24 lipca 2016

Dwieście pięćdziesiąt sześć

Jocelyne
 Skillet – „Collide”

– Jesteś pewna?
Jocelyne zawahała się, po czym skinęła głową. Widziała w lustrze odbicie stojącej tuż za nią Shannon, która jakby od niechcenia bawiła się jej włosami, raz po raz przeczesując jasne kosmyki palcami albo pozwalając na to, żeby poszczególne loki same owijały się wokół jej dłoni. Oczy dziewczyny wydawały się lśnić z podekscytowania, ale i swego rodzaju obawy. Mimo wszystko wydawała się być pewna tego, co i jak miałaby ewentualnie zrobić, a to w zupełności wystarczyło, żeby Joce poczuła się o wiele spokojniejsza.
– To zależy… A sądzisz, że Elena ma rację? – zapytała, chcąc zyskać na czasie. To była impulsywna decyzja, ale z drugiej strony…
– Do czego jak do czego, ale kiedy chodzi o wygląd, to twoja kuzynka wie co robi – przyznała Shanny, a dziewczyna odetchnęła.
– W takim razie… jestem pewna.
Cóż, to chyba nawet nie było kłamstwo, a przynajmniej tak jej się wydawało. Siedziała w ciasnej łazience, którą obie powinny dzielić również z Victorią, a ostatecznie miały do dyspozycji tylko i wyłącznie dla siebie. Na samą myśl o tym i wspomnienie tego, co widziała kilka dni wcześniej – zaledwie przez ułamek sekundy, ale to tak wystarczyło, żeby nabrała pewności, iż było prawdziwe – ale to wcale nie było takie proste, skoro w naturalny sposób zdawała sobie sprawę z jednego: dziewczyna musiała być martwa. Albo prawie martwa, chociaż to drugie akurat było wymyślną, ale całkiem sensowną teorią Dallasa. Zgodnie z nią, Vickie równie dobrze mogła… umrzeć na chwilę; to była przerażająca perspektywa, ale o wiele bardziej optymistyczna, tym bardziej, że dziewczyna więcej się nie pojawiła, a Joce mimowolnie zaczęła zastanawiać się nad tym, czy to jednak nie było wytworem jej wyobraźni…
Chciała, żeby tak było.
Wciąż nie pojmowała tego, co działo się wokół niej; nie wiedziała nawet, jak bardzo powinna obawiać się tego, że dwójka jej znajomych z ośrodka poznała prawdę. Podejście chłopaka pomagało, chociaż momentami Jocelyne miała ochotę porządnie mu przyłożyć, zwłaszcza kiedy bagatelizował sytuację, zachowując się tak, jakby nic szczególnego nie miało miejsca. Była pół-wampirem, a krwiopijcy i inne istoty nadnaturalne chodziły po świecie? Super! Żyć nie umierać, bo w końcu w czym miałby leżeć problem, prawda? Dallas sprawiał, że ręce jej opadały, chociaż zarazem wielokrotnie miała ochotę wziąć go w ramiona i oznajmić, że jest najbardziej pozytywną, pomocą dla niej istotą, jaką udało jej się spotkać na swojej drodze. Kto inny nie tylko ot tak zaakceptowałby prawdę, ale po wszystkim też bez cienia strachu czy wątpliwości karmił ją swoją krwią? Zachowywał się w sposób, który z logicznego punktu widzenia powinien wydawać się co najmniej irracjonalny, chociaż sam zainteresowany twierdził, że to normalne, skoro sam potrafił robić rzeczy, które niejednego normalnego człowieka byłyby w stanie wprawić w oszołomienie.
Trochę inaczej sprawy miały się z Shannon, chociaż ta również się od niej nie odwróciła. Jocelyne miała raczej wrażenie, że dziewczyna wolała trzymać się prostej taktyki, która polegała na tym, że jak długo unikało się zagłębiania w temat, tak długo można było udawać, że wszystko jest w porządku. Momentami wydawała się chyba, żeby o coś zapytać – o cokolwiek, począwszy od tego, czy reszta rodziny Joce również mogłaby być… wyjątkowa – jednak nigdy nie próbowała tego robić. Co więcej, Licavoli czasami miała wrażenie, że Shannon się przy niej spina, pomimo tego, że ta starała się tego nie okazywać. To nie był strach, a przynajmniej nie w czystej postaci, ale dla znajomej jej kuzynów sytuacja musiała być o wiele trudniejsza do zaakceptowania. Dziewczyna chyba nawet w pełni nie przyjęła do świadomości tego, że sama mogłaby być jakkolwiek wyjątkowa, więc jakakolwiek bardziej złożona kwestia musiała być dla niej czymś całkowicie nie do pojęcia.
Nie zmieniało to jednak faktu, że Shanny zachowywała się tak, jakby czuła się za nią odpowiedzialna. Jocelyne zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że znamienita większość osób, które spotykała na swojej drodze, traktowała ją jak dziecko, którym natychmiast trzeba się zająć. Nie próbowała protestować, dochodząc do wniosku, że w tym jednym wypadku takie postępowanie może okazać się dla jej towarzyszki o wiele prostsze. Co więcej, sama również tego potrzebowała, traktując Shannon trochę jak starszą siostrę – kogoś, kogo znała i przy kim ewentualnie mogła poczuć się bezpieczniej. Co więcej, mogła przyjść z problemem, co zresztą zdecydowała się zrobić, zaskakując dziewczynę całkowicie przyziemną prośbą, którą ta ostatecznie zdecydowała się spełnić.
Sama nie miała pewności, co takiego podkusiło ją do tego, żeby podjąć taką, a nie inną decyzję. Z drugiej strony już od dłuższego marzyła o tym, żeby coś zmienić – chociażby subtelnie, byleby przestać widzieć w lustrze dokładnie tą samą, delikatną dziewczynę, którą była, zanim w pełni dotarło do niej to, co potrafiła. Dar wciąż ją przerażał, zresztą jak wszystko wokół – ośrodek, w którym nic nie było takim, jak być powinno i z którego wciąż nie potrafiła się wyrwać. Spoglądała na siebie i nie rozumiała, jak to w ogóle możliwe, że po tym, jak cały świat stanął na głowie, mogłaby wyglądać dokładnie w ten sam sposób: te same jasne loczki, wystraszone niebieskie oczy oraz delikatne, aczkolwiek wciąż charakterystyczne dla Licavolich rysy twarzy. To było nienaturalne, a Jocelyne coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że powinna coś zrobić – cokolwiek, chociaż początkowo sama nie była pewna co.
Mogłaby ściąć włosy, ale to nie wchodziło w grę. Od dziecka wielokrotnie słyszała, że są piękne – długie, delikatne i lśniące. Być może miał na to wpływ tata z tym swoim zamiłowaniem do jej loków, ale to nie miało znaczenia; wiedziała, że aż tak daleko nie byłaby w stanie się posunąć. Również przefarbowanie się na tak rażący kolor, jak w przypadku rzucającej się w oczy ze swoimi czerwonymi włosami Shannon, nie wchodziło w grę, ale…
„Truskawkowe pasemka” – powiedziała jej kiedyś Elena i od jakiegoś czasu ta jedna myśl nie dawała jej spokoju. To nie wydawało jej się ani zbyt gwałtowne, ani aż tak szalone, by mogła tej decyzji pożałować. Sama Shanny nie widziała w tym najmniejszego nawet problemu, gotowa załatwić sprawę od ręki, tym bardziej, że miała ze sobą dość kosmetyków – również farbę, chociaż sama długo zwlekała z doprowadzeniem własnego wyglądu do porządku. Może nie był to akurat truskawkowy, ale jednak czerwony, co samo w sobie wydało się Jocelyne zadowalające. To, że miała okazję wcześniej zaobserwować, że w kwestii farbowania włosów mogła Shannon zaufać, również w znacznym stopniu sprawiło, że poczuła się lepiej. Kolor loków w znacznym stopniu ułatwiał zadanie, a przynajmniej Joce chciała przekonać samą siebie, że ostatecznie nie skończy z czymś, przez co mogłaby po raz kolejny zamknąć się na resztę pobytu w pokoju.
Mimo tej świadomości, przez większość czasu siedziała jak na szpilkach, bojąc się chociaż na moment spojrzeć w lustro. Sporadyczne zerkała na swoją nieprofesjonalną fryzjerkę, ale po wyrazie twarzy Shannon nie była w stanie ocenić, czy wszystko jest tak, jak powinno. Wiedziała jedynie, że dziewczyna jest skupiona, co bez wątpienia świadczyło o niej dobrze, ale nic ponad to. Obawiała się efektów, ale też reakcji najbliższych, chociaż nie zamierzała w najbliższym czasie przesyłać im żadnego zdjęcia. Zakładała, że pierwszy raz zobaczą ją odmieniona, kiedy już wróci do domu, kiedykolwiek miałby do tego dojść.
– Cóż…
Ledwo zmusiła się do tego, żeby siedzieć spokojnie, zamiast momentalnie wyprostować się niczym struna albo poderwać na równe nogi. Chciała spojrzeć na Shannon w co najmniej poirytowany sposób, ale i przed tym się powstrzymała, skupiona przede wszystkim na miarowym, spokojnym oddychaniu. Okej, sama tego chciałaś, pomyślała, ale to wcale nie wydało jej się aż takie przekonywujące. Teoretycznie wszystko zależało od niej, a chwilę wcześniej sama stwierdziła, że to dobry pomysł, ale teraz…
– Coś jest nie tak? – zaryzykowała, bo sposób w jaki Shannon się odezwała z jakiegoś powodu wzbudził w niej niepokój.
– A powiedziałam coś takiego? – obruszyła się dziewczyna. – Nie, nie sądzę. Mam wrażenie, że skończyłam… Jeszcze tylko ci je wysuszę.
To chyba powinna być dobra wiadomość, jednak Jocelyne wciąż nie była w stanie się uspokoić. Kiedy Shannon się cofnęła, by znaleźć suszarkę, wciąż skupiała się przede wszystkim na tym, żeby unikać spoglądania w lustro. Miała ochotę podejrzeć, co tak naprawdę się działo, ale jednocześnie obawiała się, że to nie będzie najlepszy pomysł. Chciała to zrobić dopiero w ostatniej chwili, żeby ocenić ostateczny efekt, tym bardziej, że już i tak było za późno na to, żeby z jakiegokolwiek powodu próbować się wycofać.
Powiew gorącego powietrza miał w sobie coś kojącego, co pozwoliło jej się uspokoić – tylko trochę, ale i tak była za to wdzięczna. Mocniej zacisnęła powieki, próbując się rozluźnić i chociaż na moment przestać przejmować się tym, co mogłoby pójść nie tak, co zresztą wcale nie okazało się aż takie trudne. Słyszała szum powietrza, zagłuszający wszystko inne i…
Jocelyne…
Nie zwróciła na to uwagi. To był tylko szum, bardzo podobny do tego z radia, ale nic ponad to. Niby co nadzwyczajnego miałby mieć w sobie dźwięk suszarki?
Jocelyne… Joce…
W tamtej chwili zaczęła się denerwować, przez moment gotowa przysiąc, że słyszała swoje imię. Nie otworzyła oczu, wciąż próbując przekonać samą siebie, że to niemożliwe. To się nie działo, ale…
…proszę.
Jocelyne… powiedz mu…
Nie pozwól…
To musiało się w końcu skoczyć. Ale przecież wyraźnie słyszała słowa – odległe i stopniowo mieszające się z szumem od którego powoli zaczynała boleć ją głowa. Nie potrafiła określić do kogo mógłby należeć głos – kobiety i mężczyzny – ale mimo wszystko…
Jeremi…
– Hm… Skończyłam.
Głos Shannon ją zaskoczył, skutecznie wytrącając z równowagi. Cisza, która nagle zapanowała, miała w sobie coś przenikliwego, co z miejsca sprawiło, że poczuła się nieswojo. Otworzyła oczy, po czym zamrugała kilkukrotnie, wciąż oszołomiona spokojem. Szpet zniknął równie nagle, co i się pojawił, pozostawiając wyłącznie poczucie dezorientacji oraz przenikliwy chłód. Uświadomiła sobie, że drżała, chociaż w łazience było ciepło, a dotychczas pracująca suszarka wyrzucała z siebie gorące powietrze.
Nie od razu zdecydowała się spojrzeć na Shannon. Stała obok, obserwując ją z dziwnym wyrazem twarzy i sprawiając wrażenie co najmniej skonsternowanej. Trudno było jednoznacznie stwierdzić, co takiego sobie myślała, nie wspominając o tym, czy zdołała zauważyć, że cokolwiek jest nie tak.
– Joce… W porządku? – zaryzykowała w końcu, kiedy cisza zaczęła przeciągać się w nieskończoność. – Nie żebym miała jakiś problem, ale pobladłaś – dodała i chociaż w jej głosie dało się wyczuć troskę, brzmiało to raczej tak, jakby dziewczyna wręcz modliła się o to, by w odpowiedzi nie usłyszeć czegoś w stylu „On za tobą stoi”.
– Ja… Jasne – wyrzuciła z siebie na wydechu Jocelyne. Raz jeszcze zamrugała, po czym wyprostowała się na swoim miejscu, próbując doprowadzić się do porządku. – Jest okej.
Jeszcze kiedy mówiła, zdecydowała się odwrócić w stronę lustra, by móc ocenić swoje odbicie. W pierwszym odruchu jej uwagę przykuło to, że faktycznie pobladła i to w dość znaczący sposób, chociaż jej karnacja zawsze była niezwykle jasna. Dopiero po chwili otrząsnęła się na tyle, by zwrócić uwagę na swoje włosy i na moment zamarła, potrzebując kilku następnych sekund na zebranie myśli i jednoznaczną ocenę tego, co tak naprawdę czuła.
Zmiana nie była aż tak diametralna, jak po ścięciu długich do pasa kosmyku albo całkowitej zmianie koloru, ale przecież właśnie o to jej chodziło. W zamyśleniu musnęła dłonią grzywkę, nawijając na palec czerwone pasemko, odcinające się od dotychczas złocistych pukli. Nie miała pojęcia, czy to wyłącznie wytwór jej wyobraźni, czy może w istocie wszystko było takie, jak miała nadzieję, ale odniosła wrażenie, że wygląda inaczej – i to w pozytywnym sensie. Przyglądając się sobie, już nie miała aż tak intensywnego wrażenia, że widzi dziecko albo kruchą istotę, którą należy chronić. Czerwień miała w sobie coś, co jej się podobało i sprawiało, że czuła się pewniej, choć to musiało być tylko i wyłącznie w jej głowie.
Dokładnie tak, jak szepty…, pomyślała mimochodem i przez moment była bliska tego, żeby znowu zacząć się trząść. Powstrzymała się, jednak i tak czuła się dziwnie, przez dłuższą chwilę zdolna myśleć wyłącznie o tym, że powinna jak najszybciej opuścić ciasną łazienkę.
– No i jak? – Shannon zaczynała się niecierpliwić.
Jocelyne poderwała się na równe nogi, by w następnej chwili – w całkowicie nieprzemyślany, impulsywny sposób – zarzucić dziewczynie ramiona na szyję. Śmiertelniczka zesztywniała, a jej puls jak na zwołanie przyśpieszył ze zdenerwowania, jednak ostatecznie zdecydowała się odwzajemnić uścisk.
– Jest idealnie – zapewniła Joce. Ulżyło jej, kiedy przekonała się, że pomimo niepokoju wciąż była w stanie wykrzesać z siebie należytą dawkę entuzjazmu. – Dziękuję ci.
– No, pewnie – mruknęła Shannon. W jej głosie wciąż dało się wyczuć niepewność, to jednak nie miało dla najmłodszej z Licavolich znaczenia. – Jakby ktoś miał pretensje, to ja do niczego cię nie zmuszałam, jasne? Chordę mściwych wampirów wyślij gdzie indziej – zaproponowała, a Joce udało się uśmiechnąć.
– Złe wampiry biorę na siebie – zapewniła pośpiesznie.
Mimo wszystko poczuła się pewniej, kiedy znalazła się poza duszną łazienką. W uszach wciąż dźwięczały jej mieszające się z szumem słowa, chociaż w żaden sposób nie potrafiła ich zinterpretować. Nie po raz pierwszy miała wrażenie, że działo się coś bardzo złego, chociaż i to wydawało się prowadzić donikąd. Czuła się dziwnie, chociaż nie aż tak, jak za pierwszym razem, kiedy doświadczyła czegoś… nietypowego. Próbowała rozumiem, a to miejsce mimo wszystko jej to ułatwiało, nawet jeśli do prawdy musiała dojść w tak nietypowy sposób, na dodatek z pomocą Dallasa. Gdyby nie on i włamanie do gabinetu Rona, pewnie do tej pory nie miałaby pojęcia, co tak naprawdę powinna o tym myśleć albo co zrobić.
Najbardziej w całej tej sprawie irytowało ją to, że Rosa zniknęła po raz kolejny, znowu nie dając szansy na rozmowę i zadawanie pytań. Nie rozumiała tej dziewczyny, chociaż jednocześnie czuła, że może jej zaufać. To była dziwna zależność, ale również sama zainteresowana – duch, do cholery! – taka była, jakkolwiek nieprawdopodobne by się to nie wydawało. Co więcej, Jocelyne czuła, że wciąż miała do zrobienia w ośrodku dość, by nie potrafić tak po prostu go opuścić. Przede wszystkim chodziło o to, co powiedziała Shannon i wiążącą się z tym świadomość tego, że coś było nie tak. Projekt Beta szukał uzdolnionych osób, ale…
Właśnie, co miało być dalej? Jak na razie każde z nich mogło robić prawie że wszystko to, co chciało, o ile pojawiało się na posiłkach, na zajęciach i nie próbowało wychodzić poza teren. To raczej przypominało internat, aniżeli ośrodek dla osób z problemami tego… „szczególnego rodzaju”, jak te, które oficjalnie im przypisywano i które sama u siebie podejrzewała. Była jeszcze kwestia Victorii, ale i tego nie dało się w żaden sensowny sposób wytłumaczyć, co dodatkowo komplikowało sytuację. W gruncie rzeczy nie widziała już niczego, świadoma tylko i wyłącznie otaczających ją sekretów oraz niebezpieczeństwa – tego drugiego gdzieś w cieniu, przez co była w stanie je wyczuć, ale nie zobaczyć i jakkolwiek sensownie zinterpretować.
Wciąż o tym myślała, kiedy tuż przed nią dosłownie zmaterializowała się jakaś postać. Wpadła na nią z impetem, nie po raz pierwszy wyklinając w duchu swoją nieporadność i całkowity brak refleksu. Z wrażenia aż zatoczyła się do tyłu, nie upadając tylko i wyłącznie dzięki parze ciepłych dłoni, które wylądowały na jej ramionach i zdecydowanie postawiły do pionu. Natychmiast otoczył ją słodki zapach aż nazbyt znajomej krwi, dzięki czemu zrozumiała na kogo wpadła jeszcze zanim zdecydowała się unieść głowę i spojrzeć wprost w parę lśniących, zielonych oczu.
– Hej. – Dallas wyszczerzył się do niej, bynajmniej niezdziwiony tym, że po raz kolejny mogłaby być bliska tego, żeby wylądować na posadzce. – Zaczynam dochodzić do wniosku, że na mnie lecisz – zarzucił zaczepnym tonem, a ona prychnęła, przez dłuższą chwilę niepewna tego czy powinna się śmiać, czy może wręcz przeciwnie.
– Tak uważasz? – zapytała w zamian, dopiero na widok jego miny uprzytomniając sobie, że to mogło brzmieć jak propozycja jakiegoś głupiego, nieprzemyślanego flirtu.
Dallas wywrócił oczami, po czym cofnął się o krok, wciąż jednak trzymał dłonie na jej ramionach. Zabrał je dopiero po kilku sekundach, a więc czasie o wiele za długim, by uwierzyła w to, że po prostu troszczył się o jej zwodniczy zmysł równowagi.
– Zapytałbym, czy wszyscy tacy jak ty – powiedział z naciskiem, nie pozostawiając złudzeń co do tego, o kogo musiało mu chodzić – mają problemy z ustaniem w pionie, ale obstawiam, że i pod tym względem jesteś wyjątkiem.
– Chcesz, żebym ci podziękowała za to, że mnie złapałeś? – mruknęła, nie kryjąc konsternacji.
– Fajnie by było – stwierdził pogodnym tonem. – A jeszcze fajniej, jakbyś powiedziała, że pójdziesz z mną w jedno miejsce.
Uniosła brwi, nie mając pojęcia, jak powinna zrozumieć jego słowa. Chłopak wydawał się podekscytowany, ale nie w ten sam sposób, co wtedy, gdy planował coś głupiego i istotnego za razem, jak chociażby popsute przez nią szukanie Victorii. Chodziło o coś innego, ale Jocelyne w żaden sposób nie była w stanie ocenić, czego tak naprawdę powinna się po nim spodziewać.
– Jakie znowu miejsce? – westchnęła, powoli zaczynając być zmęczoną tymi wszystkimi niedopowiedzeniami. Już i tak miała wrażenie, że niczego nie wie.
– Zobaczysz później – stwierdził. Zaraz po tym w końcu przyjrzał jej się z większą uwagą, a jego oczy rozszerzyły się nieznacznie, gdy zauważył zmianę w jej wyglądzie. Nie pytając się o zdanie, wyciągnął rękę, by móc ująć czerwone pasemko. – O.
Jocelyne lekko przekrzywiła głowę. Zdecydowanie nie takiej reakcji się spodziewała.
– I tyle? – rzuciła urażonym tonem. – To znaczy, że jest źle, czy…? – zaczęła, ale coś w spojrzeniu Dallasa sprawiło, że ostatecznie zdecydowała się nie kończyć.
– Jest… wyjątkowo – powiedział w końcu. – Pasuje ci.
Cóż, chyba mogła uznać go za komplement i to dość szczerzy. Co prawda nie miała pojęcia, dlaczego miałoby jej zależeć właśnie na opinii Dallasa, ale uznała, że to najmniej istotne. Ważniejsze było to, że chłopak po raz kolejny planował coś, czego nie potrafiła wytłumaczyć i co z miejsca zaczęło wzbudzać w nie niepokój. Czasami przebywanie z nim sprawiało, że doznawała naprawdę dziwnej, trudnej do zrozumienia mieszanki niespójnych emocji, a to zdecydowanie nie było łatwe do zinterpretowania.
Nie potrafiła tego jednoznacznie określić, ale momentami miała wrażenie, że są ze sobą połączeni – w jakiś nietypowy, dotychczas jej nieznany sposób, który…
– A wracając do poprzedniego tematu, to na pewno nie chcesz powiedzieć mi o co ci chodzi? – zaryzykowała, chociaż podświadomie wyczuła, że Dallas nie zamierzał ot tak się ugiąć.
– Sama zobaczysz – stwierdził i to jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że dalsze wypytywanie prowadziło donikąd.
Westchnęła, po czym cofnęła się o krok, po cichu licząc na to, że jeszcze zmieni zdanie. Nie zrobił tego, w zamian uśmiechając się w nieco pobłażliwy sposób, wyraźnie rozbawiony tym, że mogłaby w jakikolwiek sposób próbować na niego wpłynąć.
– To mi się nie podoba.
– Trudno. – Dallas rzucił jej bliżej nieodgadnione spojrzenie, by w następnej sekundzie wyminąć ją i ruszyć w swoją stronę. – Potem do ciebie zajrzę. Postaraj się do tego czasu nie zginąć.
Prychnęła, chociaż szczerze wątpiła w to, czy zdołał ją usłyszeć. Nie miała pojęcia, co powinna myśleć o jego zachowaniu, ale jeśli faktycznie miał jakiś plan, chyba naprawdę zaczynała się bać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa