Jocelyne
Widziała, że oczy Dallasa
rozszerzają się nieznacznie, zdradzając narastającą panikę. Chciała zapytać go o cokolwiek
sensownego, chociażby o to, co powinni zrobić, ale nie miała odwagi się
odezwać. W zamian wymieniła z chłopakiem spanikowane spojrzenia, próbując
ocenić, czego tak naprawdę powinna się spodziewać. Słyszeli kroki, co jednak
nie znaczyło, że ktokolwiek musiał zmierzać do gabinetu, chociaż podświadomie
czuła, że to właśnie tutaj zmierzał intruz. Ryzyko było najgorszym, na co mogli
się zdecydować, Joce zaś momentalnie przyszło do głowy to, żeby przy pierwszej
okazji rzucić się do drzwi, a później modlić się o bezpieczne
dotarcie do pokoju.
To Dallas
jako pierwszy zdecydował się na jakąkolwiek reakcję, jednak jego celem wcale
nie był korytarz. Aż wzdrygnęła się, kiedy nagle znalazł się przy niej,
chwytając ją za ramię i bezceremonialnie ciągnąc ku ziemi. Osunęła się na
kolana, dopiero po chwili orientując się, że chłopak próbował wciągnąć ją pod
biurko, niemalże wpychając ją w wolną przestrzeń pod meblem. Skuliła się w kącie,
mimowolnie krzywiąc się, kiedy znalazł się przy niej, napierając nań całym
ciałem, dzięki czemu skutecznie pozbawił ją tchu. Oboje byli szczupli, ale
Dallas ze swoim imponującym wzrostem (Okej, dla kogoś tak drobnego, pewnie nawet
standardowy metr siedemdziesiąt wydawał się nieprawdopodobny.) zajmował dość
miejsca, by poczuła się klaustrofobicznie. Praktycznie wylądowała w jego
ramionach, jednak nie próbowała protestować, aż nazbyt świadoma tego, że nie
mieli najmniejszego nawet pola manewru.
Zamarła w bezruchu,
próbując zapanować nad urywanym, spazmatycznym oddechem. Miała wrażenie, że
jest o wiele zbyt głośno i że za moment wszystko zepsuje, choć nie
wyobrażała sobie, jak mogłaby to zrobić, skoro przez cały czas siedziała w miejscu.
Próbowała przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku i że nie
ma najmniejszych powodów do niepokoju, jednak nic sensownego nie przychodziło
jej do głowy. Czuła, że po raz kolejny oszukuje samą siebie, koncentrując się
na wszystkim i niczym zarazem, byleby tylko łatwiej zapanować nad
emocjami. Niczego nie była pewna, a panująca dookoła cisza oraz
konieczność czekania na coś, czego nawet nie potrafiła określić, jedynie
podsycała odczuwany przez dziewczynę niepokój, skutecznie doprowadzając Joce do
szału.
Kroki na
moment ucichły, by po raz kolejny rozbrzmieć – tym razem głośniejsze,
intensywniejsze i bardziej… rzeczywiste.
Serce tłukło jej się w piersi tak szybko i mocno, że była niemalże
pewna, że za moment połamie jej żebra. Zerknęła na podejrzanie spokojnego
Dallasa, w ciemnościach widząc wyłącznie zarys jego twarzy, ale była
gotowa przysiąc, że w rzeczywistości chłopak jest niewiele spokojniejszy
od niej. Mogli co najwyżej czekać, niejako stawiając wszystko na jedną kartę,
bo gdyby ktoś jednak ich zauważył, nie mieliby najmniejszych szans na to, żeby
uciec.
Proszę, niech nikt tutaj nie wchodzi…
Jakby jej
na złość, znowu usłyszała kroki, które ucichły dosłownie kilka metrów od nich –
pod drzwiami gabinetu, jak uświadomiła sobie w coraz silniejszym
niepokoju. Wyrwał jej się cichy, zdławiony jęk i Dallas musiał zakryć jej
usta dłonią, by zdołała nad sobą zapanować. Jego słodki zapach otoczył ją w o
wiele bardziej intensywny sposób, aniżeli kiedykolwiek wcześniej, sprawiając,
że jak na zawołanie poczuła pieczenie w gardle. Skrzywiła się mimowolnie,
mając nadzieję, że chłopak nie zauważył tego, że nagle spięła się jeszcze
bardziej. Musiała zacisnąć usta, nie chcąc ryzykować, że nagle zrobi coś
wybitnie głupiego, chociażby wgryzając się w jego dłoń, by dostać się do
pulsujących pod warstwą skóry żył. Nigdy wcześniej nie miała aż tak wielkiej
ochoty na to, żeby napić się krwi, nie wspominając o tym, że nie
przypuszczała nawet, że kiedykolwiek spojrzy na jakiegokolwiek człowieka, jak
na potencjalny obiad. Ludzka cząstka sprawiała, że nie miała problemów z samokontrolą,
jednak w ostatnim czasie…
Usłyszała
ciche skrzypnięcie i to skutecznie sprowadziło ją na ziemię. Kroki
rozbrzmiały na nowo, a Jocelyne zrozumiała, że ktoś wszedł do gabinetu.
Bezwiednie wcisnęła się w wąską przestrzeń pod biurkiem, mocniej
przywierając do Dallasa. Chyba nawet nie zwrócił na to uwagi, skupiony przede
wszystkim na tym, żeby siedzieć cicho. Usłyszała, że jego puls również
przyśpieszył, co jednoznacznie uprzytomniło jej, że denerwował się niemniej od
niej. W każdej chwili mogło okazać się, że mając poważne kłopoty, a to
zdecydowanie nie skończyłoby się dobrze.
Przez kilka
sekund nic się nie działo, chociaż bez wątpienia nie byli sami. Jocelyne
wyraźnie słyszała jeszcze jeden oddech oraz odległe bicie serca kogoś, kto
musiał uważnie obserwować wnętrze gabinetu, być może coś podejrzewając.
Wyczekiwała tego, że intruz uwierzy w to, że nie dzieje się nic wartego
uwagi i po prostu odpuści, jednak nic podobnego nie miało miejsca. W zamian
ciemność wokół rozjaśnił jaskrawy blask zapalonej żarówki, co skutecznie
wytrąciło ją z równowagi. Zamrugała energicznie, w pośpiechu próbując
przyzwyczaić porażone jasnością oczy do nowego stanu rzeczy, co okazało się
zaskakująco wręcz trudne. Również Dallas drgnął niespokojnie, być może wahając
się nad próbą rzucenia się do biegu, niezależnie od możliwych konsekwencji albo
przynajmniej wyjrzeniem na zewnątrz. Sama miała ochotę to zrobić, coraz
bardziej żałując tego, że pozwoliła sobie na to, żeby wplątać się w coś
takiego.
Intruz
zrobił krok naprzód, a jej aż pociemniało przed oczami, kiedy pomyślała o tym,
że mógłby podejść do biurka, a później najpewniej je obejść. Jej towarzysz
znowu drgnął, nerwowo napinając mięśnie, a później…
Usłyszała
trzask czegoś, co brzmiało jak pękające szkło. Kawałki posypały się na podłogę,
a światło momentalnie zgasło, pogrążając ich na powrót w ciemnościach.
Usłyszała, że ktoś – jakiś mężczyzna, być może Ron – zaklął, po czym gwałtownie
cofnął się w tył, wciąż jednak pozostawał obecny w gabinecie. Wyczuła,
że intruz musi stać o wiele za blisko, by mogła się poczuć swobodnie, choć
o tym akurat starała się nie myśleć. Musieli coś robić – cokolwiek, byleby
mieć szanse uciec – jednak nic sensownego nie przychodziło jej do głowy, a Jocelyne
sama nie miała pewności, co takiego powinna powiedzieć albo zrobić.
Gdzieś z korytarza
dobiegł głośny huk, który zaskoczył ją w niemniejszym stopniu, co i obecnego
w gabinecie człowieka. Przez dłuższą chwilę wręcz nie wierzyła w to,
że intruz tak po prostu się wycofał, niemalże biegiem wypadając z gabinetu,
by sprawdzić źródło dźwięku. Do tej pory nieszczególnie wierzyła w szczęśliwe
zbiegi okoliczności, jednak tak nieoczekiwana, sprzyjająca zmiana okazała się
niemalże zbawienna. Oboje wciąż tkwili pod biurkiem, dysząc niemalże
spazmatycznie i bojąc się poruszyć, by nie ryzykować, że jednak mogliby
zostać złapani, gdyby mężczyzna (była coraz pewniejsza, że to Ron) wrócił.
Problem polegał na tym, że mogli nie mieć więcej szans na to, żeby uciec, więc
powinni byli wykorzystać okazję, ale…
– Jest
czysto.
Serce omal
nie wyskoczyło jej z piersi, kiedy usłyszała ten głos. Chwilę później tuż przed biurkiem, od strony, po której
się chowali, dosłownie zmaterializowała się Rosa. Dziewczyna przykucnęła na
dywanie, by móc zajrzeć do środka, wyraźnie zaniepokojona, choć Joce nie miała
pewności, czy dobrze interpretowała jej emocje. Rude włosy opadły jej na twarz,
kiedy nachyliła się do przodu, by lepiej widzieć skrytą pod meblem dwójkę, choć
to bynajmniej nie działało w obie strony. Nie musiała pytać, żeby
wiedzieć, że Dallas nie widział siedzącej zaledwie kilka cali przed nim
dziewczyny, a tym bardziej nie zdawał sobie sprawy z tego, że ta
mogłaby udzielać im jakichkolwiek rad.
Wzięła
kilka głębszych wdechów, żeby łatwiej się uspokoić, po czym nieznacznie skinęła
głową, chcąc dać Rosie do zrozumienia, że jej wierzy. Lepiej późno niż wcale, pomyślała mimochodem, w pierwszym
odruchu mając ochotę albo zacząć na swoją wybawczynię krzyczeć, albo rzucić jej
się na szyję i podziękować – i to niezależnie od tego, czy miała do
czynienia z wytworem swojej wyobraźni, czy może… czymś zupełnie innym.
– Pośpiesz
się, Jocelyne, bo nie mam za dużo czasu. Na razie go odciągnęłam, ale nie na
długo, więc wychodźcie teraz –
powiedziała z naciskiem, po czym w pośpiechu poderwała się na równe
nogi. – Nie wolno mi się wtrącać.
A co to ma znowu znaczyć?, pomyślała
zrezygnowana, coraz bardziej żałując tego, że Rosa musiała pojawić się akurat w chwili,
w której towarzyszył jej Dallas. Gdyby nie to, może w końcu miałaby
okazję do tego, żeby wypytać dziewczynę o te wszystkie rzeczy, które
działy się wokół niej. Próbowała zrozumieć i to już od dłuższego czasu,
podczas gdy jedyna osoba, która mogła okazać się rozwiązaniem, zostawiła ją z mętlikiem
w głowie i zagadką do rozwiązania.
Jakby tego
było mało, Rosa wyraźnie zamierzała zrobić to po raz kolejny. Kiedy w pośpiechu
ruszyła w stronę drzwi, Joce zaklęła pod nosem i spróbowała
wyślizgnąć się na zewnątrz, obojętna na to, że palce Dallasa jak na zawołanie
zaciskając się na jej ramieniu.
– Jest
bezpiecznie – oznajmiła z przekonaniem. – Po prostu mi zaufaj, okej?
Musimy iść.
Nie
wyglądał na przekonanego, ale najwyraźniej sam również zdawał sobie sprawę z tego,
że mogą mieć kłopoty, jeśli będą dłużej zwlekać, bo chcąc nie chcąc ruszył za
nią. Nie miała pewności, co i dlaczego powinna czuć, ale towarzyszył jej przede
wszystkim dziwny spokój, dzięki któremu bez większych przeszkód zdołała dotrzeć
do drzwi. Rosa jak gdyby nigdy nic stała przy nich, choć może lepszym
określeniem byłoby to, że unosiła się w powietrzu, bo do Joce z pewnym
opóźnieniem dotarło to, że jej stopy nie dotykały podłogi. Długa do ziemi
sukienka, którą miała na sobie, jedynie potęgowała efekt, sprawiając, że
dziewczyna momentalnie zaczęła kojarzyć się Jocelyne z jakąś zjawą albo…
Słodka bogini, to chyba nie jest duch,
prawda?
Z drugiej
strony… To przynajmniej w teorii miałoby sens, zwłaszcza po tym, czego
doświadczyła w szkole. Jakby nie patrzeć, gonił ją mężczyzna, który miał
ziejącą dziurę w głowie i prawie na pewno był martwy, więc jak
najbardziej mógł być duszą, która nie doznała ukojenia. Jocelyne nigdy
wcześniej nie słyszała o tym, że duchy mogłyby naprawdę istnieć, ale skoro
ona sama była pół-wampirzycą, taki stan rzeczy wydawał się niemniej możliwy.
W porządku,
więc Rosa mogła być duchem. Co prawda to nadal nie tłumaczyło tego, dlaczego ukazywała
się wyłącznie jej, ale tę kwestię mogła spróbować zrozumieć później.
– Światło
to twoja sprawka? – zapytała mimochodem, nie mogąc się powstrzymać. Starała się
mówić cicho, by tylko dziewczyna przed nią mogła ją usłyszeć, ale przez
piskliwość jej tonu okazało się to niemożliwe.
Rosa
otworzyła usta, najpewniej chcąc odpowiedzieć, jednak – ku zaskoczeniu samej
zainteresowanej, jak i Joce – ubiegł ją Dallas:
–
Zauważyłaś, co? – rzucił, a ona zesztywniała, co najmniej zaskoczona jego
słowami. – Wyjaśnię ci jutro, okej? Sama powiedziałaś, że musimy stąd spadać.
Wciąż
zaskoczona, sztywno skinęła głową, po czym w pośpiechu otworzyła drzwi do
gabinetu, by wydostać się na ciemny korytarz.
Pomimo
obaw, drogę do pokoi pokonali biegiem.
Elena
Miriam zaczynała ją denerwować
– najdelikatniej rzecz ujmując. W zasadzie Elena była gotowa stwierdzić,
że ta skrzydlata istota była niemniej złośliwa i uparta od samego Rafaela,
choć wcześniej nawet nie przypuszczała, że to w ogóle możliwe. Cóż,
cokolwiek by nie było, zmieniła zdanie po jednej „lekcji” szermierki z demonicą,
o ile tym mianem można było nazwać to, jak raz po raz pozwalała wybić
sobie floret z rąk. Mira nawet się nie wysilała, a tym bardziej nie
brała pod uwagę tego, że wcale nie postąpiłaby jakoś szczególnie niewłaściwie,
gdyby na początek dała jej fory – ot tak, by miała szansę się wprawić.
Chyba
teoretycznie mogła to przewidzieć.
Nie
patrzyła na Rafaela, mogąc się założyć, że ten również doskonale bawił się jej
kosztem, nawet jeśli przynajmniej próbował tego nie okazywać. To samo w sobie
było postępem – w końcu jeszcze jakiś czas temu pewnie tylko szukałby
sposobu na to, żeby wytrącić ją z równowagi – ale i tak miała ochotę
kogoś zabić, kiedy jednak udawało jej się dostrzec znajomy, cyniczny uśmieszek.
Co więcej, Rafa nie odezwał się nawet słowem, po prostu obserwując i najpewniej
będąc na dobrej drodze do tego, żeby dość do wniosku, że potrzebowała większej
ilości takich sesji. Och, na pewno, chociaż byłoby miło, gdyby była w stanie
zrobić cokolwiek, by mieć szansę
nauczyć się czegoś więcej, poza bieganiem za lądującym raz po raz poza
zasięgiem jej rąk floretem.
– Możesz
przestać?! – nie wytrzymała, kiedy Mira zamachnęła się, uderzając tak mocno, że
chyba jedynie cudem nie złamała jej nadgarstka, kiedy po raz kolejny
zdecydowała się pozbyć broni.
– To ty
masz słaby refleks – obruszyła się, wymownie wywracając oczami. – Serio, Rafa,
po co ja tutaj stoję? Ona i tak da się zeżreć, a potem nie będzie
wiedziała, co ją trafiło.
Elena
otworzyła usta, mając ochotę na nią warknąć, ale w ostatniej chwili się
powstrzymała. W zamian raz jeszcze pochwyciła z ziemi floret (Tak,
tak – już pamiętała nazwę.), po czym
błyskawicznie spróbowała zaatakować, nie zastanawiając się nad tym, czy
przypadkiem nie dźgnie Miry tam, gdzie nie powinna. Chciała wykorzystać chwilę
nieuwagi demonicy, ta jednak zareagowała jeszcze bardziej błyskawicznie niż
wcześniej, jakby od niechcenia usuwając się na bok. Rozpęd sprawił, że
zaskoczona Elena jak długa poleciała do przodu, dla lepszego efektu lądując na
ziemi.
Usłyszała
łagodny szelest skrzydeł Miriam, co uświadomiło jej, że kobieta musiała stać
tuż za nią, jak ten kat nad swoją ofiarą. Wciąż jej nie ufała, co sprawiło, że
serce ja na zawołanie zabiło jej mocniej, zdradzając podenerwowanie.
– Taa…
Elena
doszła do wniosku, że jeśli to było wszystko, co demonica miała do powiedzenia
na temat nierównej walki, z dwojga złego lepsze było to, by po prostu
milczała.
– Cóż… To
akurat było dobre – ocenił poważnym tonem Rafael, tym samym jak na zawołanie
ściągając na siebie uwagę zarówno dziewczyny, jak i siostry.
– Serio? –
rzuciła z powątpiewaniem Miriam.
Mężczyzna
wyprostował się, po czym bez pośpiechu podszedł bliżej.
–
Oczywiście – zapewnił pośpiesznie. – W razie niebezpieczeństwa, zawsze
może paść na ziemie i udawać trupa – stwierdził z przekonaniem, a Elena
poczuła, że chyba jednak posunie się do mordu… I to natychmiastowego.
– Dobrze
się bawicie? – wycedziła przez zaciśnięte zęby, wspierając się na dłoniach, by
móc gniewnie spojrzeć na swoje coraz mniej chciane towarzystwo.
– Nie
narzekam – odpowiedziała ze spokojem Miriam, demonstracyjnie spoglądając na
swoje paznokcie.
Rafael wywrócił
oczami, najwyraźniej nie widząc nic złego w tym, że mogłaby dostarczać im
rozrywki. Oczywiście nie ruszył się z miejsca, a tym bardziej nie
wyglądał na chętnego, by pomóc jej wstać, dlatego chcąc nie chcąc sama
podniosła się do pionu. W ostatnim czasie Mira pojawiała się na cmentarzu
zdecydowanie zbyt często, co chyba znaczyło, że doszła z bratem do swego
rodzaju porozumienia, choć Elena nie była pewna czy to dobrze, czy wręcz
przeciwnie. W teorii między nią a Rafą nie zmieniło się nic, może
pomijając to, że wyraźnie nie czuł się pewnie z mówieniem o ludzkich
uczuciach przy siostrze. Sama zainteresowana nadal była w szoku, ale
taktownie (czy też raczej w obawie o życie) decydowała się udawać, że
niczego nie dostrzega, nawet kiedy Elenie udawało się wymusić na demonie
pocałunek albo jakikolwiek ludzki odruch.
Okej, mieli
impas, a przynajmniej tak jej się wydawało. Miriam była lojalna, co nie
znaczyło, że zaczynała być dzięki temu łatwiejsza w obyciu. Co więcej, w większości
przypadków to właśnie ona wytrącała Cullenównę z równowagi, co również nie
napawało dziewczyny entuzjazmem. Miała wrażenie, że jeśli ktoś doprowadzi ją do
grobu, będzie to pewne wyjątkowo irytujące rodzeństwo demonów na które chcąc
nie chcąc została skazana.
– Cudownie.
W takim razie idę do domu – oznajmiła urażonym tonem, odrzucając jasne
włosy na plecy. – Nie, nie obchodzi mnie to, czy mi pozwoliłeś – zwróciła się
na Rafaela, nawet na niego nie patrząc.
– Kiedy w końcu
nauczysz się tego, że druga część twojej wypowiedzi jest absolutnie zbędna? – westchnął,
po raz kolejny wymownie wywracając oczami. – Nieważne. Odprowadzę cię –
zapowiedział, a Elena prychnęła.
– Po co? –
niemalże warknęła. – Jak coś mnie zaatakuje, będę udawać trupa – rzuciła z irytacją,
bynajmniej nie zamierzając pozwolić sobie na to, żeby przestać się z nim
drażnić.
Puścił jej
słowa mimo uszu, w zamian jak gdyby nigdy nic rozkładając skrzydła i bez
jakiegokolwiek ostrzeżenia porywając ją na ręce. Wyrwał jej się zdławiony
okrzyk, zaraz też już z przyzwyczajenia objęła go za szyję, woląc mieć
pewność, że nagle jej nie upuści. Miała ochotę porządnie mu przyłożyć, tym
bardziej, że nie po raz pierwszy robił jej coś takiego, ale zdawała sobie
sprawę z tego, że prowokowanie demona w powietrzu nie jest najlepszym
pomysłem – a już zwłaszcza takiego, który zaczynał przejawiać coraz
dziwniejsze, bardzo niepokojące poczucie humoru.
Rafael
rzucił jej zaciekawione spojrzenie, kiedy tylko znaleźli się wystarczająco
wysoko, by mogła widzieć czubki nawet najwyższych drzew. Wciąż nie potrafiła
tak po prostu rozluźnić się podczas lotu, chociaż coraz częściej zdarzało jej
się niemalże fascynować możliwością unoszenia się w powietrzu. Wtedy czuła
się naprawdę lekka i wolna, co było przyjemne i to pomimo tego, że w pamięci
wciąż miła „uroki” spotkania z ziemią.
– No i co
tak się patrzysz? Puś… Och, albo nie! Nie, nie… Już to przerabialiśmy –
wymamrotała nerwowo. – Zawsze musi być po twojemu?
– Zawsze? –
powtórzył, wyraźnie zaskoczony. – O ile mnie pamięć nie myśli, w naszym
pierwszym spotkaniu nie było niczego, co mogłoby iść po mojej myśli. W każdym
następnym również – dodał, ale wyczuła, że wcale nie jest mu z tego powodu
przykro. – To jeden wielki przypadek.
– Albo
przeznaczenie – wtrąciła, zanim zdążyła dobrze zastanowić się nad tym, co mówi.
Rafael
zmarszczył brwi.
–
Przeznaczenie, które popycha cię w ramiona demona? – powiedział w końcu,
ostrożnie dobierając słowa. – Jeśli tak, to twój los został rozplanowany w bardzo
ciekawy sposób, Eleno.
Nie
odpowiedziała, nagle zaniepokojona, choć nie miała po temu powodu. Nie była
pewna dlaczego, ale mimowolnie pomyślała o niedawnym koszmarze – teraz
odległym, zamazanym i jakby należącym do kogoś innego. Już po przebudzeniu
niewiele pamiętała, przez co uznała nocne majaki za mało istotną kwestię, ale w tamtej
chwili przyszło jej do głowy, że mogłaby o tym Rafaelowi powiedzieć. Co
prawda podejrzewała, że by ją wyśmiał, tym bardziej, że najwyraźniej był w dość
specyficznym nastroju, ale…
Och, no i słowa
Issie – amatorska wróżba z Halloween. Dlaczego tak nagle wydała jej się
istotna?
Rafa ostrożnie
obniżył lot, by w kilkanaście sekund później pewnie stanąć na ziemi. Nie
od razu wypuścił ją ze swoim objęć, jakby chcąc udowodnić, że to nadal od niego
zależało to, kiedy i dlaczego ją puści. Ta zaborczość jej się podobała,
zresztą tak jak i momenty, kiedy nazywał ją „lilan”. Należała do niego, a przynajmniej to wydawał się
podkreślać niemalże na każdym kroku, najwyraźniej wciąż nie radząc sobie z emocjami
i odruchami. Nie miała pewności dokąd to wszystko zmierzało, jednak nie
zamierzała się nad tym zastanawiać, bardziej skoncentrowana na próbach
utrzymania tego, co zrodziło się między nią a Rafaelem, i co wciąż
wydawało jej się zaskakująco wręcz kruche.
– Jesteś
pewna, że chcesz wracać do domu? – usłyszała, a kiedy na niego spojrzała,
przekonała się, że spoglądał na nią w ten znaczący, zbyt pewny sposób.
W tamtej
chwili doszła do wniosku, że jakiekolwiek odpowiedzi są zbędne. Kiedy na
dodatek chwilę później w końcu ją pocałował, wspomnienie snu, wróżb i jakikolwiek
niepokój, najzwyczajniej w świecie zniknęły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz