Elena
Niecierpliwym ruchem
wyciągnęła komórkę, przez dłuższą chwilę mając ochotę warknąć na potencjalnego
rozmówcę – tak po prostu, niezmiennie poirytowana tym, że ktokolwiek mógłby
dobijać się do niej w tak nieodpowiednim momencie. Spojrzała na Aldero,
ale ten jedynie wzruszył ramionami, pozornie rozluźniony, choć w jego
przypadku to wcale nie musiało mieć związku z rzeczywistością. Elena nie
miała pojęcia, co powinna sądzić o całej sytuacji, a tym bardziej
dokąd zmierzała rozmowa jej i kuzyna, niemniej jedno wydawało się aż
nazbyt oczywiste: ktoś nie miał wyczucia i zdecydowanie nie zamierzał jej
ułatwić rozwiązania pewnych spraw.
Na litość bogini, Rafa, jeśli to ty…,
pomyślała, ale prawda była taka, że po cichu liczyła, że właśnie o niego
chodzi. Serce zabiło jej szybciej ze zdenerwowania, co najpewniej nie uszło
uwadze Aldero, ale nie miała zamiaru się nad tym rozwodzić. Wiedziała, co do
niej czuł i jak łatwo mogła go w związku z tym zranić – nie po
raz pierwszy zresztą – ale nie potrafiła się tym należycie przejąć. Jak miałaby
czuć się winna czemuś, co było poza jej kontrolą, nie wspominając o tym,
że przecież miała prawo o sobie decydować?
Zerknęła na
wyświetlacz, po czym wymownie uniosła brwi, zauważając obcy numer. Al musiał
dostrzec jej konsternację, bo machnięciem ręki dał jej do zrozumienia, żeby
pokazała mu telefon. Nie była przekonana, ale odwróciła komórkę w taki
sposób, by mógł zobaczyć ciąg cyfr; wyraz jego twarzy zmienił się i już
nie miała wątpliwości co do tego, że go rozpoznał.
– Claire –
wyjaśnił usłużnie. – Dałem jej twój numer, w razie gdyby czegoś potrzebowała
i zgubiła mnie albo Cammyego w szkole…
– To znaczy
jakbyście się zerwali, tak? – mruknęła z przekąsem, po czym wcisnęła
zieloną słuchawkę i nie czekając na dalsze komentarze, przycisnęła telefon
do ucha. – Tak?
Wciąż była
poirytowana, ale denerwowanie się na tę z kuzynek nie wchodziło w grę.
Nigdy nie były ze sobą blisko, zresztą Claire nie należała do osób, które bez
wyraźnego powodu lubiły zawracać głowę innym. Jeśli dzwoniła, to nie wróżyło
dobrze, a przynajmniej Elena miała wrażenie, że za chwilę usłyszy coś, co
zdecydowanie jej się nie spodoba.
– Liz jest z Damienem
– oznajmiła dziewczyna wprost, rezygnując z jakiejkolwiek formy powitania.
Wydawała się mocno wzburzona, wręcz roztrzęsiona, a to zdecydowanie nie
było u niej normą. – Chciał, żebym do ciebie zadzwoniła.
– Liz? –
powtórzyła zaskoczona.
Aldero
podniósł się, prostując na łóżku. Dzięki wampirzym zmysłom nie miał
najmniejszego problemu z tym, żeby usłyszeć i zrozumieć poszczególne
słowa, dzięki czemu miała z głowy streszczanie kuzynowi tematu rozmowy.
– Przyjechała
do nas roztrzęsiona i… Chodzi o jej rodzinę i brata, Eleno. – Claire
zawahała się na moment. – Stało się coś bardzo złego, ale to raczej nie jest
rozmowa na telefon.
– Nie
strasz mnie – jęknęła. – Co się właściwie…? – zaczęła i prawie natychmiast
urwała, dochodząc do wniosku, że niekoniecznie chce poznać odpowiedź od razu. –
Okej, dobra. Zaraz będę… I nie obchodzi mnie, czy Damien sobie tego życzy.
– Och,
życzy – zapewniła Claire. – Jak Liz zaczęła wymachiwać bronią, natychmiast
pomyślał o tobie.
– Jak to
miło z jego strony, że… Co takiego?!
Powiedzieć,
że była po prostu zszokowana, stanowiłoby niedopowiedzenie stulecia. Prawda
była taka, że przez dłuższą chwilę czuła się tak, jakby kuzynka mówiła do niej w jakimś
obym języku, na dodatek rzeczy, które nie miały sensu. Już niczego nie
rozumiała, zresztą tak jak i sama Claire, która wydawała się
zniecierpliwiona i skoncentrowana na tym, żeby szybko zakończyć rozmowę.
– Po prostu
przyjedź, w porządku? Mam jeszcze jeden telefon do załatwienia –
wyjaśniła, po czym jak gdyby nigdy nic się rozłączyła.
Elena przez
kilka następnych sekund trwała w bezruchu, ściskając komórkę i w żaden
sensowny sposób nie potrafiąc wytłumaczyć samej sobie tego, co chwilę wcześniej
miało miejsce. Spojrzała na Aldero, ale ten wydawał się niemniej zaskoczony, co
i ona. Kiedy na dodatek spoważniał, poczuła się jeszcze bardziej nieswojo,
po cichu licząc na to, że za moment usłyszy coś wybitnie głupiego, co ostatecznie
rozluźniłoby atmosferę.
– Co do…?
Al pokręcił
głową.
– Chodź,
podrzucę cię – zaproponował, podrywając się na równe nogi. – Nie chcę nic
mówić, ale Liz chyba nie na co dzień bawi się bronią, prawda?
– Nie
żartuj sobie teraz! – warknęła, potrząsając z niedowierzaniem głową.
Aldero wywrócił
oczami, ale przynajmniej postanowił darować sobie dalsze uwagi. W pośpiechu
podszedł bliżej, robiąc taki ruch, jakby chciał chwycić ją za ramię, ale
zdecydowanym ruchem odepchnęła jego rękę. Cholera, była zaniepokojona, ale to
jeszcze nie znaczyło, że potrzebowała kogoś, kto poprowadziłby ją za rączkę, zwłaszcza
w sytuacji, kiedy czuła się na tyle zdeterminowana i roztrzęsiona, by
w razie potrzeby być w stanie porządnie komuś przyłożyć.
Już kiedy
była z Elizabeth w kawiarni, miała wrażenie, że nie wszystko jest w porządku,
a jej przyjaciółka nie mówi jej wszystkiego. Teraz była tego pewna, choć
to nadal niczego nie wyjaśniało, a tym bardziej sprawiało, że martwiła się
mniej – wręcz przeciwnie. Jeśli miała być ze sobą szczera, czuła się coraz
bardziej zdezorientowana, a niedopowiedzenia Claire wcale jej nie
pomagały. Próbowała zrozumieć, jednak i to okazało się niemożliwe, tym
bardziej, że wciąż brakowało jej chociażby podstawowych informacji –
czegokolwiek, co byłoby w stanie naprowadzić ją na odpowiedni trop.
Wiedziała jedynie, że popełniła olbrzymi błąd, kiedy zdecydowała się zostawić
Elizabeth samą, rezygnując z podprowadzenia jej pod same drzwi; może gdyby
to zrobiła, sprawy miałyby się zupełnie inaczej.
– Elena? –
Wzdrygnęła się, słysząc kobiecy głos gdzieś za plecami. – Elena, co się stało?
Nie miała
pojęcia, jak wyglądała, ale najwyraźniej wystarczająco źle, by zauważyła to
nawet Rosalie. Kiedy obejrzała się przez ramię, przekonała się, że blondynka
stała w progu sypialni, którą zajmowała razem z Emmettem, uważnie ją
obserwując. Natychmiast przystanęła, nie kryjąc zniecierpliwienia i niechęci,
gdy siostra ruszyła w jej stronę – ostrożna, pełna rezerwy i na swój
sposób zmartwiona.
– Interesuje
cię to? – zapytała zbyt ostrym tonem, by zabrzmiało to w choć odrobinę
uprzejmy sposób.
– Oczywiście,
że tak – obruszyła się Rose. Jej złociste tęczówki pociemniały, ale Elena nie
zamierzała zastanawiać się nad tym, co to oznacza. – Kochanie… Musimy w końcu
porozmawiać – powiedziała, a dziewczyna prychnęła.
Świetnie! Dzisiaj wszyscy chcą ze mną
rozmawiać!, sarknęła w myślach, ledwo powstrzymując się przed
wywróceniem oczami. Urządźmy sobie
wieczór poważnych rozmów!
– Śpieszymy
się – wtrącił Aldero. – Nie żebym miał coś przeciwko i tak dalej, ale
wydawało mi się, że…
– Jadę do
Liz – przerwała kuzynowi Elena. – Jest tak, jak powiedział: śpieszy nam się. Zresztą to też nie
powinno cię interesować, skoro chciałaś ją zabić – dodała, zanim zdołałaby
ugryźć się w język.
Chciała zacząć
żałować swoich słów, ale nie potrafiła. Już od dłuższego czasu ignorowała
Rosalie, nie tylko z powodu tego, że całą uwagę poświęcała Rafaelowi, ale
przede wszystkim przez tę jedną, jedyną rozmowę na krótko po tym, jak pojawiła
się szansa na to, żeby jej przyjaciółka poznała prawdę. Chyba nic nigdy nie
zraniło jej bardziej jak reakcja Rose, która wprost zasugerowała śmierć – tak
po prostu, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważna była
Liz. Elena mogła zrozumieć to, że wampirzyca miała obawy – wszyscy je mieli,
tym bardziej, że wtajemniczenie człowieka zawsze niosło ze sobą poważne konsekwencje
i zagrożenie nie tylko dla samego siebie, ale również wampirów, o których
wiedział. Nie zmieniało to jednak faktu, że powiedzenie czegoś takiego –
bezlitosne przekreślenie kogoś, o kim Rosalie doskonale wiedziała, że nie
był dla jednego z członków jej rodziny obojętny – stanowiło cios poniżej
pasa.
– Na litość
boską, Elena… – Wampirzyca urwała, być może w ostatniej chwili
powstrzymując się przed powiedzeniem czegoś, czego mogłaby pożałować. – W porządku,
wybacz mi. Ja nie miałam… Po prostu już przez to przechodziłam.
– Z Bellą?
– zapytała z powątpiewaniem. – Zresztą to teraz nieistotne. Nie obchodzi
mnie to, jaki miałaś humor i… Och, chodźmy, Al – zwróciła się do kuzyna, chcąc
jak najszybciej przerwać niewygodną rozmowę.
Rose przez
moment wydawała się chętna do tego, żeby zacząć protestować, ale Elena nie
zamierzała czekać, aż jej siostra
dojdzie do głosu. Bez słowa ruszyła w stronę schodów, zimna i niemniej
przystępna, co i sama zainteresowana, kiedy zdarzało jej się na coś
zdenerwować. Nauczyłaś mnie tego… Jaki i wielu
innych zachowań, pomyślała mimochodem i przez moment coś ścisnęło ją w gardle.
W głowie miała liczne przytyki Rafaela na temat tego, jak się zachowywała i jak
wiele uwagi poświęcała na swój wygląd; wcześniej o tym nie myślała, ale
prawda była taka, że większość zachowań zawdzięczała jednej, jedynej osobie –
komuś, kto przez długi okres czasu był dla niej wzorem, a ostatecznie
okazał się…
Och, sama
nie potrafiła tego opisać albo zrozumieć, ale prawda była taka, że wciąż nie
pojmowała tego, jak bardzo zmieniła się w ostatnim czasie. Ba! Nie miała
pojęcia, jak tak naprawdę powinna rozumieć relacje swoje i wampirzycy,
skoro tak niewiele trzeba było, żeby ostatecznie odwróciła się od kogoś, kto na
swój sposób był dla niej wzorem. Trudno było jej stwierdzić, kiedy i co
tak naprawdę uległo zmianie – to, że dzięki Rafie zmieniła pogląd na wiele
spraw, czy może to wyrok wydany na Liz
otworzył jej oczy. Możliwe, że obie te kwestie, choć równie prawdopodobne mogło
okazać się to, że od samego początku zdawała sobie sprawę z tego, że w wychowaniu
Rosalie coś jest nie tak. Dostosowywała się do tego, bo w wielu wypadkach
to wydawało się wygodne, zresztą lubiła korzystać ze swojej urody – była
egoistką i nigdy tego nie ukrywała – niemniej teraz, kiedy od dobrze
podjętych decyzji mogło zależeć tak wiele… No cóż, nie tylko ona poruszyła w Rafaelu
coś, czego nie rozumiał – to działało również w drugą stronę.
Jakkolwiek
by jednak nie było, prawda była taka, że zawsze potrafiła zachować się w odpowiedni
sposób względem przyjaciół. Liz była dla niej ważna, a teraz mogła jej
potrzebować.
W tamtej
chwili nie musiała rozumieć niczego więcej.
Renesmee
Wciąż nie wierzyłam w to, co tak
naprawdę miało miejsce. Słuchałam relacji Damiena i po prostu nie
pojmowałam tego, że pewne rzeczy mogłyby się wydarzyć, choć przez ostatnie lata
widziałam dość, by nauczyć się, że życie wcale nie jest takie proste i kolorowe
– i to zwłaszcza takie, które wiązało się z egzystencją
nieśmiertelnych. Nie byłam ani naiwna, ani głupia, a słowo rzeź wcale nie kojarzyło mi się z czymś
nierealnym czy całkowicie nie mającym racji bytu.
A jednak
pierwszą moją myślą na wieść o tym, co spotkało Elizabeth, było właśnie
stwierdzenie, że to niemożliwe.
Sama nie
miałam pewności, co wprawiło mnie w większy szok: informacja o tym,
że brat dziewczyny mojego syna wymordował własną rodzinę, że roztrzęsiona Liz
trafiła do naszego domu, czy może sam widok Damiena, który wyglądał tak, jakby
przechodził małe załamanie nerwowe. Z równym powodzeniem mogło chodzić o wszystkie
te kwestie na raz, przyczyna zresztą miała dla mnie najmniejsze znaczenie,
zwłaszcza teraz. Próbowała wszystko logicznie poukładać, ale to było równie
trudne, co i niemyślenie o Jocelyne – po prostu niemożliwe.
Sądziłam,
że odetchnę, kiedy w domu w końcu zapanowała względna cisza, a ja
dla lepszego efektu przeniosłam się na ganek, ale nic podobnego nie miało
miejsca. Wręcz przeciwnie – w ciszy, obserwując pogrążony w ciemności
ogród, czułam się jeszcze bardziej rozbita i bezradna, tym bardziej, że
nic nie mogłam zrobić. Po raz kolejny zdawałam sobie sprawę z tego, że
działo się coś niedobrego, a jednak… Jakby tego było mało, wcale nie
pomagało mi tłumaczenie sobie, że w gruncie rzeczy żadne z nas nie
było w stanie w porę zareagować, a Liz do tej pory radziła sobie
w pojedynkę. To nigdy nie był nasz obowiązek – ani mój, ani Damiena, choć w przypadku
tego drugiego sprawy najpewniej miały się zgoła inaczej; jakby nie patrzeć, prawdziwą rodzinę wybierało się sobie
samemu, a on obdarzył Elizabeth uczuciem wystarczającym, bym sama zaczęła
traktować ją jak kogoś bliskiego. Chciałam ją chronić i to w niemniejszym
stopniu, co i wcześniej, kiedy była dla mnie po prostu przyjaciółką Eleny
– a może aż.
Cóż, gdyby
nie ochrona i zaangażowanie moich najbliższych, na świecie nie byłoby
również mnie – nie mogłoby, skoro bez nich Bella by nie przeżyła. Istniało
wiele zasad, które wyniosłam z domu i o które tym bardziej
troszczyłam się teraz, mając jeszcze więcej osób na których mi zależało. Liz
miała stać się jedną z nich, tym bardziej, że obserwując odchodzącego od
zmysłów Damiena, wyraźniej niż kiedykolwiek widziałam jego ojca –
zdeterminowanego, zakochanego i pełnego nienawiści do kogoś, kto ważył się
skrzywdzić jego wybrankę. Zawsze zdawałam sobie sprawę z tego, że nawet
mój opanowany, spokojny syn miał w sobie dumę i pewność siebie
Licavolich, ale dopiero w sytuacji takiej jak ta okazywał to w pełnej
krasie, wręcz mając problem z tym, żeby nad sobą zapanować.
Nie
usłyszałam ani kroków, ani tym bardziej nie wyczułam żadnego ruchu, który
świadczyłby o pojawieniu się Gabriela. Jego ramiona najzwyczajniej w świecie
owinęły się wokół mnie i choć w pierwszym odruchu zapragnęła się
wyrwać, zaskoczona, prawie natychmiast poddałam się znajomym objęciom.
–
Zamartwiasz się, mi amore? –
wymruczał mi do ucha, nawet nie próbując kryć tego, że doskonale rozumiał mój
nastrój.
– Dziwi cię
to? – westchnęła, po czym z niedowierzaniem pokręciłam głową. – Tak, o Joce
też myślę – dodałam, by uprzedzić kolejne, standardowe już chyba pytanie.
Gabriel
westchnął cicho; chociaż nie widziałam jego twarz, mogłam się założyć, że
wywrócił oczami.
– To wiem –
stwierdził wprost.
Uniosłam
brwi i chciałam rzucić coś co najmniej złośliwego, sama niepewna tego, jak
powinnam rozumieć jego uwagę, nim jednak zdecydowałam się na cokolwiek, mąż
zdecydowała się wcisnąć mi w dłonie kruchy, smukły przedmiot. Dopiero po
chwili zorientowałam się, że to ni mniej, ni więcej, ale kieliszek – na dodatek
wypełniony czarnym w tym oświetleniu, znajomym mi winem. Zaintrygowana,
lekko przechyliłam naczynie, w milczeniu obserwując jak płyn przybiera
odpowiedni kształt.
– Świetnie
– rzuciłam w odrobinę kąśliwy sposób. – Chcesz mnie do tego wszystkiego
upić? – zarzuciłam mu.
– Jednym
kieliszkiem? – W odpowiedzi na moje słowa jedynie parsknął nieco
wymuszonym, ale za to szczerym śmiechem. Byłam w stanie wyczuć różnicę,
choć jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że Gabriel potrafił
panować nad emocjami lepiej niż niejeden nieśmiertelny, którego spotkałam na
swojej drodze. – Czemu nie? Po alkoholu zachowujesz się bardzo zabawnie.
Tym razem
to mnie udało się uśmiechnąć, pomimo narastającej ochoty na to, żeby zdzielić
go w ramię – i to najlepiej porządnie.
– Dobrze
się bawisz?
Wymownie
uniósł brwi ku górze.
–
Nienajgorszej – rzucił pogodnym tonem. Wywróciłam oczami, po czym zdecydowałam
się wziąć ostrożny łyk; musiałam się pilnować, tym bardziej, że połączenie mnie
i wina mało kiedy kończyło się w szczególnie szczęśliwy sposób.
– Hm… –
Wydęłam usta; spojrzenie wbiłam w kieliszek, nie kryjąc rozczarowania. –
Bez niespodzianki?
Gabriel
prychnął, bez trudu pojmując aluzję. Tak, zdecydowanie nie zamierzałam tak
łatwo zapomnieć mu tego, że kiedy po raz pierwszy częstował mnie winem,
zdecydował się doprowadzić je odrobiną swojej krwi – czymś, co wówczas
wytrąciło mnie z równowagi, a teraz uważałam za najlepsze połączenie
na świecie.
– A chcesz?
– podchwycił, przysuwając się bliżej mnie.
Nie
zaprotestowałam, kiedy zdecydowanym ruchem przyciągnął mnie do siebie, sadzając
sobie taki sposób, że niejako
wylądowałam na jego biodrach. W pośpiechu dopisałam wino, nie chcąc
przypadkiem go wylać, tym bardziej, że po chwili wahania doszłam do wniosku, że
mnie samej alkohol może okazać się całkiem przydatny. Próbowałam chłonąć
chociaż chwilę wzajemnej bliskości, instynktownie nachylając się do przodu, by
móc musnąć wargami usta Gabriela. Nie potrzebowałam ani szczególnie wyszukanych
argumentów, ani próśb, by zaczął mnie całować. Jego dłonie jak na zawołanie
wylądowały na moich plecach, a po chwili przygarnął mnie do siebie w jeszcze
bardziej stanowczy sposób, wyraźnie nie mając nic przeciwko temu, byśmy
posunęli się odrobinę dalej.
Po jego
uśmiechu i zachowaniu poznałam, że wyraźnie ulżyło mu, kiedy znalazł
sposób na to, by chociaż po części rozproszyć moją uwagę. To był dość mało
subtelny pomysł, ale na dłuższą metę wolałam poddać się jego działaniom, byleby
chociaż na moment zapomnieć o wszystkim tym, co działo się wokół mnie. Już
od dłuższego czasu mieliśmy dość ograniczone pole do manewru, poniekąd przez
moje zmienne nastroje, związane z nieobecnością Joce, ale przede wszystkim
przez gości. Cóż, trudno było cieszyć się z własnego mieszkania, kiedy dom
naprzemiennie wydawał mi się naprzemiennie albo nieznośnie pusty, albo
przepełniony…
– Ehm…
Tak.
Zwłaszcza to drugie.
Gabriel
drgnął, a we mnie nie po raz pierwszy odezwały się dawno zapomniane
mordercze instynkty. Miałam ochotę warknąć, co najmniej poirytowana tym, że to
właśnie Rufus mógłby jak zwykle pojawić się w najmniej odpowiednim
momencie (i najpewniej nie widzieć w tym niczego złego), ale powstrzymałam
się, po cichu licząc na to, że opatrzność mnie wyręczy i ktoś inny zrobi
mu krzywdę.
– Tak? –
wycedziłam przez zaciśnięte zęby, nawet nie próbując się odwracać. Wciąż
siedziałam we wcześniej przyjętej pozycji, korzystając z tego, że
Gabrielowi nie przeszkadzało to, że przeze mnie niejako na wpół leżał na
schodach.
– Nic, nic…
– Wampir mógłby brzmieć w całkiem przyjazny sposób, gdybym go nie znała.
Sama nie byłam pewna, czego tak naprawdę się spodziewałam, ale na pewno nie
tego, że zawracał nam głowę tak dla zasady. – Mam proste pytanie: co teraz?
Westchnęłam,
zresztą tak jak i Gabriel, który chcąc nie chcąc zsunął mnie z siebie.
– Z Liz?
– zapytałam, chociaż ta jedna kwestia wydawała mi się aż nazbyt oczywista. –
Zostaje w pokoju Damiena. Zresztą pewnie jak i Elena.
– Biedny
chłopak… – mruknął Rufus, wymownie wywracając oczami. – Ale to akurat najmniej
obchodzi. Bardziej przejmuje się tym, że ściągacie sobie na głowę polującego na
dziewczynę wampira – zauważył i tej kwestii chcąc nie chcąc musiałam
przyznać mu rację.
– Och, tak…
Nie po raz pierwszy – rzuciłam, ale moje słowa raczej go nie uspokoiło. – Coś
się wymyśli… Tak sądzę. Tej nocy i tak nikt nie przyjdzie – dodałam, po
cichu licząc na to, że mam rację.
Rufus
rzucił mi pewne powątpiewania spojrzenie, ale ostatecznie skinął głową. Trudno
było mi określić w jakim był nastroju, ale skoro nie próbował mnie drażnić
i jakkolwiek kwestionować tego, co mówiłam, chyba nie było źle. Cóż,
jasne, że się przejmował – i o Claire, i o Laylę, bo
przecież właśnie przed problemy zabrał je z Miasta Nocy. Teraz Seattle
mogło okazać się niewiele bezpieczniejsze, choć w porównaniu z tym,
co działo się we Francji, jeden wampir wydawał się dość prostą do rozwiązania
kwestią… A przynajmniej miałam taką nadzieję, bo sam Damien o Jasonie
wiedział niewiele. Teraz wszystko wydawało się zależeć przede wszystkim od Liz,
ale ta przynajmniej tymczasowo nie nadawała się do tego, żeby o czymkolwiek
sensownie rozmawiać.
Wciąż o tym
myślałam, kiedy usłyszałam ciche, aczkolwiek wyraźnie zmierzające w naszą
stronę kroki. Chwilę później Layla dosłownie zmaterializowała się u boku
męża, ale nawet nie spojrzała na naukowca. Początkowo nawet nie zorientowałam
się, że cokolwiek mogłoby być nie tak, póki niebieskie oczy dziewczyny nie
skupiły się na obejmującym mnie pół-wampirze, a ja nie pojęłam, że moja
szwagierka była czymś zaniepokojona – i to o wiele bardziej niż
przepytujący nas do tej pory Rufus.
– Gabrielu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz