problem, ale pobladłaś – dodała i chociaż w jej
głosie dało się wyczuć troskę, brzmiało to raczej tak, jakby dziewczyna wręcz
modliła się o to, by w odpowiedzi nie usłyszeć czegoś w stylu „On
za tobą stoi”.
– Ja… Jasne
– wyrzuciła z siebie na wydechu Jocelyne. Raz jeszcze zamrugała, po czym
wyprostowała się na swoim miejscu, próbując doprowadzić się do porządku. – Jest
okej.
Jeszcze
kiedy mówiła, zdecydowała się odwrócić w stronę lustra, by móc ocenić
swoje odbicie. W pierwszym odruchu jej uwagę przykuło to, że faktycznie
pobladła i to w dość znaczący sposób, chociaż jej karnacja zawsze
była niezwykle jasna. Dopiero po chwili otrząsnęła się na tyle, by zwrócić
uwagę na swoje włosy i na moment zamarła, potrzebując kilku następnych
sekund na zebranie myśli i jednoznaczną ocenę tego, co tak naprawdę czuła.
Zmiana nie
była aż tak diametralna, jak po ścięciu długich do pasa kosmyku albo całkowitej
zmianie koloru, ale przecież właśnie o to jej chodziło. W zamyśleniu
musnęła dłonią grzywkę, nawijając na palec czerwone pasemko, odcinające się od
dotychczas złocistych pukli. Nie miała pojęcia, czy to wyłącznie wytwór jej
wyobraźni, czy może w istocie wszystko było takie, jak miała nadzieję, ale
odniosła wrażenie, że wygląda inaczej – i to w pozytywnym sensie.
Przyglądając się sobie, już nie miała aż tak intensywnego wrażenia, że widzi
dziecko albo kruchą istotę, którą należy chronić. Czerwień miała w sobie
coś, co jej się podobało i sprawiało, że czuła się pewniej, choć to
musiało być tylko i wyłącznie w jej głowie.
Dokładnie tak, jak szepty…, pomyślała mimochodem
i przez moment była bliska tego, żeby znowu zacząć się trząść.
Powstrzymała się, jednak i tak czuła się dziwnie, przez dłuższą chwilę
zdolna myśleć wyłącznie o tym, że powinna jak najszybciej opuścić ciasną
łazienkę.
– No i jak?
– Shannon zaczynała się niecierpliwić.
Jocelyne
poderwała się na równe nogi, by w następnej chwili – w całkowicie nieprzemyślany,
impulsywny sposób – zarzucić dziewczynie ramiona na szyję. Śmiertelniczka
zesztywniała, a jej puls jak na zwołanie przyśpieszył ze zdenerwowania,
jednak ostatecznie zdecydowała się odwzajemnić uścisk.
– Jest
idealnie – zapewniła Joce. Ulżyło jej, kiedy przekonała się, że pomimo
niepokoju wciąż była w stanie wykrzesać z siebie należytą dawkę
entuzjazmu. – Dziękuję ci.
– No, pewnie
– mruknęła Shannon. W jej głosie wciąż dało się wyczuć niepewność, to
jednak nie miało dla najmłodszej z Licavolich znaczenia. – Jakby ktoś miał
pretensje, to ja do niczego cię nie zmuszałam, jasne? Chordę mściwych wampirów
wyślij gdzie indziej – zaproponowała, a Joce udało się uśmiechnąć.
– Złe
wampiry biorę na siebie – zapewniła pośpiesznie.
Mimo
wszystko poczuła się pewniej, kiedy znalazła się poza duszną łazienką. W uszach
wciąż dźwięczały jej mieszające się z szumem słowa, chociaż w żaden
sposób nie potrafiła ich zinterpretować. Nie po raz pierwszy miała wrażenie, że
działo się coś bardzo złego, chociaż i to wydawało się prowadzić donikąd.
Czuła się dziwnie, chociaż nie aż tak, jak za pierwszym razem, kiedy doświadczyła
czegoś… nietypowego. Próbowała
rozumiem, a to miejsce mimo wszystko jej to ułatwiało, nawet jeśli do
prawdy musiała dojść w tak nietypowy sposób, na dodatek z pomocą
Dallasa. Gdyby nie on i włamanie do gabinetu Rona, pewnie do tej pory nie
miałaby pojęcia, co tak naprawdę powinna o tym myśleć albo co zrobić.
Najbardziej
w całej tej sprawie irytowało ją to, że Rosa zniknęła po raz kolejny,
znowu nie dając szansy na rozmowę i zadawanie pytań. Nie rozumiała tej
dziewczyny, chociaż jednocześnie czuła, że może jej zaufać. To była dziwna
zależność, ale również sama zainteresowana – duch, do cholery! – taka była,
jakkolwiek nieprawdopodobne by się to nie wydawało. Co więcej, Jocelyne czuła,
że wciąż miała do zrobienia w ośrodku dość, by nie potrafić tak po prostu
go opuścić. Przede wszystkim chodziło o to, co powiedziała Shannon i wiążącą
się z tym świadomość tego, że coś było nie tak. Projekt Beta szukał uzdolnionych osób, ale…
Właśnie, co
miało być dalej? Jak na razie każde z nich mogło robić prawie że wszystko
to, co chciało, o ile pojawiało się na posiłkach, na zajęciach i nie
próbowało wychodzić poza teren. To raczej przypominało internat, aniżeli
ośrodek dla osób z problemami tego… „szczególnego rodzaju”, jak te, które
oficjalnie im przypisywano i które sama u siebie podejrzewała. Była
jeszcze kwestia Victorii, ale i tego nie dało się w żaden sensowny sposób
wytłumaczyć, co dodatkowo komplikowało sytuację. W gruncie rzeczy nie
widziała już niczego, świadoma tylko i wyłącznie otaczających ją sekretów
oraz niebezpieczeństwa – tego drugiego gdzieś w cieniu, przez co była w stanie
je wyczuć, ale nie zobaczyć i jakkolwiek sensownie zinterpretować.
Wciąż o tym
myślała, kiedy tuż przed nią dosłownie zmaterializowała się jakaś postać.
Wpadła na nią z impetem, nie po raz pierwszy wyklinając w duchu swoją
nieporadność i całkowity brak refleksu. Z wrażenia aż zatoczyła się
do tyłu, nie upadając tylko i wyłącznie dzięki parze ciepłych dłoni, które
wylądowały na jej ramionach i zdecydowanie postawiły do pionu. Natychmiast
otoczył ją słodki zapach aż nazbyt znajomej krwi, dzięki czemu zrozumiała na
kogo wpadła jeszcze zanim zdecydowała się unieść głowę i spojrzeć wprost w parę
lśniących, zielonych oczu.
– Hej. –
Dallas wyszczerzył się do niej, bynajmniej niezdziwiony tym, że po raz kolejny
mogłaby być bliska tego, żeby wylądować na posadzce. – Zaczynam dochodzić do
wniosku, że na mnie lecisz – zarzucił zaczepnym tonem, a ona prychnęła,
przez dłuższą chwilę niepewna tego czy powinna się śmiać, czy może wręcz
przeciwnie.
– Tak
uważasz? – zapytała w zamian, dopiero na widok jego miny uprzytomniając
sobie, że to mogło brzmieć jak propozycja jakiegoś głupiego, nieprzemyślanego
flirtu.
Dallas
wywrócił oczami, po czym cofnął się o krok, wciąż jednak trzymał dłonie na
jej ramionach. Zabrał je dopiero po kilku sekundach, a więc czasie o wiele
za długim, by uwierzyła w to, że po prostu troszczył się o jej
zwodniczy zmysł równowagi.
–
Zapytałbym, czy wszyscy tacy jak ty –
powiedział z naciskiem, nie pozostawiając złudzeń co do tego, o kogo
musiało mu chodzić – mają problemy z ustaniem w pionie, ale obstawiam,
że i pod tym względem jesteś wyjątkiem.
– Chcesz,
żebym ci podziękowała za to, że mnie złapałeś? – mruknęła, nie kryjąc
konsternacji.
– Fajnie by
było – stwierdził pogodnym tonem. – A jeszcze fajniej, jakbyś powiedziała,
że pójdziesz z mną w jedno miejsce.
Uniosła
brwi, nie mając pojęcia, jak powinna zrozumieć jego słowa. Chłopak wydawał się
podekscytowany, ale nie w ten sam sposób, co wtedy, gdy planował coś
głupiego i istotnego za razem, jak chociażby popsute przez nią szukanie
Victorii. Chodziło o coś innego, ale Jocelyne w żaden sposób nie była
w stanie ocenić, czego tak naprawdę powinna się po nim spodziewać.
– Jakie
znowu miejsce? – westchnęła, powoli zaczynając być zmęczoną tymi wszystkimi
niedopowiedzeniami. Już i tak miała wrażenie, że niczego nie wie.
– Zobaczysz
później – stwierdził. Zaraz po tym w końcu przyjrzał jej się z większą
uwagą, a jego oczy rozszerzyły się nieznacznie, gdy zauważył zmianę w jej
wyglądzie. Nie pytając się o zdanie, wyciągnął rękę, by móc ująć czerwone
pasemko. – O.
Jocelyne
lekko przekrzywiła głowę. Zdecydowanie nie takiej reakcji się spodziewała.
– I tyle?
– rzuciła urażonym tonem. – To znaczy, że jest źle, czy…? – zaczęła, ale coś w spojrzeniu
Dallasa sprawiło, że ostatecznie zdecydowała się nie kończyć.
– Jest…
wyjątkowo – powiedział w końcu. – Pasuje ci.
Cóż, chyba
mogła uznać go za komplement i to dość szczerzy. Co prawda nie miała
pojęcia, dlaczego miałoby jej zależeć właśnie na opinii Dallasa, ale uznała, że
to najmniej istotne. Ważniejsze było to, że chłopak po raz kolejny planował
coś, czego nie potrafiła wytłumaczyć i co z miejsca zaczęło wzbudzać w nie
niepokój. Czasami przebywanie z nim sprawiało, że doznawała naprawdę
dziwnej, trudnej do zrozumienia mieszanki niespójnych emocji, a to
zdecydowanie nie było łatwe do zinterpretowania.
Nie
potrafiła tego jednoznacznie określić, ale momentami miała wrażenie, że są ze
sobą połączeni – w jakiś nietypowy, dotychczas jej nieznany sposób, który…
– A wracając
do poprzedniego tematu, to na pewno nie chcesz powiedzieć mi o co ci
chodzi? – zaryzykowała, chociaż podświadomie wyczuła, że Dallas nie zamierzał
ot tak się ugiąć.
– Sama
zobaczysz – stwierdził i to jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że
dalsze wypytywanie prowadziło donikąd.
Westchnęła,
po czym cofnęła się o krok, po cichu licząc na to, że jeszcze zmieni
zdanie. Nie zrobił tego, w zamian uśmiechając się w nieco pobłażliwy
sposób, wyraźnie rozbawiony tym, że mogłaby w jakikolwiek sposób próbować
na niego wpłynąć.
– To mi się
nie podoba.
– Trudno. –
Dallas rzucił jej bliżej nieodgadnione spojrzenie, by w następnej
sekundzie wyminąć ją i ruszyć w swoją stronę. – Potem do ciebie zajrzę.
Postaraj się do tego czasu nie zginąć.
Prychnęła,
chociaż szczerze wątpiła w to, czy zdołał ją usłyszeć. Nie miała pojęcia,
co powinna myśleć o jego zachowaniu, ale jeśli faktycznie miał jakiś plan,
chyba naprawdę zaczynała się bać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz