10 lipca 2016

Dwieście czterdzieści pięć

Elizabeth
Przez krótką chwilę wszystko wydawało się być normalne – wręcz nierealnie znajome, jakby nigdy nic złego albo wyjątkowego nie miało miejsca. Siedziała z Eleną i potrafiła się z tego cieszyć, całą sobą skupiona przede wszystkim na tym, by czerpać z tej chwili to, co najlepsze: świadomość bycia z przyjaciółką, jednak jakiś czas temu naprawdę brała pod uwagę to, że już nigdy więcej dziewczyny w ten sposób nie nazwie. Chociaż przez kilka godzin nie musiała nad niczym intensywnie myśleć, bać się albo zastanawiać nad tym, czy za moment przypadkiem nie usłyszy jakiejś wzbudzającej niepokój uwagi na temat rzeczy, które były jej obce. Gdyby do tego wszystkiego zdołała zapanować nad odruchem, który nakazywał jej to, żeby dla pewności raz po raz spoglądać w okno, jakby spodziewała się tam zobaczyć coś, czego nie powinna – chociażby sylwetkę stojącego gdzieś na ulicy Jasona – wtedy naprawdę wszystko byłoby w porządku.
Być może to było zaledwie marną próbą ucieczki przed rzeczywistością, ale prawda była taka, że nie chciała zastanawiać się nad tym, co mogłoby się wydarzyć. Początkowo sądziła, że będą musiały z Eleną omówić wszystkie te przykre zdarzenia, tajemnice i kłamstwa, ale po chwili wahania doszła do wniosku, że nie istnieje żaden powód, dla którego miałyby przez to przechodzić. W gruncie rzeczy czuła to od momentu, w którym dziewczyna jednak zdecydowała się do niej napisać – po tych wszystkich tygodniach, tak po prostu, jakby nic się nie zmieniło. Wiedziała już dość, przede wszystkim od Damiena, więc obwinianie kogokolwiek wydawało się pozbawione sensu. Prawda była taka, że żadna z nich nie miała wyboru, a skoro ostatecznie znowu siedziały razem, tak, jakby nic się nie zmieniło… to może po prostu tak miało być.
Chciała, żeby tak było.
Wiedziała, że to nie takie proste, tym bardziej, że teraz sama miała dość tajemnic, których nie wyjawiła przyjaciółce. Nie miała pojęcia, czy Damien dotrzymał złożonej Ninie obietnicy i zachował w tajemnicy kwestię łowców, ale podświadomie czuła, że tak właśnie było. Ten chłopak był szczery, poza tym nawet jej babcia musiała przyznać, że miał w sobie coś takiego, co nie pozwalało mu nie ufać. Być może spoglądała na niego inaczej teraz, skoro byli razem (Och, to też do niej nie docierało, nawet pomimo żartów z Eleną – ten jeden, jedyny pozytywny aspekt tego całego szaleństwa.), ale nie dbała o to. Jeśli istniała osoba, której zawdzięczała naprawdę wiele – i to a tyle, by ufać jej bezgranicznie – to bez wątpienia był nią właśnie Święty Damien.
Inną kwestię stanowiło to, kim była, choć wciąż nie potrafiła myśleć o sobie w kategorii bycia łowczynią. Nie chciała tego, zresztą omawianie z Eleną czegoś, co do tej pory przyprawiało ją o dreszcze, zdecydowanie nie wchodziła w grę. Co zresztą miała powiedzieć przyjaciółce? Że od jakiegoś czasu nosiła ze sobą drewniane kołki, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że prędzej je połamie, aniżeli zabije kogoś takiego jak Jason? Że wiąż była przerażona tym, że polował na nią jej własny brat, a na ulicy raz po raz oglądała się przez ramię, gotowa przysiąc, że ktoś za nią podąża? Czy może że żałowała tego, iż kusza jest zbyt duża i nieporęczna, by mogła nosić ją ze sobą, a ostatnio prawie na pewno udało jej się zabić… przypadkowego wampira na którego wpadła w lesie? Do tej pory nie docierał do niej tamten moment, ale jedno było pewne: od tamtej chwili już wcale nie ruszała się w domu, jeśli akurat nie miała po temu potrzeby. Pokój był bezpieczniejszy, choć sama nie była pewna, dlaczego ostatecznie zdecydowała się wrócić do rodzinnego domu, skoro jej relacje z rodzicami opierały się teraz wyłącznie na milczeniu i przesadnej wręcz uprzejmości. Żadne z nich nie chciało po raz kolejny dyskutować kwestii Jasona, jego powrotu ani niczego innego, co miało związek… z tym wszystkim.
O Boże, to nie było normalne, ale co tak naprawdę takie pozostało? W efekcie tym bardziej pragnęła udawać, że jest w porządku, tak jak kiedyś, gdy jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, z kim się przyjaźni.
Elena również wydawała się odczuwać ulgę, mniej złośliwa niż zazwyczaj i to nawet względem Damiena, ale jednak znajoma. Choć początkowo Liz wątpiła w to, czy będą potrafił ze sobą rozmawiać, szybko okazało się, że pewne rzeczy po prostu się nie zmieniały, a ich relacja była zbyt trwała, by mogła ot tak się zakończyć. Chciała mieć przed sobą najlepszą przyjaciółkę i w istocie tak było; dystans zniknął, tak jakby nigdy nie istniał, a one przez kilka godzin mogły siedzieć i rozmawiać właściwie o wszystkim, jeśli tylko nie wiązało się z kwestiami nadnaturalnymi. W tamtej chwili do Elizabeth dotarło, że nie mogą tak mijać tego tematu w nieskończoność, ale podejrzewała, że przy Elenie byłoby jej łatwiej się oswoić. Jeszcze nie była pewna kiedy i jak, ale zamierzała najzwyczajniej w świecie pójść do Cullenów – tak po prostu, dokładnie jak kiedyś, jednak tym razem wizyta w ich domu bez wątpienia miała być inna. A potem – przy odrobinie szczęścia i małej pomocy Damiena – może udałoby jej się w dość swobodny sposób wytłumaczyć przyjaciółce wszystko to, co dręczyło ją przez tyle czasu. Reszta zależałaby już tylko od nich i zbawiennego wpływu czasu, choć Liz wciąż miała wątpliwości co do tego, czy pewne sprawy można było rozwiązać w aż tak prosty, bezbolesny dla wszystkich sposób.
Nie miała pewności, ile czasu tak naprawdę spędziły w kawiarni. Zdążyła zauważyć, że Elena również była przygnębiona, jakby dręczyło ją coś, o czym wolała nie mówić, co stanowczo wybiło Elizabeth z głowy zadawanie jakichkolwiek pytań. Teraz obie mamy swoje sekrety… Na razie, pomyślała mimochodem, choć być może naiwną z jej strony była wiara w to, że cokolwiek zmieni się pod tym względem. Na pewno tego chciała, chociaż zarazem doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to może być marzeniem ściętej głowy – czymś w co wierzyła, bo dzięki temu było jej łatwiej. Kiedy na dodatek wkrótce po tym zauważyła, że zaczyna się ściemniać, nerwowo zacisnęła dłonie na blacie stolika, ledwo powstrzymując się przed zerwaniem na równe nogi.
– Muszę iść – wyrwało jej się, a plotąca od dłuższego czasu trzy po trzy Elena momentalnie zamilkła, rzucając jej przenikliwe spojrzenie.
– Odprowadzę cię – zaproponowała natychmiast, ale Liz potrząsnęła głową.
– Poradzę sobie – stwierdziła, po czym doszła do wniosku, że zabrzmiało to nieco zbyt oschle, więc spróbowała wysilić się na uśmiech. – Dzięki, że napisałaś. Ja… Hm, sama wiesz – mruknęła, mając wrażenie, że zaczyna mówić od rzeczy.
Elenie jakimś cudem udało się uśmiechnąć.
– Jasne – odpowiedziała i mimo wszystko zabrzmiało to szczerze. – Zobaczymy się… w najbliższym czasie?
– Odezwę się – zapewniła i przyszło jej to zaskakująco wręcz łatwo.
O tak, chciała tego – zdecydowanie, dokładnie tak, jak zdążyła już zaplanować. Gdyby do tego wszystkiego wiedziała, jak zachować całą tę pewność siebie, wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze.
Nie padało, kiedy obie znalazły się na ulicy, co przyjęła z ulgą. Elena jako pierwsza ruszyła w swoją stronę, chyba już z przyzwyczajenia zarzucając włosami i wyglądając przy tym jak jakaś rusałka albo równie delikatne, mistyczne stworzenie. Liz podejrzewała, że miało to związek ze świadomością tego, że jej przyjaciółka była nieśmiertelna, ale była gotowa przysiąc, że dziewczyna wyglądała inaczej – smuklejsza, piękniejsza niż zazwyczaj i tak bardzo… eteryczna. Być może to była wyłącznie gra świateł i cieni, ale zazwyczaj złociste loki Eleny również sprawiały wrażenie jaśniejszych, wręcz srebrnych i bardziej lśniących. Było w tym coś fascynującego i niepokojącego zarazem, co z miejsca sprawiło, że Elizabeth poczuła się bardzo nieswojo.
Ruszyła się z miejsca krótko po tym, jak przyjaciółka zniknęła jej z oczu. Wciąż nie miała swojego samochodu, zresztą nie wyobrażała sobie tego, że mogłaby usiąść za kierownicą po tym, co miało miejsce ostatnim razem. Podejrzewała, że postępuje bez sensu, odwlekając zmierzenie się ze swoimi lękami na późniejszy terminu, ale z drugiej strony… jakie właściwie znaczenie miało to, czy poruszała się autem, czy pieszo? Gdyby Jason chciał ją dopaść, nie powstrzymałyby go ani zamknięte drzwi, ani składająca się na karoserię tona metalu.
Powrót to domu wydawał się trwać o wiele dłużej, niż musiał być w rzeczywistości. W mieście starała się trzymać blisko zatłoczonych, dobrze oświetlonych uliczek, chociaż wciąż nie było na tyle ciemno, by koniecznie było zapalenie latarni. Miała wrażenie, że już od dłuższego czasu powoli popadała w paranoję, sama niepewna tego, które z jej przeczuć czy obaw są uzasadnione. Nerwowo wodziła wzrokiem na prawo i lewo, bezskutecznie próbując zapanować nad instynktownym pragnieniem, żeby co kilka kroków oglądać się przez ramię. Niepokojące wrażenie stało się tym intensywniejsze, kiedy znalazła się poza znajomymi granicami miasta, spokojnie zmierzając leśną drogą, którą w przeszłości pokonywała tak wiele razy. Przez myśl przeszło jej, że mogłaby pobiec, tym bardziej, że zwłaszcza w ostatnim czasie stała się jak najwięcej czasu spędzać aktywnie, wciąż naiwnie licząc na to, że sztuki walki i tych kilka sztuczek, których nauczyła się od Damiena, w zupełności wystarczyło, by mogła się obronić. Chyba nie było nic gorszego od bezradności, a ta towarzyszyła Liz niemalże na każdym kroku, kiedy myślała o sytuacji, w której się znalazła.
Mimochodem doszła do wniosku, że nawet Damien zdenerwowałby się na nią, gdyby dowiedział się, że wyszła gdziekolwiek sama, a po wszystkim odmówiła Elenie wspólnego powrotu do domu. Z drugiej strony, nie wyobrażała sobie narażania przyjaciółki i ciągłej ochrony. To bez wątpienia była jej głupota – cholerna duma czy jakby to nazwać – ale chciała przynajmniej sprawiać wrażenie samodzielnej i pewnej tego, co potrafi zrobić. Nie była głupia; była w stanie się obronić, a przynajmniej chciała wierzyć w to, że zdoła sobie poradzić, gdyby… sprawy jeszcze bardziej się skomplikowały. Życie w strachu nie wchodziło w grę; nie chciała doprowadzić do sytuacji, w której to właśnie to jedno uczucie rządziłoby całym jej światem, ale z drugiej strony…
Cholera, bała się. W drodze do domu również, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej mając opór przed tym, żeby znaleźć się na miejscu. Jeśli miała być ze sobą szczera, wszystko w niej aż rwało się do tego, żeby zrobić coś, czego dotychczas unikała – pójść za Eleną do domu Cullenów albo po raz pierwszy odwiedzić nowe miejsce zamieszkania Damiena.
No cóż, nie zrobiła tego.
Dom wydawał się cichy i opustoszały, ale była do tego przyzwyczajona. To właśnie atmosfera, którą tworzyła wraz z rodzicami, skutecznie zniechęcała ją przed powrotem, przez co tym trudniej było jej stwierdzić, dlaczego zdecydowała się porzucić spokojny kąt u Niny. Och, bez wątpienia miało to jakiś związek z błaganiami zapłakanej matki – tak roztrzęsionej i oszołomionej wyrzutami, które im czyniła. Nigdy wcześniej nie widziała kobiety w takim stanie i chyba mniej więcej wtedy coś w niej pękło, choć zdecydowanie nie była z tego dumna. Miała wrażenie, że ktoś raz za razem pogrywa na jej emocjach, czym stopniowo doprowadzali ją do szału. Jakby tego było mało, nie potrafiła się przed tym bronić, pomimo usilnych starań. Była zbyt słaba, zresztą jakaś jej cząstka zdawała sobie sprawę z tego, że cierpieli wszyscy, zwłaszcza jej rodzice. W ich mniemaniu już i tak stracili syna; teraz bali się, że to samo spotka ich córkę.
Kątem oka zauważyła duży, ciemny kształt, który po chwili zidentyfikowała jako mały, wysłużony samochód Niny. W ciemnościach zielony lakier wydawał się niemalże czarny, ale to bez wątpienia było auto jej babci. Uniosła brwi, niepewna tego, co kobieta mogłaby robić w tym miejscu, ale po chwili doszła do wniosku, że to wcale nie jest powód do wątpliwości. Nina się martwiła, poza tym była na jej rodziców zła; naturalne, że prędzej czy później mogła zdecydować się na to, żeby z nimi porozmawiać. Mimo wszystko ucieszyła się, tym bardziej, że babcia stanowiła jedyną osobę, która była z nią szczera. Chciała do niej wrócić, więc może gdyby ją zobaczyła, znalazłaby w sobie dość siły, by oznajmić to rodzicom, ale…
Dziwnie oszołomiona i ogarnięta niejasnym niepokojem, który najpewniej miał związek z panującym dookoła nieprzeniknionym mrokiem, powoli podeszła bliżej. Chwyciła za torebkę, chcąc znaleźć klucze, mimowolnie wywracając oczami na myśl o kilku nowych, antywłamaniowych zamkach. Rodzice musieli zdawać sobie sprawę z tego, że to nie wystarczy, żeby zapewnić im wszystkim bezpieczeństwo, co jednak nie było w stanie powstrzymać ich przed tym, żeby próbować. Drzwi zawsze były solidnie zamknięte, choć gdyby w grę naprawdę wchodził wampir, wtedy okazałyby się niewiele trwalsze od papieru.
Wciąż o tym myślała, kiedy instynkt podpowiedział jej, że coś jest nie tak. Zamarła z ręką w torebce, by po chwili zamiast za klucze, chwycić za drewniany, ostro zakończony kołek. Jej wzrok ponownie skoncentrował się na drzwiach, a kiedy przyjrzała się dokładniej, dotarło do niej, że wcale nie były zamknięte. Serce zabiło jej szybciej na widok niewielkiej, ale jednak obecnej szczeliny – tych kilku milimetrów, które pozwalały jej zajrzeć w głąb przedpokoju.
Może zapomnieli… Zapomniała Nina i po prostu zapomnieli…
Problem w tym, że jej rodzice byli zbyt zaniepokojeni, by postąpić w ten sposób. Sama rzuciła kąśliwe uwagi na temat złudnego bezpieczeństwa i zamkniętych drzwi tak często w ostatnim czasie, że była tego pewna.
Nie chcę tam wchodzić, uświadomiła sobie, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie tę myśl. Wszystko było w porządku, prawda?
Wiedziała o tym – tak sobie przecież wmawiała – a jednak przez myśl momentalnie przeszło jej, że powinna się wycofać, chwycić za telefon i zadzwonić do Damiena. Pewnie uznałby ją za histeryczkę, ale na pewno by przyjechał, co do tego jednego nie miała wątpliwości. Mogła to zrobić, żeby poczuć się bezpieczniej i rozwiać wszelakie wątpliwości, tym bardziej, że nie sądziła, by ktokolwiek miał do niej pretensje o wciąż odczuwane lęki. Może nawet udałoby jej się wybłagać, żeby został z nią na noc, niezależnie od tego, co powiedzieliby rodzice. Chyba całkiem przyjemnie byłoby leżeć razem na materacu, aż do samego rana, a później…
Nie bądź śmieszna, Liz.
Pchnęła drzwi, pod wpływem impulsu decydując się wejść do środka. Otworzyły się powoli i bezgłośnie, dokładnie tak, jak tego chciała, pozwalając jej zajrzeć w pustkę. W przedpokoju było ciemno, przez co widziała zalewie zarys wieszaków, wiszących na nich kurtek i ciągnącego się w głąb domu korytarza. Ostrożnie weszła do środka, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi i wciąż mocno przyciskając torebkę do boku. Palce z siłą zacisnęła wokół kołka, tak mocno, że aż poczuła ból, ale udało jej się go zignorować. Nic złego się nie dzieje, pomyślała po raz wtóry, ale wciąż miała niejasne wrażenie, że oszukuje samą siebie.
Wychwyciła ruch po swojej lewej stronie – niewyraźny, w zasadzie ledwo zauważalny, ale jednak obecny. Ledwo powstrzymała się od krzyku, błyskawicznie odwracając się w odpowiednim kierunku. Z torebki wyszarpnęła kołek, zamachnęła się, a potem…
Och.
Otworzyła i zamknęła usta, wpatrując się w częściowo skrytą w mroku postać – śmiertelnie bladą, co wrzucało się w oczy zwłaszcza w zestawieniu z poplątanymi, ciemnymi włosami i rozszerzonymi w geście przerażenia tęczówkami. Liz w wiszącym na ścianie lustrze zrobiła to samo, zamierając w bezruchu z wyciągniętą do góry ręką. Kołek zawisł gdzieś w powietrzu, ostry i niebezpieczny, choć jedynym, co w tamtej chwili mogła zrobić, było co najwyżej skrzywdzenie samej siebie.
Wzięła kilka głębszych, drżących wdechów, po czym spróbowała się rozluźnić. Sama nie była pewna, jak się zachować, ale widziała, że chyba była coraz bliższa nieuniknionego szaleństwa. Z trudem zdołała się rozluźnić i opuścić rękę, chociaż nawet wtedy wciąż zaciskała dłoń na swojej prowizorycznej broni, jakby tylko jej obecność pozwalała jej zachować przynajmniej względny spokój. Słodki Jezu, jeśli do tego wszystkiego zaczynała bać się własnego odbicia w lustrze, to znaczyło, że było z nią naprawdę źle – a obawiała się, że z czasem może być już tylko gorzej, jeśli natychmiast czegoś nie wymyśli.
Z trudem zmusiła się do tego, żeby ruszyć się z miejsca. Choć próbowała przekonać samą siebie do tego, że nie ma powodów do niepokoju, coś podkusiło ją do tego, żeby zachować ciszę i bardzo ostrożnie przesunąć się naprzód. Jej celem były schody, choć w pełni naturalne wydawało jej się to, że powinna pójść do salonu, po cichu liczą na to, że właśnie tam znajdzie rodziców i Ninę. Niepokoiła ją milczenie, które wydawało się napierać nań ze wszystkich stron, skutecznie przyprawiając o zawroty głowy. Coś było nie tak – czuła to całą sobą, choć jednocześnie próbowała zrzucić wszelakie wątpliwości na towarzyszące jej od dłuższego czasu przewrażliwienie. To, że w domu było ciemno, jeszcze nic nie znaczyło…
Ale dziwny zapach, który unosił się w powietrzu, jak najbardziej.
Nie była pewna, dlaczego wcześniej nie zwróciła na niego uwagę. Był aż nadto charakterystyczny, poza tym sprawiał, że w ustach jak na zawołanie poczuła nieprzyjemny, metaliczny posmak. Skrzywiła się, przez moment pewna tego, że jej żołądek jednak zdecyduje się na to, żeby dokonać buntu i najzwyczajniej w świecie wywrócić się na drugą stronę. Zacisnęła usta, nie chcąc ryzykować, nie wspominając o tym, że do głowy przyszło jej, że mogłaby spróbować kogoś zawołać. „Mamo, już jestem” – dokładnie jak przez te wszystkie lata, zanim dowiedziała się o wampirach, a całe jej dotychczasowe życie stanęło na głowie. To byłoby normalne, po prostu właściwe, zwłaszcza w świetle tego, co powiedziała Elenie. Musiała tylko się zdecydować, zamiast z takim uporem trwać we własnych lękach, czekając na coś, czego nawet nie potrafiła sprecyzować.
Wzięła kilka głębszych wdechów, prawie natychmiast zaczynając żałować, że poddała się odruchom. Przez jej twarz przemknął cień, kiedy jej uwagę po raz kolejny przykuł ten zapach, stopniowo zaczynając doprowadzać ją do szału. Nie miała pewności, ale była gotowa przysiąc, że właśnie w ten sposób… pachniała krew, a skoro była w stanie ją wyczuć, nie mogło chodzi o kilka kropel, jak przy zacięciu papierem, kuchennym nożem albo…
To nic nie znaczy!
Ale znaczyło i była tego równie pewna, co i świadoma, że nie jest w domu sama. Miała wrażenie, że wszystko wokół niej – meble, ubrania, nawet to cholerne lustro – wręcz krzyczało, że musi mieć się na baczności. Damien wspominał coś na temat instynktów, które podobno mieli wszyscy, choć ludzie w naturalny sposób je ignorowali, często postępując w sposób niemalże irracjonalny. W tamtej chwili była w stanie w to uwierzyć, a jeśli faktycznie miała coś takiego, jak ten szósty, odzywający się w wyjątkowych sytuacjach zmysł, to odzywał się właśnie w tamtej chwili. Ba! Krzyczał głośno, w niemożliwy do zbagatelizowania sposób dając jej do zrozumienia, że powinna uciekać – już, zaraz, bez względu na jakiekolwiek możliwe konsekwencje tej decyzji.
Stała w bezruchu, wpatrując się w swoje lustrzane odbicie i bezskutecznie próbując podjąć decyzję – jakąkolwiek, byleby w końcu przestać się bać i ruszyć z miejsca. Nie usłyszała niczego, co mogłoby świadczyć o tym, że naprawdę jest zagrożona, przez co omal nie wyszła z siebie, kiedy gdzieś z ciemności doszedł ją znajomy już, przyprawiający o zawroty głowy głos:
– Przecież obiecałem ci, że po ciebie wrócę, Lizzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa