Renesmee
Siła wybuchu odrzuciła mnie do
tyłu – przynajmniej tak pomyślałam w pierwszej chwili, szykując się na
śmiertelny grad odłamków oraz atak płomieni; Isabeau nie określiła dokładnie,
jak miałam umrzeć. Wiedziałam, że to koniec i miałam nadzieję, że
przynajmniej Gabrielowi uda się uciec.
Dopiero po
chwili uświadomiłam sobie, że to nie wybuch, a czyjeś ciepłe ramiona
odciągając mnie do tyłu. Wyrwał mi się cichy jęk, kiedy żebrami uderzyłam o czyjeś
ramię, ale to nie miało w tej chwili znaczenia dla trzymającej mnie osoby.
Mój wybawca dyszał ciężko, wyczerpany, ale udało mu się odskoczyć i skryć
ze mną w korytarzu na ułamek sekundy przed tym, jak niszcząca wszystko na
swojej drodze kula ognia i odłamków pieca sięgnęła miejsca, w którym
dopiero co stałam.
Krzyki
Taylor, które przez jakiś czas słyszałam, raptownie się urwały, zagłuszone
kakofonią dźwięków opadających na ziemię odłamków, trzaskiem płomieni oraz
czymś, co mógł wydać bliski zawalenia się budynek. Już wstrząsy, które swoim
darem wywołał Caine mocno osłabiły fundamenty, siła wybuchu i eksplozja
pieca zaś okazały się przeważyć szalę.
Ktoś
postawił mnie na ziemi, ale nie miałam nawet czasu na otrząśnięcie się z szoku
i niewysłowionej ulgi, którą poczułam, kiedy zobaczyłam, że to Gabriel. On
również miał problemy z zapanowaniem nad emocjami, które w tym
momencie czuł, skoro w końcu mogliśmy się dotknąć, jakoś jednak udało mi
się zachować zdrowy rozsądek. Bez słowa ujął moją dłoń zdrową ręką, złamaną
przyciskając do piersi, po czym pociągnął mnie, pomagając mi za każdym razem,
kiedy potykałam się na nierównej powierzchni.
Pożar
rozprzestrzeniał się w zastraszająco szybkim tempie, więc mieliśmy
naprawdę mało czasu. Powietrze przesycone było dymem i drapiącym w gardle
pyłem, co znacznie utrudniało oddychanie. Adrenalina, która wcześniej popychała
mnie do przodu, znikła i zaczynałam powoli tracić siły, ale przecież nie
mogłam się zatrzymać.
Wypadliśmy
na korytarz na parterze, zatrzaskując za sobą prowadzące do piwnicy drzwi,
chociaż niewiele miało to pomóc, po czym rzuciliśmy się w stronę recepcji –
gdzieś tam musiało być wyjście. Kolejny raz się potknęłam, tym razem o własne
nogi, poza tym coraz trudniej było mi dotrzymać Gabrielowi kroku i czułam,
że moja ręka zaczyna wyślizgiwać się z jego.
Zatrzymał
się, po czym wyciągnął ręce, chcąc wziąć mnie na ręce. Sam zdawał słaniać się
ze zmęczenia, zresztą wiedziałam, że ramię coraz bardziej mu dokucza, chociaż
stara się udawać twardego, cofnęłam się więc o krok, kręcąc przecząco
głową.
– Mogę
biec. Chodźmy dalej – ponagliłam, wymijając go. Chciał zaprotestować, ale mu na
to nie pozwoliłam: – Cholerna męska duma – skrzywiłam się. – Poradzę sobie
sama! – powtórzyłam.
Dał za
wygraną i szybko się ze mną zrównał. Ponownie chwyciliśmy się za ręce
akurat w momencie, w którym budynek zadrżał w posadach,
wytrącając mnie z równowagi i dosłownie popychając w ramiona
ukochanego. Przygarnął mnie do siebie i odciągnął, bo kawałku sufitu
zaczęły się sypać. Miejsce to było po prostu ruiną i w każdej chwili
mogło się zawalić.
– Nie ma
czasu – stwierdził Gabriel. – Trzymaj się blisko mnie. Wyjdziemy inaczej – zapowiedział.
Poczułam
przypływ mocy, chociaż wiele kosztowało go wykorzystanie jej. Pośpiesznie
przywarłam do jego boku i zacisnęłam powieki, a chwilę później
poczułam, jak energia zostaje uwolniona, wywołując kolejną eksplozję.
Krzyknęłam, czując jak Gabriel ciągnie mnie za sobą, wprost w chmurę
odłamków i gruzu; jeśli wcześniej miałam problemy z zobaczeniem
czegokolwiek, teraz już nie widziałam zupełnie nic.
Słyszałam
jakieś trzaski i huki, gdzieś chyba jakieś krzyki, a może po prostu
sama wrzeszczałam – nie byłam już pewna. Właściwie nie miałam już udziału w poruszaniu
się, bo Gabriel właściwie na wpół mnie ciągnął, na wpół niósł, nie
zastanawiając się nad tym, jak wiele bólu sobie tym sprawia. Sam chyba nie
widział dokąd idzie – zdawał się na zmysły i swoją moc.
Pierwszy
haust świeżego leśnego powietrza przyprawił mnie o atak kaszlu, światło
słoneczne zaś dosłownie paliło w oczy. Ramiona Gabriela zniknęły i opadłam
na kolana, kaszląc i ledwo chwytając oddech. Zakrztusiłam się i zrobiło
mi się niedobrze, nie miałam jednak czym zwymiotować, bo przecież nic nie
jadłam, a tym bardziej nie piłam krwi.
Uniosłam
głowę, mrugając pośpiesznie, żeby jak najszybciej odzyskać wzrok. Klęczałam
pomiędzy drzewami, gdzieś w środku lasu, całkowicie zdezorientowana i wyczerpana.
Panika nagle chwyciła mnie za gardło, pozwalając zerwać się na równe nogi;
chociaż czułam się fatalnie, jakoś zdołałam utrzymać się w pionie i rozejrzałam
dookoła, szukając Gabriela.
Odetchnęłam.
Klęczał
kawałek ode mnie, kaszląc i walcząc o oddech. Wyglądał okropnie,
pokryty pyłem i zaschniętą krwią, wspierając się jedynie na jednej ręce,
ale sama chyba wcale nie wyglądałam lepiej. Najważniejsze było, że oboje
żyliśmy i jakoś wydostaliśmy się z tamtego budynku.
Nagle sobie
o czymś przypomniałam i okręciłam się dookoła, ale nigdzie nie
zobaczyłam żadnej budowli. Jedynie w oddali, może z pół kilometra na
zachód, dostrzegłam chmurę dymu. Osłabiony czy nie, Gabriel wywiązał się z zadania
na medal.
– Wybiłem
dziurę... w ścianie... – wydyszał. – Nie... dalibyśmy rady... dotrzeć do
drzwi... – dodał i musiał urwać, bo znów dopadł go atak kaszlu.
Przez
moment stałam jak sparaliżowana, wpatrując się na zachód, wciąż w szoku.
Dopiero po kilkunastu sekundach dotarło do mnie, co się stało.
Żyliśmy.
A Gabriel
tutaj był.
Zareagowaliśmy
niemal jednocześnie – ja się odwróciłam, a on zdołał podnieść – i wpadliśmy
sobie w ramiona. Rozszlochałam się, dając upust emocjom, które od jakiegoś
czasu narastały we mnie. Wcześniej uszły w postaci mocy, teraz zaś w końcu
mogłam pozwolić sobie na łzy. Płakałam, a on nawet nie próbował mnie
powstrzymywać, głaskając mnie po włosach, dotykając moich policzków i wpatrując
się we mnie, jakby nie mógł uwierzyć, że jestem prawdziwa i naprawdę może
mnie dotknąć.
A potem
mnie pocałował, ja zaś poczułam się w końcu na swoim miejscu. Kiedy nasze
usta się spotkały, wrażenie były takie, jakby nagle eksplodowały fajerwerki.
Zarzuciłam mu ręce na szyje, chociaż z powodu brzucha miałam pewne
problemy z przybliżeniem się do niego na taką odległość, jak bym chciała,
ale nie zwracałam na to większe uwagi; przysunąwszy się tak blisko, jak tylko
było to możliwe, tęsknie wpiłam się w jego usta, nie zamierzając przerywać
pieszczoty, nawet kiedy zaczynało braknąć mi tchu.
To Gabriel
pierwszy odsunął mnie od siebie, wciąż jednak trzymał na tyle blisko, by móc
mocno obejmować ramionami. W jego oczach było tak wiele emocji, że nie
byłam w stanie ich zinterpretować.
– Tam na
górze, kiedy cię zobaczyłem... Był taki moment, że myślałem... – zaczął i urwał,
kręcąc głową. – Myślałem, że...
– Ja też – przerwałam
mu, bo dobrze wiedziałam, co chce powiedzieć. Również miałam wrażenie, że się
nie uda. Że go straciłam. – Ale ja tutaj jestem, Gabrielu. Jestem – wyszeptałam,
wtulając twarz w jego tors.
Wzmocnił
uścisk wokół mnie i ucałował mnie w czubek głowy. Pierwszy raz od
kilku dni poczułam się naprawdę bezpieczna; już nic nie miało zagrozić mi i dzieciom,
byliśmy bezpieczni...
Byliśmy?
– Kochanie
moje – szepnął Gabriel, jakby czytając mi w myślach – jak się czujesz? Co z dziećmi?
– zapytał cicho.
Pośpiesznie
się odsunęłam, uświadamiając sobie, że nie czułam ich od momentu, w którym
poczułam ból podbrzusza i rozpętało się piekło. Spanikowana przyłożyłam
dłonie do brzucha i omal nie zemdlałam z ulgi, czując nagły ruch pod
warstwą skóry.
Gabriel,
który przykrył moją dłoń swoją i również to poczuł, uśmiechnął się blado.
Wyglądał marnie i uświadomiłam sobie, że cały drży, jakby nie miał już
siły i jedynie siłą woli utrzymywał się na nogach. Zaniepokoiło mnie to,
nim jednak zdążyłam o cokolwiek zapytać, to Gabriel przerwał ciszę:
– To
dobrze. Bardzo dobrze.
A potem
stracił przytomność.
Isabeau
Isabeau uciekała, roztrzęsiona
i oszołomiona. Długie czarne włosy powiewały za nią niczym olbrzymie
skrzydła, wzburzone pędem, bo dziewczyna biegła najszybciej, jak była w stanie.
Ramiona jej drżały, serce zaś waliło tak, że wcale nie zdziwiłaby się, gdyby
nagle wyrwało jej się z piersi.
Zatrzymała
się tak gwałtownie, że omal nie potknęła się o własne nogi. Dyszała
ciężko, pośpiesznie poprawiając ubranie i włosy, i starając się nie
sięgać pamięcią do tego, co właśnie zrobiła. Dla Gabriela i Renesmee, nie
dlatego, że chciała, że cokolwiek czuła...
Pokręciła
głową. Zrobiła to, co było słusznie Koniec. Kropka. Stało się i nikt nie
miał się dowiedzieć; ona sama zresztą też więcej nie zamierzała sięgać pamięcią
do przyszłości – ten rozdział był zamknięty.
Wtedy
usłyszała huk tak potężny, że ziemia pod jej stopami zadrżała. Oszołomiona
odwróciła się na pięcie, po czym rzuciła w kierunku z którego dopiero
co przybiegła, pędząc jeszcze szybciej niż początkowo. Niepokój, który czuła,
był coraz bardziej natarczywy i po prostu wiedziała, że stało się coś
bardzo niedobrego, co powinno ją zaniepokoić.
Wiedziała,
że powinna się bać.
I bała się.
Strach ją sparaliżował, kiedy wypadłszy z lasu, stanęła przed budynkiem, w którym
kiedyś mieściły się stary bank krwi i szpital. Budynkiem, który dopiero co
opuściła, chociaż nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
Ale teraz
budynku nie było. Szpital zniknął, zamieniając się w kupkę gruzu i ognia,
który powoli dogasała. Całe powietrze aż wibrowało od przesycającej go mocy,
przypominającej świeży podmuch wiatru, jakże charakterystycznej w zestawieniu
z przesycającym powietrze dymem. Chociaż jej przy eksplozji nie było,
Isabeau mogła sobie wyobrazić jak potężni musieli być nieśmiertelni, którzy
doprowadzili do czegoś takiego.
Na
litość bogini, Gabrielu, coś ty zrobił?, pomyślała przerażona, ruszając się
z miejsca w poszukiwaniu brata. Widziała, że wielu udało się wydostać
z budynku przed jego wybuchem.
Z niejaką
ulgą dostrzegła charakterystyczne złociste włosy Layli, która starała wraz z Drake'm,
Dylanem i Bliss. Tą ostatnią podtrzymywał brat, wyklinając na czym świat stoi.
Wciąż czuła wibrującą moc i wiedziała, że chłopak stara się wspomóc
siostrę, która najwyraźniej nie była w najlepszej formie.
Drake
uniósł głowę i spojrzenia jego oraz Isabeau się spotkały. Dziewczyna
poczuła, że wzdłuż jej kręgosłupa przebiega dreszcz, dzielnie jednak wytrzymała
spojrzenie, patrząc na tego z rodzeństwa Devile niemal bezczelnie.
Odwrócił
wzrok. W tym samym momencie do Layli podbiegł Dylan i pod wpływem
nagłego impulsu mocno ją uściskał. Dziewczyna zesztywniała, ale go nie
odepchnęła, co Beau zdziwiło.
W tej samej
chwili ciszę przerwał histeryczny szloch.
– Taylor!
Taylor, nie! – Lilianne klęczała w niewielkiej odległości od szczątek
budynku, zapłakana i drżąca. Włosy miała w nieładzie, ale zdawała się
tego nie zauważać. Łzy spływały jej po policzkach, rozmywając brud na jej
policzkach. – O bogini, ona nie żyje. Ja wiem, że ona nie żyje! – załkała,
przyciskając obie dłonie do serca i kuląc się z bólu.
Isabeau
zareagowała instynktownie i po prostu podeszła do dziewczyny. Starała się
nie dopuścić wspomnień, które na widok tej sceny zaczęły przedzierać się do jej
świadomości; jakoś udało jej się powstrzymać je przed tym, by zalały jej umysł.
Niepewnie podeszła do Lilly, po czym w jednoznacznym geście położyła jej
dłoń na ramieniu.
Nie było niczego
gorszego, niż stracić bliźniaka albo miłość swojego życia – kto jak kto, ale
Isabeau Licavoli wiedziała o tym doskonale.
– Była
potworem i masz prawo cieszyć się z jej śmierci – wyszeptała drżącym
głosem Lilianne – ale to mimo wszystko była moja siostra. Teraz, kiedy wiem, co
czułaś... Czy ten ból mija z czasem? – zapytała; oczy dziewczyny odnalazły
lodowe tęczówki Isabeau.
Isabeau
bardzo chciała skłamać, ale musiała powiedzieć Lilianne prawdę.
– Nie mija.
Po prostu uczysz się z nim żyć – wyszeptała. – Nigdy nie zapomnisz. Zawsze
będziesz pamiętać, zawsze będziesz cierpieć, chociaż możesz się od tego odciąć.
Ale to nie to samo, co zapomnieć – wyjaśniła cichym, bezbarwnym tonem, czując,
że sama ledwo panuje nad emocjami.
Och,
Aldero...
Lilianne
nagle rozszlochała się jeszcze bardziej i objęła Isabeau w pasie.
Dziewczyna przyklękła, sama nie wiedząc dlaczego pozwala, żeby Lilly ulżyła
sobie, wypłakując się w jej ramiona. Przecież Taylor zawdzięczała wiele
złych rzeczy, od ran na plecach zaczynając...
Ale jej
bliźniaczka była inna. Lilianne mimo wszystko była słodka i niewinna, a z telepatami
trzymała się jedynie dlatego, że chciała wspierać siostrę i nie potrafiła
jej niczego odmówić. Więź między bliźniętami zawsze była ogromna, a w tym
przypadku to Taylor zdawała się przewodzić.
– Przepraszam...
– szepnęła cicho Lilianne i to powiedziało więcej, niż gdyby gdyby zaczęła
się tłumaczyć.
– Ja... – Isabeau
odsunęła ją od siebie i powoli się podniosła. – Muszę iść – oznajmiła,
pośpiesznie się oddalając. Nie miała siły na tę rozmowę; wspomnienia już
opanowały jej umysł – wypowiedziała Jego imię. Nie mogła sobie pozwolić na
więcej, jeśli nie chciała zwariować. – Lepiej stąd odejdź i to jak
najszybciej – doradziła jeszcze Lilianne na odchodne, mając nadzieję, że dziewczyna
nie popełni błędu i znów nie zwiąże się z takimi jak Drake.
Wiatr
zmienił kierunek i udało jej się wychwycić zapach Gabriela. Przyjęła to z ulgą,
bo trop był świeży, co znaczyło, że jej bratu udało się uciec. Biegiem ruszyła w kierunku
wyznaczonym przez zapach, jednocześnie z ulgą odkrywając, że chłopakowi
towarzyszyła Renesmee.
Znalazła
oboje w środku lasu, jakieś pół kilometra od miejsca, w którym
niegdyś stał bank krwi. Renesmee nie od razu ją zauważyła, zbyt pochłonięta
płaczem i próbami ocucenia nieprzytomnego Gabriela. Isabeau strach ścisnął
na gardło i niemal biegiem dopadła na brata, zwracając na siebie uwagę
jego dziewczyny.
– Och,
Isabeau! – jęknęła Renesmee, wyraźnie bliska paniki. – Uciekaliśmy, on był taki
zmęczony, a potem po prostu zemdlał. Musimy go stąd zabrać, może
Carlisle... – zaczęła.
Isabeau
warknęła gniewnie. Czy ona myślała, że przez pięćset lat życia nie nauczyli się
niczego?
– Powiem ci
więcej w tej chwili, niż twój dziadek po serii badań – odparowała. – Myślałam,
że trochę go poznałaś. On potrzebuje krwi. Energii i krwi – uściśliła,
szukając czegoś, czym dałoby się rozciąć skórę. – Nie czujesz tego? Coś jak
naelektryzowane powietrze przed burzą? Wykorzystał tyle mocy, że to może go
zabić, jeśli się nie zregeneruje.
Nessie pobladła,
a Beau zaklęła w duchu. Zawsze była delikatna niczym papier ścierny,
ale mogła się opanować, skoro już miała do czynienia z niedoświadczoną
ciężarną.
– Posłuchaj
– powiedziała łagodniej. – Twoja rodzina jest gdzieś w okolicy, więc
sprowadzę pomoc, ale ty musisz się nim zająć. Musisz go zmusić, żeby się z ciebie
napił. To pomoże – zapewniła.
Renesmee
wciąż wyglądała blado, ale w jej oczach pojawiła się determinacja, która
Isabeau usatysfakcjonowała. Młoda potrafi być stanowcza,
stwierdziła z uznaniem. To dobrze, Gabrielowi potrzebny jest
silny charakter.
– Co mam
zrobić? – zapytała natychmiast.
Isabeau jej
powiedziała.
Renesmee
Beau zniknęła pomiędzy
drzewami, ale prawie tego nie zauważyłam. Spojrzałam na bladą twarz Gabriela, a potem
na kamień o ostrych krawędziach, który jego siostra wcisnęła mi przed
odejściem, po czym przyłożyłam go do swojego nadgarstka. Zawahałam się; nie
miałam nic przeciwko oddawaniu krwi, ale przywykłam do tego, że Gabriel zwykle
pił z szyi.
Odrzuciłam
od siebie wszelakie myśli i zamknęłam oczy; zdecydowanym ruchem docisnęłam
kamień do skóry i wykonałam jedno szybkie cięcie. Poczułam ból, a potem
szkarłatna, lepka ciecz zaczęła spływać po mojej ręce.
Bez wahania
odrzuciłam kamień gdzieś na bok i przycisnęłam rozharataną rękę do ust
ukochanego. Przez moment nic się nie wydarzyło, ale potem usłyszałam, jak
Gabriel przełyka. Odetchnęłam z ulgą i pozwoliłam mu pić, obserwując
jego bladą twarz i dostrzegając, że bardzo powoli, ale zaczyna nabierać
kolorów.
Było to
dziwne uczucie, poza tym bolało bardziej, niż kiedy ukochany wgryzał się w cienką
skórę na mojej szyi, ale ból był w tym momencie sprawą drugorzędną. Ważne,
że to miało pomóc; miałam nadzieję, że kiedy Gabriel dojdzie do siebie, pozwoli
żebym oddała mu trochę swojej energii.
A
właściwie...
Tym razem
pobudzenie mocy przyszło mi zaskakująco łatwo. Zmusiłam ją do ruchu, starając
się zmusić ją, żeby wypełniła moje żyły i dodatkowo wzmocniła Gabriela,
który żywił się moją krwią. Kiedy zgromadziłam moc w oczach, wzmacniając
zmysł wzroku, zobaczyłam fantastyczne kolory, w tym świetlistą poświatę,
która otaczała mnie i Gabriela.
Czasami
widywałam coś podobnego w snach, teraz zaś wiedziałam, że nazywa się ją
aurą. Ta, która należała do Gabriela, wydawała się być bardzo słaba, w miarę
jednak jak ze mnie pił, zaczynała nabierać siły. Teraz już widziałam, że ma
błękitny kolor, zupełnie jak bezchmurne, czyste niebo latem. Z zachwytem
stwierdziłam, że jest piękna.
– Renesmee!
– usłyszałam nagle znajomy głos, a chwilę później dwie silne dłonie
chwyciły mnie i podniosły, niemal brutalnie odciągając od Gabriela. Edward
mocno przytulił mnie do siebie. – Nic ci nie jest? Kochanie... – westchnął,
całując mnie w czoło i nieznacznie odsuwając od siebie, żeby się mnie
przyjrzeć.
Isabeau,
Carlisle i Esme pojawili się tuż za tatą. Ta pierwsza spojrzała krótko na
mnie, a potem na swojego brata i pokręciła głową.
– Za dużo!
Och, oddałaś mu za dużo – zawołała niemal gniewnie. – Głupia, chcesz, żeby cię
zabił? Jeszcze z dziesięć minut i... – Nagle przeszła na włoski,
wyrzucając z siebie obce mi, ale przepełnione gniewem słowa, będące
najprawdopodobniej przekleństwami.
– Krwawisz.
– Edward zmusił mnie, żebym na niego spojrzała. Ubranie i tak miałam w strzępach,
oderwał więc kawałek bluzki, którą miałam na sobie, po czym mocno zacisnął
materiał powyżej rozcięcia na moim nadgarstku. Widziałam, że stara się oddychać
przez usta, Esme zaś trzymała się w bezpiecznej odległości, spoglądając na
mnie z troską. – Nessie, jak się czujesz? – zapytał rzeczowo, nie miałam
jednak szansy, żeby odpowiedzieć, bo w tym samym momencie podszedł do mnie
zmartwiony Carlisle.
Poczułam
się osaczona, poza tym cały czas bałam się o Gabriela.
– Wszystko w porządku,
dziadku – zapewniłam go, chociaż to nie do końca była prawda, bo czułam się
wyczerpana. A ja przynajmniej byłam przytomna. – Co z Gabrielem?
Isabeau...
– Isabeau
wszystko opisała nam po drodze – zapewnił mnie doktor, któremu chyba ulżyło,
kiedy przekonał się, że czuję się na tyle dobrze, żeby próbować się z nim
kłócić. – Wszystko będzie w porządku – obiecał mi, kucając przy Gabrielu,
żeby ocenić sytuację.
Dosłownie
nosiło mnie, tak bardzo byłam zaniepokojona, dlatego wyrwałam się Edwardowi i zachwiałam,
bo nagle zakręciło mi się w głowie. Dopiero zaczynałam odczuwać skutki
utraty krwi – podwójnej właściwie, bo przecież zaledwie kilka godzin temu to
Drake ze mnie pił. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby po powrocie do domu,
Carlisle stwierdził u mnie anemię.
Byłabym
upadła, kiedy nagle Gabriel otworzył oczy i poderwał się gwałtownie, odpychając
od siebie chcącego mu pomóc Carlisle'a. Ukochany wyciągną ręce i udało mu
się mnie złapać, zanim upadłabym na ziemię. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja
poczułam niewysłowioną ulgę.
– Już
dobrze – zapewnił mnie. Zauważyłam grymas bólu na jego twarzy, kiedy pomagając
mi odzyskać równowagę, naruszył złamaną rękę. – Poradzę sobie – uciął,
odmawiając pomocy od kogokolwiek, zwłaszcza Carlisle'a, który chciał chyba coś
zaproponować.
Chociaż
wymagało to do niego mnóstwo wysiłku, nagle porwał mnie na ręce. Jego złamana
ręka w tym momencie bezużyteczna, dlatego przyjął cały mój ciężar na
drugie ramię. Objęłam go za szyję, zupełnie nie wiedząc już, jak przekonać go,
żeby odpuścił i mnie postawił.
– Gabrielu...
– zaczęłam.
Czule
spojrzał mi w oczy.
– Cii... – Nachylił
się, żeby skraść jeszcze jeden pocałunek. Odwzajemniłam go zupełnie
machinalnie. – Już dobrze – powtórzył. – To już koniec. Wracamy do domu – oświadczył,
uśmiechając się blado.
To była
najcudowniejsza wiadomość, jaką tego dnia usłyszałam. Rozentuzjazmowana,
pocałowałam go raz jeszcze, czując, że od teraz musi być już tylko lepiej. Błam
bezpieczna, na dodatek miałam go przy sobie, a wkrótce bezpiecznie na
świat miały przyjść nasze dzieci.
Teraz już
musiało być dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz