Renesmee
Powrót do ciała był jednym z najgorszych
doświadczeń, pomijając oczywiście tortury Jane i rozchodzący się po ciele
jad. Obudziłam się gwałtownie i chociaż leżałam, w głowie mi wirowało
i było mi niedobrze. Imię Gabriela cisnęło mi się na usta i siłą
musiałam się powstrzymywać przed szlochem i wzywaniem ukochanego; to
pożegnanie sprawiało niemal fizyczny ból.
Spróbowałam
otworzyć oczy, ale udało mi się to dopiero przy którymś z kolei podejściu.
Nie wiedziałam, czy to gorączka, czy efekt uboczny tego, co doświadczyłam, ale
ciało miałam jak z ołowiu i nie byłam w stanie się ruszyć. To
odkrycie omal nie przyprawiło mnie o atak paniki, zamknęłam więc na powrót
oczy i wzięłam kilka głębszych wdechów. Dziadek kazał mi odpoczywać, a w tej
sytuacji pewnie kazałby mi się uspokoić i nie spieszyć, bo to chwilowe i wszystko
jest w porządku. Przynajmniej chciałam w to wierzyć.
Byłam
wykończona, więc sama wkrótce opadłam z sił i przestałam walczyć o podniesienie
się. Leżałam po prostu z zamkniętymi oczami, nasłuchując, nic jednak do
mnie nie dochodziło – w promieniu kilometrów z pewnością nie było
żadnej ruchliwej drogi, czego mogłam się spodziewać.
Musiałam
gromadzić informacje, żeby jakoś się bliskim przydać, jeżeli chciałam się stąd
wydostać – jeśli nie dla siebie, to przynajmniej dla dzieci, póki jeszcze
Lawrence nie był w stanie mi ich odebrać. Myśl o Alessi i Damienie
zadziałała w jakimś stopniu mobilizująco, bo – choć z trudem – udało
mi się unieść dłoń i położyć ją na brzuchu; poczułam pocieszające,
delikatnie kopnięcie, jakby maluchy wiedziały, co przeżywam i chciały
zapewnić mnie, że będzie dobrze.
Zastanawiałam
się właśnie, czy to znaczy, że są na tyle rozwinięte, żeby tacie albo
Gabrielowi udało dowiedzieć się o czym myślą, kiedy usłyszałam dźwięk
przekręcanego klucza w zamku. Zamarłam i zdwoiłam czujność, kiedy
ktoś wszedł do mojego – z braku lepszego określenia – „pokoju”.
– Pobudka,
śpiąca królewno – zagruchała Taylor, a mnie serce zamarło. – Lawrence
uważa, że powinnyśmy przejść się na spacer – oznajmiła i po tonie
poznałam, że niezbyt jej się ten pomysł podoba.
– Nie bądź
złośliwa, Taylor – skarcił ją ktoś, jakiś obcy głos. – Hej, wszystko gra? Wiem,
że nie śpisz, ale nie wydajesz się być w dobrej formie – przyznał męski
głos, który mógłby zabrzmieć nawet przyjaźnie, gdyby nie sytuacja.
Usłyszałam,
że Taylor wzdycha i prawdopodobnie wywraca oczami, po czym mamroce coś o tym,
żebyśmy robili co chcemy i wychodzi. Nieco uspokojona zniknięciem tej
sadystki, zmusiłam się do otwarcia oczy; zaledwie metr od mojej twarzy
napotkałam spojrzenie zielonych tęczówek, dziwnie smutnych. Nieznajomy z pewnością
był przystojny, poza tym miał rude włosy, co upodabniało go nieco do mojego
ojca i sprawiało, że czułam się przy nim pewniej.
– Cześć. – Odsunął
się nieco speszony, nagle uświadamiając sobie niewielką odległość która nas
dzieliła. – Jestem Dylan – dodał, wysilając się na niepewny uśmiech.
Miałam mu
odpowiedzieć, ale ledwo spróbowałam się podnieść, czy wykrztusić chociaż słowo,
znów wróciły do mnie mdłości. Dylan w porę podsunął mi miskę do której
zaraz zwymiotowałam – widać nie było szans, żebym inaczej uspokoiła swój
żołądek.
– Przepraszam
– westchnęłam, ocierając usta. Czułam się okropnie nawet jak ktoś z mojej
rodziny czy Gabriel musiał przyglądać się jak zmagam się z porannymi
mdłościami, a co dopiero ktoś obcy. – Nie powinieneś tego oglądać. Masz
rację, nie jestem w formie – przyznałam, prostując się na łóżku niczym
struna i uspokajająco głaskając wzdęty brzuch.
– Nic się
nie stało – zapewnił mnie Dylan, odstawiając gdzieś na bok miskę, żebym nie
zwymiotowała raz jeszcze. – To co, mam przekazać Lawrence'owi coś w stylu:
„pieprz się, szaleńcu”? Chyba nawet by się nie zdziwił, skoro cię porwaliśmy – stwierdził,
wzruszając ramionami.
Parsknęłam
nieco wymuszonym śmiechem. Perspektywa była bardzo kusząca, podobnie jak dalszy
odpoczynek – kojarzące mi się ze szpitalem czy nie, łóżko było bardzo wygodne, a dziadek
kazał mi odpoczywać – ale nie mogłam przecież rozeznać się w sytuacji,
siedząc w pokoju i posłusznie czekając aż dzieci spróbują wygryźć się
na zewnątrz albo któryś z telepatów postanowi sprawdzić, czy jest mi w stanie
zrobić cesarskie cięcie.
– Nie, wolę
go nie denerwować – usprawiedliwiłam się przed Dylanem, niezdarnie próbując się
podnieść; nawet siadanie było trudne, o wstaniu zaś nie miałam nawet co
marzyć.
– Widać, że
masz związek z Licavolimi – zachichotał Dylan, bez pytania biorąc mnie na
ręce. – Niezdrowy upór i niezależność – ocenił, a ja powstrzymałam
się od pytania, czy któregokolwiek z nich zna.
Dylan
wyszedł na korytarz, a ja nieco przytomniej niż za pierwszym razem, zaczęłam
rozglądać się dookoła. Mój pokój musiał być zaopatrzony w ogrzewania, bo
różnica temperatur była wyraźna; skuliłam się i owinęłam kurtką Gabriela,
którą wciąż miałam na sobie, co bardzo mnie cieszyło, bo przesiąknięta jego
zapachem, pozwalała mi wyobrażać sobie, że ukochany mnie obejmuje i cały
czas jest obok.
Był
kolejnym powodem, dla którego musiałam walczyć. Kochał mnie, tak mocno jak jego
ojciec Gabriellę – widziałam to, kiedy tak na mnie patrzył i byłam
boleśnie świadoma, że jeśli coś mi się stanie, Gabriel stanie się taki, jakim
go widziałam, kiedy polował na ludzi. Szalony i potężny; niebezpieczny.
Nie byłam
na niego za to zła, chociaż chyba nigdy nie miałam zapomnieć masakry, jaką
zorganizował w lesie. Potrzebował mnie, a ja jego – i nie mogłam
dopuścić, żeby skończył jako pozbawiona duszy istota, maszyna do zabijania.
Musiałam się stąd jakoś wydostać i to za wszelką cenę.
Dylan był
zaskakująco pozytywnie nastawiony do mojej osoby, chociaż coś mi podpowiadało,
że gdybym spróbowała go zaatakować albo uciec, byłby zdolny nawet zabić,
nieczuły na to, że jestem w ciąży. Był jednym z nich i wierzył w ideały
Lawrence'a, więc usposobienie nie miało związku – był moim wrogiem, tak jak
inni.
A jednak
obserwując go zaczęłam się zastanawiać, czy pozostali również są tak bardzo
ludzcy. Drake miał swoje zasady obchodzenia się z kobietami – potwór czy
nie, był dla mnie dobry. Dylan także – nawet teraz niósł mnie delikatnie,
świadom każdego ruchu. A może po prostu bał się, że znów mnie zemdli i na
niego zwymiotuję.
Tym razem w korytarzach
panował większy ruch. Przypominały nieco labirynt drzwi i parawanów,
niektóre pomieszczenia bowiem zostały poprzedzielane pasmami materiałów.
Telepaci w różnych miejscach zorganizowali sobie własne pokoje, wyposażone
lepiej bądź gorzej – tyle zdążyłam wywnioskować, zerkając do tych pomieszczeń,
które nie były zamknięte albo zasłonięte parawanami.
Zrobili
tutaj sobie mieszkanie, uświadomiłam sobie. Każde z nich miało jakiś swój
kąt; mieszkali pojedynczo albo grupkami, jak w internacie czy czymś
podobnym. To było tak nieprawdopodobne, że aż wydawało mi się dziwne, z drugiej
jednak strony, to przecież były dhampiry, takie jak ja czy Gabriel, i potrzebowały
warunków do spania i egzystowania.
Niestety,
takie zmiany tym bardziej utrudniały mi stwierdzenie do czego stary budynek
mógł kiedyś służyć, więc szpiegiem byłam marnym i ogólnie wróciłam do
punktu wyjścia. To odkrycie było frustrujące, ale przecież nie mogłam pozwolić
sobie na łzy – nie teraz, w towarzystwie.
Minęliśmy z pięć
różnych osób, pół-wampiry i pół-wampirzyce; większości z nich nie
znałam, ale twarz jednej dziewczyny wydała mi się znajoma i chyba
widziałam ją w jednym ze swoich dziwnych snów, kiedy wraz z Drake'm
atakowała mnie na odległość. Nie zwróciła na mnie i Dylana większej uwagi,
co było miłą odmianą, bo pozostali zwykle zerkali na mnie z ukosa i uśmiechali
się tryumfalnie – najwyraźniej kolejne nieudane próby dostania się do mnie tak
dały im w kość, że cieszyli się ze spokoju.
– To Becca –
wyjaśnił mi na ucho Dylan; przedstawiał mi wszystkich mijanych, ale z powodu
gorączki i tak zaraz zapominałam ich imiona i twarze. – Była trochę
rozczarowana, jak bliźniaczki cię przyprowadziły. Zwykle koordynowała każdą
akcję z udziałem kropli astralnych, bo robi to z nas najlepiej, a teraz
czuje się niepotrzebna.
– Mhm – mruknęłam
jakże inteligentnie, starając się ukryć, że wzmianka o kroplach astralnych
jakkolwiek na mnie działa; nie chciałam na razie myśleć o tym, że to
dzięki dzieciom byłam zdolna zrobić coś tak wymagającego.
Dylan na
szczęście nie należał do osób spostrzegawczych, a nawet jeśli, taktownie o nic
nie pytał, woląc milczeć. Ogólnie wyglądał mi na samotnika i miałam
wrażenie, że czuje się osaczony, mieszkając pod jednym dachem z tyloma
nieśmiertelnymi.
Minęliśmy
cześć budynku, którą Dylan określił „dzielnicą mieszkalną”, na powrót znajdując
się w miejscu, w którym obudziłam się po raz pierwszy – olbrzymiej
hali, przenikliwie zimnej i nieprzyjaznej. Materac i łańcuch wciąż
leżały na swoim miejscu i cała zesztywniałam, bo wolałam już nawet swoje
szpitalne łóżko, niż to miejsce; nie zamierzałam po dobroci dać się znów do
tego przykuć, chociaż raczej mój głos się w tym miejscu nie liczył.
– Hej,
wycziluj. – Dylan zauważył moje zdenerwowanie. – Ty jesteś w porządku,
więc my też. Po prostu pokazuję co naszą salę główną. – Wzruszył ramionami, po
czym okręcił się ze mną tak, że chcąc nie chcąc rozejrzałam się dookoła. – To
największe pomieszczenie i jakoś mieściły się tutaj razem, więc
teoretycznie można by to uznać za miejsce zebrań, ale mamy też tutaj coś na
kształt sali gimnastycznej, bo jest dość miejsca, żeby sobie powalczyć.
Słuchałam
go, ale bez zainteresowania, próbując stwierdzić, czy któryś z odbiegających
od tego miejsca korytarzy, może prowadzić do wyjścia. Oczywiście Dylan nie był
idiotą, żeby pokazać mi drzwi, ale liczyłam, że dostrzegę cokolwiek, co można
by uznać za pomocną wskazówkę, gdybym miała sposobność, żeby się stąd wydostać.
Dylan
westchnął, zwracając na siebie moją uwagę. Jego zielone oczy powędrowały ku
górze, jakby nade mną ubolewając.
– Dam ci
dobrą radę: nie szukaj wyjścia – powiedział spokojnie. – I nie próbuj
uciekać, bo to się źle skończy. Lawrence'owi zależy głównie na twoich
dzieciach, ale nie zamierza ci zabić. A możesz mi wierzyć, że są rzeczy
gorsze niż śmierć – oznajmił i zminy dreszcz przebiegł mi wzdłuż
kręgosłupa.
– Ja nie… –
zaczęłam.
Uśmiechnął
się smutno.
– Nie
szukasz wyjścia, jasne – dokończył za mnie. – To po prostu drobna sugestia z mojej
strony, bo naprawdę szkoda by było, gdybyśmy musieli cię skrzywdzić. A tak
przynajmniej wiesz, co ryzykujesz i może głupie pomysły nie przyjdą ci do
głowy. – Obrócił się w stronę z której przyszliśmy. – Dobra, to może
teraz…
– Dylan! – Znajomy
głos dobiegł nas od strony jednego z obcych mi korytarzy. Twarz chłopaka
pierwszy raz rozjaśnił szczery uśmiech, który objął rownież jego wiecznie
smutne oczy, ja z kolei zamarłam, całkowicie wytrącona z równowagi. –
Szukałam cię – oznajmiła Layla, w ułamku sekundy pokonując dzielącą nas
odległość.
Wyglądała
znakomicie, zupełnie jakby przejście na złą stronę doszło jej energii. Długie
włosy miała spięte ozdobną spinką w luźny kucyk, kilka niesfornych
kosmyków opadało jej na twarz. Z jej błękitnych oczu i całej smukłej
sylwetki zdawał się emitować ogień, wydawała się poza tym być tak bardzo pewną
siebie, jak chyba nigdy jej nie widziałam. Wyglądała groźnie i pięknie
jednocześnie, chociaż określenia te pasowały jak do tej pory jedynie do
młodszej siostry Gabriela.
Najkrócej
mówiąc, przypominała mi jaśniejący płomień, który zwykle był jej posłuszny. Nie
byłam pewna czy to dobrze, czy źle.
– Och… – wyrwało
jej się, bo w końcu mnie dostrzegła. – Cześć – mruknęła nieco speszona, co
być może znaczyło, że w jakimś stopniu czuje się winna tego, że zwróciła
się przeciwko nam. Byłabym naiwna, gdybym liczyła na więcej. – Lawrence kazał
mi cię znaleźć – zwróciła się do Dylana, a ja pojęłam, że to nie tyle moja
osoba, ale obecność rudzielca ją peszy.
– Już do
niego idę – zapewnił Dylan. – Dzięki, Lay – dodał, nie spuszczając oczu z blond
włosej pół-wampirzycy. – Mówił, co z nią? – zapytał, zerkając przelotnie
na mnie.
– Szukał
cię, bo ona miała być z tobą – sprostowała Layla szorstkim, profesjonalnym
tonem. – Jest gdzieś przy tych pustych salkach, których jeszcze nie
zagospodarowaliśmy, więc go znajdziesz – stwierdziła i spróbowała go
wyminąć, ale niby to przypadkowo zastąpił jej drogę. – Co? – zirytowała się;
widać było, że chce jak najszybciej znaleźć się z dała od niego.
– Ja… – Dylan
westchnął zrezygnowany, widząc, że nie wygra z jej wrogością. – Ładnie
dzisiaj wyglądasz, Laylo – powiedział w końcu.
Nie
odpowiedziała, a po prostu przepchnęła się obok nas i niemal biegiem
zniknęła w korytarzu, odwracając twarz. Chociaż widziałam ją przez
zaledwie ułamek sekundy, mogłabym przysiąc, że policzki jej płonęły, a w błękitnych
oczach zebrały się łzy.
Dylan przez
chwilę patrzył za nią, chyba całkowicie zapominając o tym, że ma mnie na
rękach, w końcu jednak, zawiedziony, wymamrotał coś o tym, że musimy
się pośpieszyć i ruszył w kierunku korytarza, którym przyszła siostra
Gabriela. Nieco zdezorientowana, w myślach przeanalizowałam całą scenę,
dochodząc do dość oczywistych wniosków.
Między
Laylą a Dylanem coś było – i chyba o coś się pokłócili albo po
prostu coś stało im na przeszkodzie. Lay unikała Dylana i chłopak wyraźnie
z tego powodu cierpiał. To odkrycie w jakimś stopniu mnie zaskoczyło,
bo cały czas zapominałam, że telepaci nie są tak bezdusznymi istotami za jakie
je uważałam. Rownież kochali.
Przestałam o tym
myśleć, na powrót skupiając się na obserwacji. Ta część budynku wydawała się
opustoszała i bardziej prawdopodobne było, że uda mi się zorientować do
czego miejsce to pierwotnie wykorzystywano. Niestety, niewiele miałam
szczęścia, bo wszystkie przedmioty, jakie udało mi się dostrzec, były albo
nowe, albo przykryte olbrzymimi białymi płachtami, które utrudniały
rozpoznawanie kształtów, nie mogłam więc nawet zgadywać.
Lawrence
dosłownie zmaterializował się przed nami, a przynajmniej tak mi się na
początku wydawało, bo nie zauważyłam uchylonych drzwi po jego lewej stronie. Na
nasz widok jego twarz rozjaśnił uśmiech, chociaż widać było, że coś wcześniej
musiało go zdenerwować.
U jego boku
stała niska dziewczyna o dość nieprzeciętych krągłościach i czarnych,
lśniących włosach, sięgających jej do pasa. Oczy miała szare i bez wyrazu,
trochę jak krople astralne, które atakowały mnie w snach.
Tuż za
dziewczyną i byłym pastorem stała… Shelby. Indianka rzuciła mi krótkie
spojrzenie, po czym dumnie odwróciła głowę. Wiedziałam, że jedynie zgrywa opanowaną
– wśród licznych nieśmiertelnych czuła się osaczona.
– Witaj,
Kristin – mruknął cicho Dylan, stawiając mnie na ziemi i podtrzymując,
żebym przypadkiem nie zasłabła. Ciemnowłosą mrugnęła do niego porozumiewawczo. –
Layla… – zaczął, zwracając się do Lawrence'a, ale wampir przerwał mu
niecierpliwym machnięciem ręki.
– Tak, tak,
szybko się usunęła – rzucił, chociaż raczej nie było w tym pochwały, a po
prostu stwierdzenie faktu. – Dobrze znów cię widzieć, Renesmee – dodał,
zwracając się do mnie. – Chociaż chyba wciąż nie jesteś w formie – zauważył.
– Nic mi
nie jest – odpowiedziałam machinalnie. – To ciąża, już się przyzwyczaiłam – dodałam,
chcąc uciąć temat mojego zdrowia i nie wdawać się z nim w jakiekolwiek
dyskusje.
– Wiem. – Skinieniem
głowy nakazał towarzyszącym mu dziewczynom się oddalić. Przechodząc obok,
Shelby rzuciła mi znaczące spojrzenie, którego nie zrozumiałam. – Ach ta
Kristin, trochę jej to zeszło – westchnął w zamyśleniu, po czym zamrugał i ponownie
skupił wzrok na mnie. – Mówiłem ci już, że nie chcę twojej krzywdy. Dzieci też
nie – dodał. – Sądzisz, że nie braliśmy różnych rozwiązań pod uwagę? Trzeba
przyznać, mój syn ma tę zaletę, że jest lekarzem i byłby w stanie
zminimalizować zagrożenia porodu, ale ja rownież nie jestem głupi. W końcu
chodzi tu o moją… prawnuczkę i jej dzieci. – Zachichotał. – Ach, czas
jest taki nieubłagany… Dziękuje ci, Dylanie. Poradzimy sobie – dodał, sprawnie
przejmując mnie od chłopaka; lodowate ramiona owinęły się wokół mojej talii, a ja
doznałem małego szoku termicznego.
Dylan
skinął głową i pospiesznie się oddalił, nawet się na mnie nie oglądając.
Nie miałam mu tego za złe – w końcu miał swoje problemy, a ja nie
musiałam go obchodzić – co jednak nie zmieniało faktu, że wraz z nim
zniknęły resztki poczucia bezpieczeństwa, które miałam; pragnęłam za nim
zawołać, ale oczywiście się powstrzymałam.
– Chodź,
chodź… – Lawrence zdawał się nie dostrzegać, że jestem zaniepokojona.
Podtrzymując mnie, stanowczo wepchnął mnie do pokoju, w którym do tej pory
był z Shelby oraz Kristin. – Chcę, żebyś kogoś poznała – oświadczył.
Nie miałam
większego wyboru, poza tym wampir dawał mi oparcie, a upadek w moim
stanie mógłby się źle skończyć. Posłusznie weszłam do środka, pośpiesznie
rozglądając się dookoła. Pokój faktycznie należał do tych niezagospodarowanych,
jak określiła Layla, bo nie było w nim jak na razie nic, prócz nagich
ścian i wyjątkowo czystej podłogi. Wszystko wskazywało na to, że telepaci
są w trakcie organizowania tego miejsca, chociaż nie miałam pojęcia, co
też mogli planować.
Przywykłam
już do tego, że otaczają mnie bijące serca i oddechy, dlatego wcześniej
nie zorientowałam się, że po tym, jak zostałam sama z Lawrence'm, wciąż
słyszę więcej niż tylko puls należący do mnie. W pokoju był człowiek,
mężczyzna ściślej mówiąc – natychmiast się zorientowałam, pokój bowiem był
wypełniony zapachem ludzkiej krwi od której momentalnie zapiekło mnie w gardle.
Dzieci były głodne i mnie się to udzielało, bliscy bowiem zdążyli
rozpieścić mnie na tyle, że dostarczałam maluchom krwi nawet dwa razy dziennie.
Nieznajomy
uniósł głowę i mogłam dokładniej mu się przyjrzeć. Miał może ze
trzydzieści lat, nie więcej; jak na swój wiek wyglądał zaskakująco młodo.
Wyglądał trochę jak szkielet – to było pierwsze skojarzenie, jakie nasunęło mi
się na widok jego szczupłej sylwetki. Wydawał się bardzo kruchy, chociaż
spojrzenie piwnych oczu miał zdecydowane, kiedy zaś weszłam, spojrzał na mnie z niejaką
fascynacją i machinalnie przeczesał palcami ciemne, gęste włosy.
– To jest
Sebastien – wyjaśnił mi Lawrence, zaciskając dłoń na moim ramieniu, żeby nie
ryzykować, że przypadkiem mężczyznę zaatakuję. – Nie mamy zbyt wielu
możliwości, jeśli chodzi o medycynę – większość tutaj to dzieciaki, którym
wydaje się, że kilkaset lat życia czyni ich nie wiadomo jak doświadczonymi.
Każde z nich zabiłoby cię i dzieci, gdyby pojawiło się chociaż trochę
krwi, więc na pomoc z naszej strony nie masz nawet co liczyć. – Westchnął.
– Ale Sebastien to już inna bajka. Nie zna się na wampirach, więc będziesz
musiała mu to i owo wyjaśnić, ale przynajmniej jest lekarzem. Wiesz,
dziecko, jak wie się, gdzie szukać, można znaleźć bardzo wielu zwykłych ludzi,
którzy zrobią wszystko, żeby nam się jakoś zasłużyć – szepnął mi do ucha, tak,
żeby mężczyzna nas nie usłyszał.
Nie wiele
zastanawiałam się nad jego słowami. Człowiek, lekarz na dodatek, to nie było
najlepsze połączenie, jeśli oczekiwał, że będę posłuszną pacjentką. Nie
pozwalałam nawet, żeby tknął mnie Carlisle – przynajmniej początkowo – nie było
więc nawet mowy, żebym dała tknąć się komuś, kto samym spojrzeniem zdradzał, że
to dla niego bardzo ciekawy przypadek naukowy. O nie, zdecydowanie
zamierzałam się bronić – chyba musiałby mnie przymusić siłą, żebym chociaż
pozwoliła się dotknąć.
Lawrence
zwrócił się do Sebastien'a, jak gdyby nigdy nic:
– Wiesz,
jaka jest umowa, więc sadzę, że nie ma nic do dodania – stwierdził. – Starczy
słowo i zorganizujemy ci tutaj wszystko, co będzie potrzebne, w miarę
możliwości oczywiście. Ona wszystko ci wyjaśni, a przynajmniej mam
nadzieję, że jest na tyle rozsądna, żeby to zrobić. Pamiętaj tylko, że pomyłka
nie wchodzi w grę – przypomniał takim tonem, że przeszły mnie ciarki,
chociaż jego słowa nie były przeznaczone dla mnie. – Sądzę, że teraz was
zostawię, żebyście mogli porozmawiać. Ktoś potem tutaj przyjdzie – obiecał,
wycofując się w stronę drzwi.
Zamknął je
za sobą na klucz, ale nie byłam pewna, czy to dlatego, że oboje byliśmy tutaj
uwięzieni, czy raczej obawiał się, że bez trudu obezwładnię człowieka i ucieknę.
Nie wiedziałam i nie obchodziło mnie to; czułam się zagrożona i jedyne,
czego pragnęłam, to móc bronić dzieci.
Mimo
zawrotów głowy i pieczenia w gardle, stanęłam w pozycji
obronnej, a spomiędzy moich warg wyrwało się ciche warknięcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz