Elizabeth
Przez
krótką chwilę wszystko wydawało się być normalne – wręcz nierealnie znajome,
jakby nigdy nic złego albo wyjątkowego nie miało miejsca. Siedziała z Eleną
i potrafiła się z tego cieszyć, całą sobą skupiona przede wszystkim
na tym, by czerpać z tej chwili to, co najlepsze: świadomość bycia z przyjaciółką,
jednak jakiś czas temu naprawdę brała pod uwagę to, że już nigdy więcej
dziewczyny w ten sposób nie nazwie. Chociaż przez kilka godzin nie musiała
nad niczym intensywnie myśleć, bać się albo zastanawiać nad tym, czy za moment
przypadkiem nie usłyszy jakiejś wzbudzającej niepokój uwagi na temat rzeczy,
które były jej obce. Gdyby do tego wszystkiego zdołała zapanować nad odruchem,
który nakazywał jej to, żeby dla pewności raz po raz spoglądać w okno,
jakby spodziewała się tam zobaczyć coś, czego nie powinna – chociażby sylwetkę
stojącego gdzieś na ulicy Jasona – wtedy naprawdę wszystko byłoby w porządku.
Być może to było zaledwie marną próbą ucieczki przed
rzeczywistością, ale prawda była taka, że nie chciała zastanawiać się nad tym,
co mogłoby się wydarzyć. Początkowo sądziła, że będą musiały z Eleną
omówić wszystkie te przykre zdarzenia, tajemnice i kłamstwa, ale po chwili
wahania doszła do wniosku, że nie istnieje żaden powód, dla którego miałyby
przez to przechodzić. W gruncie rzeczy czuła to od momentu, w którym
dziewczyna jednak zdecydowała się do niej napisać – po tych wszystkich
tygodniach, tak po prostu, jakby nic się nie zmieniło. Wiedziała już dość,
przede wszystkim od Damiena, więc obwinianie kogokolwiek wydawało się
pozbawione sensu. Prawda była taka, że żadna z nich nie miała wyboru, a skoro
ostatecznie znowu siedziały razem, tak, jakby nic się nie zmieniło… to może po
prostu tak miało być.
Chciała, żeby tak było.
Wiedziała, że to nie takie proste, tym bardziej, że teraz
sama miała dość tajemnic, których nie wyjawiła przyjaciółce. Nie miała pojęcia,
czy Damien dotrzymał złożonej Ninie obietnicy i zachował w tajemnicy
kwestię łowców, ale podświadomie czuła, że tak właśnie było. Ten chłopak był
szczery, poza tym nawet jej babcia musiała przyznać, że miał w sobie coś
takiego, co nie pozwalało mu nie ufać. Być może spoglądała na niego inaczej
teraz, skoro byli razem (Och, to też do niej nie docierało, nawet pomimo żartów
z Eleną – ten jeden, jedyny pozytywny aspekt tego całego szaleństwa.), ale
nie dbała o to. Jeśli istniała osoba, której zawdzięczała naprawdę wiele –
i to a tyle, by ufać jej bezgranicznie – to bez wątpienia był nią
właśnie Święty Damien.
Inną kwestię stanowiło to, kim była, choć wciąż nie
potrafiła myśleć o sobie w kategorii bycia łowczynią. Nie chciała
tego, zresztą omawianie z Eleną czegoś, co do tej pory przyprawiało ją o dreszcze,
zdecydowanie nie wchodziła w grę. Co zresztą miała powiedzieć
przyjaciółce? Że od jakiegoś czasu nosiła ze sobą drewniane kołki, chociaż zdawała
sobie sprawę z tego, że prędzej je połamie, aniżeli zabije kogoś takiego
jak Jason? Że wiąż była przerażona tym, że polował na nią jej własny brat, a na
ulicy raz po raz oglądała się przez ramię, gotowa przysiąc, że ktoś za nią
podąża? Czy może że żałowała tego, iż kusza jest zbyt duża i nieporęczna,
by mogła nosić ją ze sobą, a ostatnio prawie na pewno udało jej się zabić…
przypadkowego wampira na którego wpadła w lesie? Do tej pory nie docierał
do niej tamten moment, ale jedno było pewne: od tamtej chwili już wcale nie
ruszała się w domu, jeśli akurat nie miała po temu potrzeby. Pokój był
bezpieczniejszy, choć sama nie była pewna, dlaczego ostatecznie zdecydowała się
wrócić do rodzinnego domu, skoro jej relacje z rodzicami opierały się
teraz wyłącznie na milczeniu i przesadnej wręcz uprzejmości. Żadne z nich
nie chciało po raz kolejny dyskutować kwestii Jasona, jego powrotu ani niczego
innego, co miało związek… z tym wszystkim.
O Boże, to nie było normalne, ale co tak naprawdę takie
pozostało? W efekcie tym bardziej pragnęła udawać, że jest w porządku,
tak jak kiedyś, gdy jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, z kim
się przyjaźni.
Elena również wydawała się odczuwać ulgę, mniej złośliwa
niż zazwyczaj i to nawet względem Damiena, ale jednak znajoma. Choć
początkowo Liz wątpiła w to, czy będą potrafił ze sobą rozmawiać, szybko
okazało się, że pewne rzeczy po prostu się nie zmieniały, a ich relacja
była zbyt trwała, by mogła ot tak się zakończyć. Chciała mieć przed sobą
najlepszą przyjaciółkę i w istocie tak było; dystans zniknął, tak
jakby nigdy nie istniał, a one przez kilka godzin mogły siedzieć i rozmawiać
właściwie o wszystkim, jeśli tylko nie wiązało się z kwestiami nadnaturalnymi.
W tamtej chwili do Elizabeth dotarło, że nie mogą tak mijać tego tematu w nieskończoność,
ale podejrzewała, że przy Elenie byłoby jej łatwiej się oswoić. Jeszcze nie
była pewna kiedy i jak, ale zamierzała najzwyczajniej w świecie pójść
do Cullenów – tak po prostu, dokładnie jak kiedyś, jednak tym razem wizyta w ich
domu bez wątpienia miała być inna. A potem – przy odrobinie szczęścia i małej
pomocy Damiena – może udałoby jej się w dość swobodny sposób wytłumaczyć
przyjaciółce wszystko to, co dręczyło ją przez tyle czasu. Reszta zależałaby
już tylko od nich i zbawiennego wpływu czasu, choć Liz wciąż miała
wątpliwości co do tego, czy pewne sprawy można było rozwiązać w aż tak
prosty, bezbolesny dla wszystkich sposób.
Nie miała pewności, ile czasu tak naprawdę spędziły w kawiarni.
Zdążyła zauważyć, że Elena również była przygnębiona, jakby dręczyło ją coś, o czym
wolała nie mówić, co stanowczo wybiło Elizabeth z głowy zadawanie
jakichkolwiek pytań. Teraz obie mamy swoje sekrety… Na razie,
pomyślała mimochodem, choć być może naiwną z jej strony była wiara w to,
że cokolwiek zmieni się pod tym względem. Na pewno tego chciała, chociaż
zarazem doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to może być marzeniem
ściętej głowy – czymś w co wierzyła, bo dzięki temu było jej łatwiej.
Kiedy na dodatek wkrótce po tym zauważyła, że zaczyna się ściemniać, nerwowo
zacisnęła dłonie na blacie stolika, ledwo powstrzymując się przed zerwaniem na
równe nogi.
– Muszę iść – wyrwało jej się, a plotąca od dłuższego
czasu trzy po trzy Elena momentalnie zamilkła, rzucając jej przenikliwe
spojrzenie.
– Odprowadzę cię – zaproponowała natychmiast, ale Liz
potrząsnęła głową.
– Poradzę sobie – stwierdziła, po czym doszła do wniosku,
że zabrzmiało to nieco zbyt oschle, więc spróbowała wysilić się na uśmiech. –
Dzięki, że napisałaś. Ja… Hm, sama wiesz – mruknęła, mając wrażenie, że zaczyna
mówić od rzeczy.
Elenie jakimś cudem udało się uśmiechnąć.
– Jasne – odpowiedziała i mimo wszystko zabrzmiało to
szczerze. – Zobaczymy się… w najbliższym czasie?
– Odezwę się – zapewniła i przyszło jej to zaskakująco
wręcz łatwo.
O tak, chciała tego – zdecydowanie, dokładnie tak, jak
zdążyła już zaplanować. Gdyby do tego wszystkiego wiedziała, jak zachować całą
tę pewność siebie, wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze.
Nie padało, kiedy obie znalazły się na ulicy, co przyjęła z ulgą.
Elena jako pierwsza ruszyła w swoją stronę, chyba już z przyzwyczajenia
zarzucając włosami i wyglądając przy tym jak jakaś rusałka albo równie
delikatne, mistyczne stworzenie. Liz podejrzewała, że miało to związek ze
świadomością tego, że jej przyjaciółka była nieśmiertelna, ale była gotowa
przysiąc, że dziewczyna wyglądała inaczej – smuklejsza, piękniejsza niż
zazwyczaj i tak bardzo… eteryczna. Być może to była wyłącznie gra świateł i cieni,
ale zazwyczaj złociste loki Eleny również sprawiały wrażenie jaśniejszych,
wręcz srebrnych i bardziej lśniących. Było w tym coś fascynującego i niepokojącego
zarazem, co z miejsca sprawiło, że Elizabeth poczuła się bardzo nieswojo.
Ruszyła się z miejsca krótko po tym, jak przyjaciółka
zniknęła jej z oczu. Wciąż nie miała swojego samochodu, zresztą nie
wyobrażała sobie tego, że mogłaby usiąść za kierownicą po tym, co miało miejsce
ostatnim razem. Podejrzewała, że postępuje bez sensu, odwlekając zmierzenie się
ze swoimi lękami na późniejszy terminu, ale z drugiej strony… jakie
właściwie znaczenie miało to, czy poruszała się autem, czy pieszo? Gdyby Jason
chciał ją dopaść, nie powstrzymałyby go ani zamknięte drzwi, ani składająca się
na karoserię tona metalu.
Powrót to domu wydawał się trwać o wiele dłużej, niż
musiał być w rzeczywistości. W mieście starała się trzymać blisko
zatłoczonych, dobrze oświetlonych uliczek, chociaż wciąż nie było na tyle
ciemno, by koniecznie było zapalenie latarni. Miała wrażenie, że już od
dłuższego czasu powoli popadała w paranoję, sama niepewna tego, które z jej
przeczuć czy obaw są uzasadnione. Nerwowo wodziła wzrokiem na prawo i lewo,
bezskutecznie próbując zapanować nad instynktownym pragnieniem, żeby co kilka
kroków oglądać się przez ramię. Niepokojące wrażenie stało się tym
intensywniejsze, kiedy znalazła się poza znajomymi granicami miasta, spokojnie
zmierzając leśną drogą, którą w przeszłości pokonywała tak wiele razy.
Przez myśl przeszło jej, że mogłaby pobiec, tym bardziej, że zwłaszcza w ostatnim
czasie stała się jak najwięcej czasu spędzać aktywnie, wciąż naiwnie licząc na
to, że sztuki walki i tych kilka sztuczek, których nauczyła się od
Damiena, w zupełności wystarczyło, by mogła się obronić. Chyba nie było
nic gorszego od bezradności, a ta towarzyszyła Liz niemalże na każdym
kroku, kiedy myślała o sytuacji, w której się znalazła.
Mimochodem doszła do wniosku, że nawet Damien zdenerwowałby
się na nią, gdyby dowiedział się, że wyszła gdziekolwiek sama, a po
wszystkim odmówiła Elenie wspólnego powrotu do domu. Z drugiej strony, nie
wyobrażała sobie narażania przyjaciółki i ciągłej ochrony. To bez
wątpienia była jej głupota – cholerna duma czy jakby to nazwać – ale chciała
przynajmniej sprawiać wrażenie samodzielnej i pewnej tego, co potrafi
zrobić. Nie była głupia; była w stanie się obronić, a przynajmniej
chciała wierzyć w to, że zdoła sobie poradzić, gdyby… sprawy jeszcze
bardziej się skomplikowały. Życie w strachu nie wchodziło w grę; nie
chciała doprowadzić do sytuacji, w której to właśnie to jedno uczucie
rządziłoby całym jej światem, ale z drugiej strony…
Cholera, bała się. W drodze do domu również, bardziej
niż kiedykolwiek wcześniej mając opór przed tym, żeby znaleźć się na miejscu.
Jeśli miała być ze sobą szczera, wszystko w niej aż rwało się do tego,
żeby zrobić coś, czego dotychczas unikała – pójść za Eleną do domu Cullenów
albo po raz pierwszy odwiedzić nowe miejsce zamieszkania Damiena.
No cóż, nie zrobiła tego.
Dom wydawał się cichy i opustoszały, ale była do tego
przyzwyczajona. To właśnie atmosfera, którą tworzyła wraz z rodzicami,
skutecznie zniechęcała ją przed powrotem, przez co tym trudniej było jej
stwierdzić, dlaczego zdecydowała się porzucić spokojny kąt u Niny. Och,
bez wątpienia miało to jakiś związek z błaganiami zapłakanej matki – tak
roztrzęsionej i oszołomionej wyrzutami, które im czyniła. Nigdy wcześniej
nie widziała kobiety w takim stanie i chyba mniej więcej wtedy coś w niej
pękło, choć zdecydowanie nie była z tego dumna. Miała wrażenie, że ktoś
raz za razem pogrywa na jej emocjach, czym stopniowo doprowadzali ją do szału.
Jakby tego było mało, nie potrafiła się przed tym bronić, pomimo usilnych
starań. Była zbyt słaba, zresztą jakaś jej cząstka zdawała sobie sprawę z tego,
że cierpieli wszyscy, zwłaszcza jej rodzice. W ich mniemaniu już i tak
stracili syna; teraz bali się, że to samo spotka ich córkę.
Kątem oka zauważyła duży, ciemny kształt, który po chwili
zidentyfikowała jako mały, wysłużony samochód Niny. W ciemnościach zielony
lakier wydawał się niemalże czarny, ale to bez wątpienia było auto jej babci.
Uniosła brwi, niepewna tego, co kobieta mogłaby robić w tym miejscu, ale
po chwili doszła do wniosku, że to wcale nie jest powód do wątpliwości. Nina
się martwiła, poza tym była na jej rodziców zła; naturalne, że prędzej czy
później mogła zdecydować się na to, żeby z nimi porozmawiać. Mimo wszystko
ucieszyła się, tym bardziej, że babcia stanowiła jedyną osobę, która była z nią
szczera. Chciała do niej wrócić, więc może gdyby ją zobaczyła, znalazłaby w sobie
dość siły, by oznajmić to rodzicom, ale…
Dziwnie oszołomiona i ogarnięta niejasnym niepokojem,
który najpewniej miał związek z panującym dookoła nieprzeniknionym
mrokiem, powoli podeszła bliżej. Chwyciła za torebkę, chcąc znaleźć klucze,
mimowolnie wywracając oczami na myśl o kilku nowych, antywłamaniowych
zamkach. Rodzice musieli zdawać sobie sprawę z tego, że to nie wystarczy,
żeby zapewnić im wszystkim bezpieczeństwo, co jednak nie było w stanie
powstrzymać ich przed tym, żeby próbować. Drzwi zawsze były solidnie zamknięte,
choć gdyby w grę naprawdę wchodził wampir, wtedy okazałyby się niewiele
trwalsze od papieru.
Wciąż o tym myślała, kiedy instynkt podpowiedział jej,
że coś jest nie tak. Zamarła z ręką w torebce, by po chwili zamiast
za klucze, chwycić za drewniany, ostro zakończony kołek. Jej wzrok ponownie
skoncentrował się na drzwiach, a kiedy przyjrzała się dokładniej, dotarło
do niej, że wcale nie były zamknięte. Serce zabiło jej szybciej na widok
niewielkiej, ale jednak obecnej szczeliny – tych kilku milimetrów, które
pozwalały jej zajrzeć w głąb przedpokoju.
Może zapomnieli… Zapomniała Nina i po prostu
zapomnieli…
Problem w tym, że jej rodzice byli zbyt zaniepokojeni,
by postąpić w ten sposób. Sama rzuciła kąśliwe uwagi na temat złudnego
bezpieczeństwa i zamkniętych drzwi tak często w ostatnim czasie, że
była tego pewna.
Nie chcę tam wchodzić,
uświadomiła sobie, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie tę myśl. Wszystko
było w porządku, prawda?
Wiedziała o tym – tak sobie przecież wmawiała – a jednak
przez myśl momentalnie przeszło jej, że powinna się wycofać, chwycić za telefon
i zadzwonić do Damiena. Pewnie uznałby ją za histeryczkę, ale na pewno by
przyjechał, co do tego jednego nie miała wątpliwości. Mogła to zrobić, żeby
poczuć się bezpieczniej i rozwiać wszelakie wątpliwości, tym bardziej, że
nie sądziła, by ktokolwiek miał do niej pretensje o wciąż odczuwane lęki.
Może nawet udałoby jej się wybłagać, żeby został z nią na noc, niezależnie
od tego, co powiedzieliby rodzice. Chyba całkiem przyjemnie byłoby leżeć razem
na materacu, aż do samego rana, a później…
Nie bądź śmieszna, Liz.
Pchnęła drzwi, pod wpływem impulsu decydując się wejść do
środka. Otworzyły się powoli i bezgłośnie, dokładnie tak, jak tego
chciała, pozwalając jej zajrzeć w pustkę. W przedpokoju było ciemno,
przez co widziała zalewie zarys wieszaków, wiszących na nich kurtek i ciągnącego
się w głąb domu korytarza. Ostrożnie weszła do środka, bezszelestnie
zamykając za sobą drzwi i wciąż mocno przyciskając torebkę do boku. Palce z siłą
zacisnęła wokół kołka, tak mocno, że aż poczuła ból, ale udało jej się go
zignorować. Nic złego się nie dzieje, pomyślała po raz wtóry, ale
wciąż miała niejasne wrażenie, że oszukuje samą siebie.
Wychwyciła ruch po swojej lewej stronie – niewyraźny, w zasadzie
ledwo zauważalny, ale jednak obecny. Ledwo powstrzymała się od krzyku,
błyskawicznie odwracając się w odpowiednim kierunku. Z torebki
wyszarpnęła kołek, zamachnęła się, a potem…
Och.
Otworzyła i zamknęła usta, wpatrując się w częściowo
skrytą w mroku postać – śmiertelnie bladą, co wrzucało się w oczy
zwłaszcza w zestawieniu z poplątanymi, ciemnymi włosami i rozszerzonymi
w geście przerażenia tęczówkami. Liz w wiszącym na ścianie lustrze
zrobiła to samo, zamierając w bezruchu z wyciągniętą do góry ręką.
Kołek zawisł gdzieś w powietrzu, ostry i niebezpieczny, choć jedynym,
co w tamtej chwili mogła zrobić, było co najwyżej skrzywdzenie samej
siebie.
Wzięła kilka głębszych, drżących wdechów, po czym
spróbowała się rozluźnić. Sama nie była pewna, jak się zachować, ale widziała,
że chyba była coraz bliższa nieuniknionego szaleństwa. Z trudem zdołała
się rozluźnić i opuścić rękę, chociaż nawet wtedy wciąż zaciskała dłoń na
swojej prowizorycznej broni, jakby tylko jej obecność pozwalała jej zachować
przynajmniej względny spokój. Słodki Jezu, jeśli do tego wszystkiego zaczynała
bać się własnego odbicia w lustrze, to znaczyło, że było z nią
naprawdę źle – a obawiała się, że z czasem może być już tylko gorzej,
jeśli natychmiast czegoś nie wymyśli.
Z trudem zmusiła się do tego, żeby ruszyć się z miejsca.
Choć próbowała przekonać samą siebie do tego, że nie ma powodów do niepokoju,
coś podkusiło ją do tego, żeby zachować ciszę i bardzo ostrożnie przesunąć
się naprzód. Jej celem były schody, choć w pełni naturalne wydawało jej
się to, że powinna pójść do salonu, po cichu liczą na to, że właśnie tam
znajdzie rodziców i Ninę. Niepokoiła ją milczenie, które wydawało się
napierać nań ze wszystkich stron, skutecznie przyprawiając o zawroty
głowy. Coś było nie tak – czuła to całą sobą, choć jednocześnie próbowała
zrzucić wszelakie wątpliwości na towarzyszące jej od dłuższego czasu
przewrażliwienie. To, że w domu było ciemno, jeszcze nic nie znaczyło…
Ale dziwny zapach, który unosił się w powietrzu, jak
najbardziej.
Nie była pewna, dlaczego wcześniej nie zwróciła na niego
uwagę. Był aż nadto charakterystyczny, poza tym sprawiał, że w ustach
jak na zawołanie poczuła nieprzyjemny, metaliczny posmak. Skrzywiła się, przez
moment pewna tego, że jej żołądek jednak zdecyduje się na to, żeby dokonać
buntu i najzwyczajniej w świecie wywrócić się na drugą stronę.
Zacisnęła usta, nie chcąc ryzykować, nie wspominając o tym, że do głowy
przyszło jej, że mogłaby spróbować kogoś zawołać. „Mamo, już jestem” –
dokładnie jak przez te wszystkie lata, zanim dowiedziała się o wampirach, a całe
jej dotychczasowe życie stanęło na głowie. To byłoby normalne, po prostu
właściwe, zwłaszcza w świetle tego, co powiedziała Elenie. Musiała tylko
się zdecydować, zamiast z takim uporem trwać we własnych lękach, czekając
na coś, czego nawet nie potrafiła sprecyzować.
Wzięła kilka głębszych wdechów, prawie natychmiast
zaczynając żałować, że poddała się odruchom. Przez jej twarz przemknął cień,
kiedy jej uwagę po raz kolejny przykuł ten zapach, stopniowo zaczynając doprowadzać ją do szału. Nie
miała pewności, ale była gotowa przysiąc, że właśnie w ten sposób…
pachniała krew, a skoro była w stanie ją wyczuć, nie mogło chodzi o kilka
kropel, jak przy zacięciu papierem, kuchennym nożem albo…
To nic nie znaczy!
Ale znaczyło i była tego równie pewna, co i świadoma,
że nie jest w domu sama. Miała wrażenie, że wszystko wokół niej – meble,
ubrania, nawet to cholerne lustro – wręcz krzyczało, że musi mieć się na
baczności. Damien wspominał coś na temat instynktów, które podobno mieli
wszyscy, choć ludzie w naturalny sposób je ignorowali, często postępując w sposób
niemalże irracjonalny. W tamtej chwili była w stanie w to
uwierzyć, a jeśli faktycznie miała coś takiego, jak ten szósty, odzywający
się w wyjątkowych sytuacjach zmysł, to odzywał się właśnie w tamtej
chwili. Ba! Krzyczał głośno, w niemożliwy do zbagatelizowania sposób dając
jej do zrozumienia, że powinna uciekać – już, zaraz, bez względu na jakiekolwiek
możliwe konsekwencje tej decyzji.
Stała w bezruchu, wpatrując się w swoje lustrzane
odbicie i bezskutecznie próbując podjąć decyzję – jakąkolwiek, byleby w końcu
przestać się bać i ruszyć z miejsca. Nie usłyszała niczego, co
mogłoby świadczyć o tym, że naprawdę jest zagrożona, przez co omal nie
wyszła z siebie, kiedy gdzieś z ciemności doszedł ją znajomy już,
przyprawiający o zawroty głowy głos:
– Przecież obiecałem ci, że po ciebie wrócę, Lizzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz