28 maja 2016

Dwieście jedenaście

Jocelyne
Widziała, że oczy Dallasa rozszerzają się nieznacznie, zdradzając narastającą panikę. Chciała zapytać go o cokolwiek sensownego, chociażby o to, co powinni zrobić, ale nie miała odwagi się odezwać. W zamian wymieniła z chłopakiem spanikowane spojrzenia, próbując ocenić, czego tak naprawdę powinna się spodziewać. Słyszeli kroki, co jednak nie znaczyło, że ktokolwiek musiał zmierzać do gabinetu, chociaż podświadomie czuła, że to właśnie tutaj zmierzał intruz. Ryzyko było najgorszym, na co mogli się zdecydować, Joce zaś momentalnie przyszło do głowy to, żeby przy pierwszej okazji rzucić się do drzwi, a później modlić się o bezpieczne dotarcie do pokoju.
To Dallas jako pierwszy zdecydował się na jakąkolwiek reakcję, jednak jego celem wcale nie był korytarz. Aż wzdrygnęła się, kiedy nagle znalazł się przy niej, chwytając ją za ramię i bezceremonialnie ciągnąc ku ziemi. Osunęła się na kolana, dopiero po chwili orientując się, że chłopak próbował wciągnąć ją pod biurko, niemalże wpychając ją w wolną przestrzeń pod meblem. Skuliła się w kącie, mimowolnie krzywiąc się, kiedy znalazł się przy niej, napierając nań całym ciałem, dzięki czemu skutecznie pozbawił ją tchu. Oboje byli szczupli, ale Dallas ze swoim imponującym wzrostem (Okej, dla kogoś tak drobnego, pewnie nawet standardowy metr siedemdziesiąt wydawał się nieprawdopodobny.) zajmował dość miejsca, by poczuła się klaustrofobicznie. Praktycznie wylądowała w jego ramionach, jednak nie próbowała protestować, aż nazbyt świadoma tego, że nie mieli najmniejszego nawet pola manewru.
Zamarła w bezruchu, próbując zapanować nad urywanym, spazmatycznym oddechem. Miała wrażenie, że jest o wiele zbyt głośno i że za moment wszystko zepsuje, choć nie wyobrażała sobie, jak mogłaby to zrobić, skoro przez cały czas siedziała w miejscu. Próbowała przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku i że nie ma najmniejszych powodów do niepokoju, jednak nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Czuła, że po raz kolejny oszukuje samą siebie, koncentrując się na wszystkim i niczym zarazem, byleby tylko łatwiej zapanować nad emocjami. Niczego nie była pewna, a panująca dookoła cisza oraz konieczność czekania na coś, czego nawet nie potrafiła określić, jedynie podsycała odczuwany przez dziewczynę niepokój, skutecznie doprowadzając Joce do szału.
Kroki na moment ucichły, by po raz kolejny rozbrzmieć – tym razem głośniejsze, intensywniejsze i bardziej… rzeczywiste. Serce tłukło jej się w piersi tak szybko i mocno, że była niemalże pewna, że za moment połamie jej żebra. Zerknęła na podejrzanie spokojnego Dallasa, w ciemnościach widząc wyłącznie zarys jego twarzy, ale była gotowa przysiąc, że w rzeczywistości chłopak jest niewiele spokojniejszy od niej. Mogli co najwyżej czekać, niejako stawiając wszystko na jedną kartę, bo gdyby ktoś jednak ich zauważył, nie mieliby najmniejszych szans na to, żeby uciec.
Proszę, niech nikt tutaj nie wchodzi…
Jakby jej na złość, znowu usłyszała kroki, które ucichły dosłownie kilka metrów od nich – pod drzwiami gabinetu, jak uświadomiła sobie w coraz silniejszym niepokoju. Wyrwał jej się cichy, zdławiony jęk i Dallas musiał zakryć jej usta dłonią, by zdołała nad sobą zapanować. Jego słodki zapach otoczył ją w o wiele bardziej intensywny sposób, aniżeli kiedykolwiek wcześniej, sprawiając, że jak na zawołanie poczuła pieczenie w gardle. Skrzywiła się mimowolnie, mając nadzieję, że chłopak nie zauważył tego, że nagle spięła się jeszcze bardziej. Musiała zacisnąć usta, nie chcąc ryzykować, że nagle zrobi coś wybitnie głupiego, chociażby wgryzając się w jego dłoń, by dostać się do pulsujących pod warstwą skóry żył. Nigdy wcześniej nie miała aż tak wielkiej ochoty na to, żeby napić się krwi, nie wspominając o tym, że nie przypuszczała nawet, że kiedykolwiek spojrzy na jakiegokolwiek człowieka, jak na potencjalny obiad. Ludzka cząstka sprawiała, że nie miała problemów z samokontrolą, jednak w ostatnim czasie…
Usłyszała ciche skrzypnięcie i to skutecznie sprowadziło ją na ziemię. Kroki rozbrzmiały na nowo, a Jocelyne zrozumiała, że ktoś wszedł do gabinetu. Bezwiednie wcisnęła się w wąską przestrzeń pod biurkiem, mocniej przywierając do Dallasa. Chyba nawet nie zwrócił na to uwagi, skupiony przede wszystkim na tym, żeby siedzieć cicho. Usłyszała, że jego puls również przyśpieszył, co jednoznacznie uprzytomniło jej, że denerwował się niemniej od niej. W każdej chwili mogło okazać się, że mając poważne kłopoty, a to zdecydowanie nie skończyłoby się dobrze.
Przez kilka sekund nic się nie działo, chociaż bez wątpienia nie byli sami. Jocelyne wyraźnie słyszała jeszcze jeden oddech oraz odległe bicie serca kogoś, kto musiał uważnie obserwować wnętrze gabinetu, być może coś podejrzewając. Wyczekiwała tego, że intruz uwierzy w to, że nie dzieje się nic wartego uwagi i po prostu odpuści, jednak nic podobnego nie miało miejsca. W zamian ciemność wokół rozjaśnił jaskrawy blask zapalonej żarówki, co skutecznie wytrąciło ją z równowagi. Zamrugała energicznie, w pośpiechu próbując przyzwyczaić porażone jasnością oczy do nowego stanu rzeczy, co okazało się zaskakująco wręcz trudne. Również Dallas drgnął niespokojnie, być może wahając się nad próbą rzucenia się do biegu, niezależnie od możliwych konsekwencji albo przynajmniej wyjrzeniem na zewnątrz. Sama miała ochotę to zrobić, coraz bardziej żałując tego, że pozwoliła sobie na to, żeby wplątać się w coś takiego.
Intruz zrobił krok naprzód, a jej aż pociemniało przed oczami, kiedy pomyślała o tym, że mógłby podejść do biurka, a później najpewniej je obejść. Jej towarzysz znowu drgnął, nerwowo napinając mięśnie, a później…
Usłyszała trzask czegoś, co brzmiało jak pękające szkło. Kawałki posypały się na podłogę, a światło momentalnie zgasło, pogrążając ich na powrót w ciemnościach. Usłyszała, że ktoś – jakiś mężczyzna, być może Ron – zaklął, po czym gwałtownie cofnął się w tył, wciąż jednak pozostawał obecny w gabinecie. Wyczuła, że intruz musi stać o wiele za blisko, by mogła się poczuć swobodnie, choć o tym akurat starała się nie myśleć. Musieli coś robić – cokolwiek, byleby mieć szanse uciec – jednak nic sensownego nie przychodziło jej do głowy, a Jocelyne sama nie miała pewności, co takiego powinna powiedzieć albo zrobić.
Gdzieś z korytarza dobiegł głośny huk, który zaskoczył ją w niemniejszym stopniu, co i obecnego w gabinecie człowieka. Przez dłuższą chwilę wręcz nie wierzyła w to, że intruz tak po prostu się wycofał, niemalże biegiem wypadając z gabinetu, by sprawdzić źródło dźwięku. Do tej pory nieszczególnie wierzyła w szczęśliwe zbiegi okoliczności, jednak tak nieoczekiwana, sprzyjająca zmiana okazała się niemalże zbawienna. Oboje wciąż tkwili pod biurkiem, dysząc niemalże spazmatycznie i bojąc się poruszyć, by nie ryzykować, że jednak mogliby zostać złapani, gdyby mężczyzna (była coraz pewniejsza, że to Ron) wrócił. Problem polegał na tym, że mogli nie mieć więcej szans na to, żeby uciec, więc powinni byli wykorzystać okazję, ale…
– Jest czysto.
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, kiedy usłyszała ten głos. Chwilę później tuż przed biurkiem, od strony, po której się chowali, dosłownie zmaterializowała się Rosa. Dziewczyna przykucnęła na dywanie, by móc zajrzeć do środka, wyraźnie zaniepokojona, choć Joce nie miała pewności, czy dobrze interpretowała jej emocje. Rude włosy opadły jej na twarz, kiedy nachyliła się do przodu, by lepiej widzieć skrytą pod meblem dwójkę, choć to bynajmniej nie działało w obie strony. Nie musiała pytać, żeby wiedzieć, że Dallas nie widział siedzącej zaledwie kilka cali przed nim dziewczyny, a tym bardziej nie zdawał sobie sprawy z tego, że ta mogłaby udzielać im jakichkolwiek rad.
Wzięła kilka głębszych wdechów, żeby łatwiej się uspokoić, po czym nieznacznie skinęła głową, chcąc dać Rosie do zrozumienia, że jej wierzy. Lepiej późno niż wcale, pomyślała mimochodem, w pierwszym odruchu mając ochotę albo zacząć na swoją wybawczynię krzyczeć, albo rzucić jej się na szyję i podziękować – i to niezależnie od tego, czy miała do czynienia z wytworem swojej wyobraźni, czy może… czymś zupełnie innym.
– Pośpiesz się, Jocelyne, bo nie mam za dużo czasu. Na razie go odciągnęłam, ale nie na długo, więc wychodźcie teraz – powiedziała z naciskiem, po czym w pośpiechu poderwała się na równe nogi. – Nie wolno mi się wtrącać.
A co to ma znowu znaczyć?, pomyślała zrezygnowana, coraz bardziej żałując tego, że Rosa musiała pojawić się akurat w chwili, w której towarzyszył jej Dallas. Gdyby nie to, może w końcu miałaby okazję do tego, żeby wypytać dziewczynę o te wszystkie rzeczy, które działy się wokół niej. Próbowała zrozumieć i to już od dłuższego czasu, podczas gdy jedyna osoba, która mogła okazać się rozwiązaniem, zostawiła ją z mętlikiem w głowie i zagadką do rozwiązania.
Jakby tego było mało, Rosa wyraźnie zamierzała zrobić to po raz kolejny. Kiedy w pośpiechu ruszyła w stronę drzwi, Joce zaklęła pod nosem i spróbowała wyślizgnąć się na zewnątrz, obojętna na to, że palce Dallasa jak na zawołanie zaciskając się na jej ramieniu.
– Jest bezpiecznie – oznajmiła z przekonaniem. – Po prostu mi zaufaj, okej? Musimy iść.
Nie wyglądał na przekonanego, ale najwyraźniej sam również zdawał sobie sprawę z tego, że mogą mieć kłopoty, jeśli będą dłużej zwlekać, bo chcąc nie chcąc ruszył za nią. Nie miała pewności, co i dlaczego powinna czuć, ale towarzyszył jej przede wszystkim dziwny spokój, dzięki któremu bez większych przeszkód zdołała dotrzeć do drzwi. Rosa jak gdyby nigdy nic stała przy nich, choć może lepszym określeniem byłoby to, że unosiła się w powietrzu, bo do Joce z pewnym opóźnieniem dotarło to, że jej stopy nie dotykały podłogi. Długa do ziemi sukienka, którą miała na sobie, jedynie potęgowała efekt, sprawiając, że dziewczyna momentalnie zaczęła kojarzyć się Jocelyne z jakąś zjawą albo…
Słodka bogini, to chyba nie jest duch, prawda?
Z drugiej strony… To przynajmniej w teorii miałoby sens, zwłaszcza po tym, czego doświadczyła w szkole. Jakby nie patrzeć, gonił ją mężczyzna, który miał ziejącą dziurę w głowie i prawie na pewno był martwy, więc jak najbardziej mógł być duszą, która nie doznała ukojenia. Jocelyne nigdy wcześniej nie słyszała o tym, że duchy mogłyby naprawdę istnieć, ale skoro ona sama była pół-wampirzycą, taki stan rzeczy wydawał się niemniej możliwy.
W porządku, więc Rosa mogła być duchem. Co prawda to nadal nie tłumaczyło tego, dlaczego ukazywała się wyłącznie jej, ale tę kwestię mogła spróbować zrozumieć później.
– Światło to twoja sprawka? – zapytała mimochodem, nie mogąc się powstrzymać. Starała się mówić cicho, by tylko dziewczyna przed nią mogła ją usłyszeć, ale przez piskliwość jej tonu okazało się to niemożliwe.
Rosa otworzyła usta, najpewniej chcąc odpowiedzieć, jednak – ku zaskoczeniu samej zainteresowanej, jak i Joce – ubiegł ją Dallas:
– Zauważyłaś, co? – rzucił, a ona zesztywniała, co najmniej zaskoczona jego słowami. – Wyjaśnię ci jutro, okej? Sama powiedziałaś, że musimy stąd spadać.
Wciąż zaskoczona, sztywno skinęła głową, po czym w pośpiechu otworzyła drzwi do gabinetu, by wydostać się na ciemny korytarz.
Pomimo obaw, drogę do pokoi pokonali biegiem.
Elena
Miriam zaczynała ją denerwować – najdelikatniej rzecz ujmując. W zasadzie Elena była gotowa stwierdzić, że ta skrzydlata istota była niemniej złośliwa i uparta od samego Rafaela, choć wcześniej nawet nie przypuszczała, że to w ogóle możliwe. Cóż, cokolwiek by nie było, zmieniła zdanie po jednej „lekcji” szermierki z demonicą, o ile tym mianem można było nazwać to, jak raz po raz pozwalała wybić sobie floret z rąk. Mira nawet się nie wysilała, a tym bardziej nie brała pod uwagę tego, że wcale nie postąpiłaby jakoś szczególnie niewłaściwie, gdyby na początek dała jej fory – ot tak, by miała szansę się wprawić.
Chyba teoretycznie mogła to przewidzieć.
Nie patrzyła na Rafaela, mogąc się założyć, że ten również doskonale bawił się jej kosztem, nawet jeśli przynajmniej próbował tego nie okazywać. To samo w sobie było postępem – w końcu jeszcze jakiś czas temu pewnie tylko szukałby sposobu na to, żeby wytrącić ją z równowagi – ale i tak miała ochotę kogoś zabić, kiedy jednak udawało jej się dostrzec znajomy, cyniczny uśmieszek. Co więcej, Rafa nie odezwał się nawet słowem, po prostu obserwując i najpewniej będąc na dobrej drodze do tego, żeby dość do wniosku, że potrzebowała większej ilości takich sesji. Och, na pewno, chociaż byłoby miło, gdyby była w stanie zrobić cokolwiek, by mieć szansę nauczyć się czegoś więcej, poza bieganiem za lądującym raz po raz poza zasięgiem jej rąk floretem.
– Możesz przestać?! – nie wytrzymała, kiedy Mira zamachnęła się, uderzając tak mocno, że chyba jedynie cudem nie złamała jej nadgarstka, kiedy po raz kolejny zdecydowała się pozbyć broni.
– To ty masz słaby refleks – obruszyła się, wymownie wywracając oczami. – Serio, Rafa, po co ja tutaj stoję? Ona i tak da się zeżreć, a potem nie będzie wiedziała, co ją trafiło.
Elena otworzyła usta, mając ochotę na nią warknąć, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. W zamian raz jeszcze pochwyciła z ziemi floret (Tak, tak – już pamiętała nazwę.), po czym błyskawicznie spróbowała zaatakować, nie zastanawiając się nad tym, czy przypadkiem nie dźgnie Miry tam, gdzie nie powinna. Chciała wykorzystać chwilę nieuwagi demonicy, ta jednak zareagowała jeszcze bardziej błyskawicznie niż wcześniej, jakby od niechcenia usuwając się na bok. Rozpęd sprawił, że zaskoczona Elena jak długa poleciała do przodu, dla lepszego efektu lądując na ziemi.
Usłyszała łagodny szelest skrzydeł Miriam, co uświadomiło jej, że kobieta musiała stać tuż za nią, jak ten kat nad swoją ofiarą. Wciąż jej nie ufała, co sprawiło, że serce ja na zawołanie zabiło jej mocniej, zdradzając podenerwowanie.
– Taa…
Elena doszła do wniosku, że jeśli to było wszystko, co demonica miała do powiedzenia na temat nierównej walki, z dwojga złego lepsze było to, by po prostu milczała.
– Cóż… To akurat było dobre – ocenił poważnym tonem Rafael, tym samym jak na zawołanie ściągając na siebie uwagę zarówno dziewczyny, jak i siostry.
– Serio? – rzuciła z powątpiewaniem Miriam.
Mężczyzna wyprostował się, po czym bez pośpiechu podszedł bliżej.
– Oczywiście – zapewnił pośpiesznie. – W razie niebezpieczeństwa, zawsze może paść na ziemie i udawać trupa – stwierdził z przekonaniem, a Elena poczuła, że chyba jednak posunie się do mordu… I to natychmiastowego.
– Dobrze się bawicie? – wycedziła przez zaciśnięte zęby, wspierając się na dłoniach, by móc gniewnie spojrzeć na swoje coraz mniej chciane towarzystwo.
– Nie narzekam – odpowiedziała ze spokojem Miriam, demonstracyjnie spoglądając na swoje paznokcie.
Rafael wywrócił oczami, najwyraźniej nie widząc nic złego w tym, że mogłaby dostarczać im rozrywki. Oczywiście nie ruszył się z miejsca, a tym bardziej nie wyglądał na chętnego, by pomóc jej wstać, dlatego chcąc nie chcąc sama podniosła się do pionu. W ostatnim czasie Mira pojawiała się na cmentarzu zdecydowanie zbyt często, co chyba znaczyło, że doszła z bratem do swego rodzaju porozumienia, choć Elena nie była pewna czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie. W teorii między nią a Rafą nie zmieniło się nic, może pomijając to, że wyraźnie nie czuł się pewnie z mówieniem o ludzkich uczuciach przy siostrze. Sama zainteresowana nadal była w szoku, ale taktownie (czy też raczej w obawie o życie) decydowała się udawać, że niczego nie dostrzega, nawet kiedy Elenie udawało się wymusić na demonie pocałunek albo jakikolwiek ludzki odruch.
Okej, mieli impas, a przynajmniej tak jej się wydawało. Miriam była lojalna, co nie znaczyło, że zaczynała być dzięki temu łatwiejsza w obyciu. Co więcej, w większości przypadków to właśnie ona wytrącała Cullenównę z równowagi, co również nie napawało dziewczyny entuzjazmem. Miała wrażenie, że jeśli ktoś doprowadzi ją do grobu, będzie to pewne wyjątkowo irytujące rodzeństwo demonów na które chcąc nie chcąc została skazana.
– Cudownie. W takim razie idę do domu – oznajmiła urażonym tonem, odrzucając jasne włosy na plecy. – Nie, nie obchodzi mnie to, czy mi pozwoliłeś – zwróciła się na Rafaela, nawet na niego nie patrząc.
– Kiedy w końcu nauczysz się tego, że druga część twojej wypowiedzi jest absolutnie zbędna? – westchnął, po raz kolejny wymownie wywracając oczami. – Nieważne. Odprowadzę cię – zapowiedział, a Elena prychnęła.
– Po co? – niemalże warknęła. – Jak coś mnie zaatakuje, będę udawać trupa – rzuciła z irytacją, bynajmniej nie zamierzając pozwolić sobie na to, żeby przestać się z nim drażnić.
Puścił jej słowa mimo uszu, w zamian jak gdyby nigdy nic rozkładając skrzydła i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia porywając ją na ręce. Wyrwał jej się zdławiony okrzyk, zaraz też już z przyzwyczajenia objęła go za szyję, woląc mieć pewność, że nagle jej nie upuści. Miała ochotę porządnie mu przyłożyć, tym bardziej, że nie po raz pierwszy robił jej coś takiego, ale zdawała sobie sprawę z tego, że prowokowanie demona w powietrzu nie jest najlepszym pomysłem – a już zwłaszcza takiego, który zaczynał przejawiać coraz dziwniejsze, bardzo niepokojące poczucie humoru.
Rafael rzucił jej zaciekawione spojrzenie, kiedy tylko znaleźli się wystarczająco wysoko, by mogła widzieć czubki nawet najwyższych drzew. Wciąż nie potrafiła tak po prostu rozluźnić się podczas lotu, chociaż coraz częściej zdarzało jej się niemalże fascynować możliwością unoszenia się w powietrzu. Wtedy czuła się naprawdę lekka i wolna, co było przyjemne i to pomimo tego, że w pamięci wciąż miła „uroki” spotkania z ziemią.
– No i co tak się patrzysz? Puś… Och, albo nie! Nie, nie… Już to przerabialiśmy – wymamrotała nerwowo. – Zawsze musi być po twojemu?
– Zawsze? – powtórzył, wyraźnie zaskoczony. – O ile mnie pamięć nie myśli, w naszym pierwszym spotkaniu nie było niczego, co mogłoby iść po mojej myśli. W każdym następnym również – dodał, ale wyczuła, że wcale nie jest mu z tego powodu przykro. – To jeden wielki przypadek.
– Albo przeznaczenie – wtrąciła, zanim zdążyła dobrze zastanowić się nad tym, co mówi.
Rafael zmarszczył brwi.
– Przeznaczenie, które popycha cię w ramiona demona? – powiedział w końcu, ostrożnie dobierając słowa. – Jeśli tak, to twój los został rozplanowany w bardzo ciekawy sposób, Eleno.
Nie odpowiedziała, nagle zaniepokojona, choć nie miała po temu powodu. Nie była pewna dlaczego, ale mimowolnie pomyślała o niedawnym koszmarze – teraz odległym, zamazanym i jakby należącym do kogoś innego. Już po przebudzeniu niewiele pamiętała, przez co uznała nocne majaki za mało istotną kwestię, ale w tamtej chwili przyszło jej do głowy, że mogłaby o tym Rafaelowi powiedzieć. Co prawda podejrzewała, że by ją wyśmiał, tym bardziej, że najwyraźniej był w dość specyficznym nastroju, ale…
Och, no i słowa Issie – amatorska wróżba z Halloween. Dlaczego tak nagle wydała jej się istotna?
Rafa ostrożnie obniżył lot, by w kilkanaście sekund później pewnie stanąć na ziemi. Nie od razu wypuścił ją ze swoim objęć, jakby chcąc udowodnić, że to nadal od niego zależało to, kiedy i dlaczego ją puści. Ta zaborczość jej się podobała, zresztą tak jak i momenty, kiedy nazywał ją „lilan”. Należała do niego, a przynajmniej to wydawał się podkreślać niemalże na każdym kroku, najwyraźniej wciąż nie radząc sobie z emocjami i odruchami. Nie miała pewności dokąd to wszystko zmierzało, jednak nie zamierzała się nad tym zastanawiać, bardziej skoncentrowana na próbach utrzymania tego, co zrodziło się między nią a Rafaelem, i co wciąż wydawało jej się zaskakująco wręcz kruche.
– Jesteś pewna, że chcesz wracać do domu? – usłyszała, a kiedy na niego spojrzała, przekonała się, że spoglądał na nią w ten znaczący, zbyt pewny sposób.
W tamtej chwili doszła do wniosku, że jakiekolwiek odpowiedzi są zbędne. Kiedy na dodatek chwilę później w końcu ją pocałował, wspomnienie snu, wróżb i jakikolwiek niepokój, najzwyczajniej w świecie zniknęły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa