Renesmee
Obudziłam się zdezorientowana i z bólem
głowy. Nie od razu przypomniałam sobie, co się stało i uświadomiłam, że
leżę na czymś cholernie niewygodnym i twardym. Mimo pulsowania w skroniach
spróbowałam się skupić i nawet udało mi się otworzyć oczy.
Isabeau!
Poderwałam się tak gwałtownie, że świat zawirowało i obraz na chwilę znów
się rozmazał. Byliśmy razem, chciała mnie przed czymś ostrzec i…
Oczy
dopiero teraz zaczynały przyzwyczajać mi się do panującego półmroku, mogłam
więc rozejrzeć się dookoła. Olbrzymia hala w której się znajdowałam
zdecydowanie nie przypominała mi czegoś znajomego. Leżałam na czymś, co od
biedy można było nazwać materacem, ale chyba wygodniej byłoby mi nawet na
zagraconej, brudnej podłodze; poza tym było bardzo zimno i zaczęłam drżeć,
nawet pomimo zimowych ubrań i kurtki. Przynajmniej czułam delikatne ruchy
dzieci, co pozwalało mi czuć się bezpieczniej przynajmniej w kwestii tego,
czy są zdrowe.
Coś
poruszyło się w ciemności; poderwałam się gwałtownie, stając na równych
nogach i rzuciłam się do ucieczki, nie udział jednak nawet dwóch metrów – poczułam
szarpnięcie i straciłam równowagę; jak długa lądując na podłodze.
Przynajmniej w ostatniej chwili udało mi się przekręcić tak, że boleśnie
upadłam na rękę, ale nie ryzykowałam uderzenia w brzuch.
Usłyszałam
chichot, a potem westchnienie. Twarz Drake'a pojawiła się nade mną nagle,
co całkiem mnie rozstroiło i nie od razu zareagowałam, kiedy telepata
wyciągnął rękę w moją stronę.
– Pozwolisz,
że pomogę? – zapytał i gdybym nie wiedziała do czego jest zdolny,
uznałabym go po prostu za dżentelmena. – Och, litości – westchnął, bo jedynie
gapiłam się na niego.
Nachylił
się i chwyciwszy mnie pod ramię, pomógł mi się podnieść. Nie miałam
większego wyboru i wciąż mając problemy z utrzymaniem równowagi,
skorzystałam z jego wsparcia; zniecierpliwiony podtrzymał mnie i pomógł
wrócić na materac na którym zaraz usiadłam i skupiłam się pod ścianą,
zasłaniając brzuch i przyciskając do siebie obolały nadgarstek.
– Było się
nie rzucać – westchnął. – Pokaż tę rękę – zażądał, a kiedy nie
zareagowałam, sam przykucnął i bez pytania ujął moją dłoń w swoją.
Oczekiwałam, że będzie chciał zadać mi ból, dlatego zdziwiła mnie delikatność z jaką
jego palce muskały moją skórę. – Pewnie się poobijałaś. – Wzruszył ramionami.
Jego dłonie były przyjemnie ciepłe, podobnie jak Gabriela, kiedy pomagał mi na
bolącą kostkę, dlatego Jego dłonie były przyjemnie ciepłe, podobnie jak
Gabriela, kiedy pomagał mi na bolącą kostkę, dlatego byłam pewna, że używa
mocy. – Wysłałem Kristin po lekarza, ale chyba to zły pomysł. Długo jej nie ma,
więc zakładam, że przypadkiem biedaka zabiła – skrzywił się, wznosząc oczy ku
niebu w geście bezradności.
– Nie
potrzebuję lekarza – bąknęłam, wyrywają dłoń z jego uścisku. – Czego znów
chcecie, Drake? I gdzie jestem? – zapytałam, starając się brzmieć
gniewnie, w moim głosie jednak pobrzmiewało wyłącznie ogromne zmęczenie.
– Teraz
może i nie, ale za kilka dni… – Spojrzał wymownie na mój brzuch, a ja
się wzdrygnęłam. – Lawrence to mimo wszystko ceniący rodzinę facet. Od dawna
chce poznać swoją prawnuczkę, a skoro na dodatek jesteś w ciąży, tym
lepsze warunki chce ci zapewnić. Nie martw się, to tymczasowe miejsce – zapewnił,
spoglądając na materac. – Ach, nie próbuje więcej uciekać. Raczej to marny
pomysł.
Nie
rozumiałam o co mu chodzi i dopiero kiedy podążyłam wzrokiem za jego
spojrzeniem, zauważyłam, że lewą kostkę obejmuje ciężki, mocny łańcuch, którego
drugi koniec przytwierdzono do ściany. To dlatego tak nagle upadłam.
– To metal,
ale posrebrzany. Radzę nie próbować go zerwać, bo prędzej się poranisz. Nie
muszę chyba dodawać, że nawet odrobinka srebra w krwiobiegu jest szkodliwa
dla dzieci, prawda? – Uśmiechnął się. – To tymczasowe środki ostrożności. Nie
trzymalibyśmy cię w takim miejscu, wierz mi. Taylor co prawda najchętniej
przykułaby cię do ściany, ale ja i Lawrence wbrew wszystkiemu jesteśmy dżentelmenami.
Kobietom należy się szacunek.
Zauważyłam,
że nieco gniewnie wspominał Taylor. Był zły, że to jej i Lilly udało się
mnie porwać? Nie widziałam go, wiec taka teoria była bardzo prawdopodobna,
skoro Drake uważał się niejako za przywódcę albo prawą rękę Lawrence'a.
– Gabriel
was wszystkich pozabija – zapowiedziałam, chcąc samą siebie przekonać, że
ukochany mi pomoże zanim będzie za późno; nie mogłam tutaj zostać – dzieci
potrzebowały ciepła i opieki Carlisle'a, a nie jakiegoś
pierwszego-lepszego ludzkiego lekarza, któremu i tak nie miałam pozwolić
się tknąć.
– Zobaczymy
– odparł Drake spokojnie, prostując się. – Jak na razie jednak radzę przywyknąć
do naszej obecności.
Nie
odpowiedziałam. Choć instynkt podpowiadał mi, że to idiotyczne – a już na
pewno dziecinne – odwróciłam się do nieśmiertelnego plecami, woląc już
wpatrywać się w ścianę, zamiast spoglądać na Drake'a. Poza tym nie
chciałam, żeby zauważył, że jestem przerażona, a w oczach zbierają mi
się łzy.
Gabrielu,
gdzie jesteś?, pomyślałam. Byłam taka głupia, wychodząc na
polowanie w takim stanie! I jeszcze martwiłam się o Isabeau; czy
ją też gdzieś trzymali, czy może była…
Nie
potrafiłam dokończyć tej myśli.
– Isabeau
ma się dobrze. Chociaż jak spotka się z bratem, to może się zmienić – mruknął
rozbawiony. Ulżyło mi, bo to znaczyło, że Beau jest w domu. – Nie masz co
na siebie wyzywać. Mało kto jest w stanie oprzeć się telepatycznym
sugestiom Lilly, jeżeli nie jest ich świadom – zapewnił z niejakim
uznaniem, a ja pojęłam skąd brały się dziwne myśli na temat polowania i tego,
czy poradzę sobie jako matka.
Wciąż
uparcie milczałam, próbując zablokować dostęp do swojego umysłu, choć
oczywiście nie miałam pewności jak powinnam to zrobić. Czułam się wyczerpana, a utrzymującą
się wciąż gorączka ciążyła mi jak nigdy. Pragnęłam zasnąć, ale nie chciałam
kłaść się na niewygodnym materacu i ryzykować, że dodatkowo rozchoruję się
z powodu panującego zimna. Pozostawało mi co najwyżej Drake'a ignorować i starać
się nie okazywać słabości.
Gabrielu…,
pomyślałam znowu.
Znikąd nie
było odpowiedzi.
Mniej
więcej kwadrans siedziałam w bezruchu. Drake cały czas mnie obserwował,
choć przecież nie byłam w stanie nawet uwolnić się od łańcucha, a co
dopiero uciec. Byłam wymęczona, chora i chyba nawet człowiek dałby sobie
ze mną radę.
Słyszałam,
że nieśmiertelny nuci coś pod nosem; jakiś czas później przyszła do niego
Bliss, ale rozmawiali tak cicho, że nie byłam w stanie rozróżnić słów – zmysły
miałam przytępione przez temperaturę i osłabienie. Cieszyłam się jedynie w duchu,
że prócz rodzeństwa Devile, nikt do mnie nie zagląda – zwłaszcza sadystyczna
Taylor.
Usłyszałam
ciche kroki, mogące należeć jedynie do wampira i ledwo powstrzymałam chęć,
żeby się obejrzeć. Zmusiłam się żeby siedzieć nieruchomo i wpatrywać w ścianę,
co miało być swego rodzaju buntem, chociaż szkodziłam co najwyżej sobie samej.
– Boun
gorno! –
rzucił ktoś z całkiem dobrym akcentem. – Włoski to chyba ojczysty język
naszego drogiego Gabriela, czyż nie? – zagadnął przybysz tonem, który uznałabym
za przyjazny, gdyby nie sytuacja.
Imię
ukochanego podziałało na mnie jak czerwona płachta na byka; wbrew sobie
odwróciłam się i to tak gwałtownie, że zabolała mnie szyja. Spojrzenia
moje i stojącego tuż za mną wampira się spotkały – patrzyłam wprost w krwiste
tęczówki Lawrence'a Cullena.
Był młodszy
niż się spodziewałam, kiedy jeszcze będąc małą dziewczynką słuchałam, jak
dziadek opowiada mi swoją historię; dopiero teraz przypomniałam sobie, że w czasach
jego młodości wiek określano się nieco inaczej, bo ludzie żyli krócej. Były
pastor nie miał chyba nawet pięćdziesiątki, przy tym zaś był naprawdę
przystojny jak na swój wiek – przemiana dodatkowo wyostrzyła jego rysy twarzy,
na jego korzyść. Carlisle był do niego podobny, jego ojciec jednak miał w sobie
coś groźnego, typowego dla prawdziwego wampira. Włosy miał jasne – tak jasne,
że niemal srebrne – zaś tęczówki barwy krwi zdawały się przeszywać mnie na
wskroś.
Czasami,
kiedy doktor patrzył na mnie badawczo, wiedząc, że coś mnie trapi i to
ukrywam, czułam się jak na prześwietleniu; zwykle dodawało mi to pewności i sprawiało,
że mu ufałam. W wykonaniu Lawrence'a to spojrzenie było niemal natarczywe i speszona
zmuszona byłam odwrócić wzrok.
– Wstań,
dziecko – nakazał mi Lawrence spokojnym, niemal łagodnym tonem.
Coś
podpowiadało mi, że z wampirem nie ma żartów, posłusznie więc podniosłam
się i podpierając ściany, stanęłam przed swoim… pradziadkiem? Byłam od
niego niższa, kiedy zaś podszedł bliżej mnie, zachwiałam się i wsparłam na
nim, pokonana zawrotami głowy.
– Marnie
wyglądasz, moja droga – stwierdził, ujmując mój podbródek i oglądając moją
twarz. – Ale nie da się ukryć, że urodę to ty masz. Nie jesteś ze mną
spokrewniona, ale podobnie jak mój syn uznaję cię za rodzinę – oznajmił w zamyśleniu.
Spojrzałam
na niego błagalnie.
– Więc
pozwól mi wrócić do domu – jęknęłam. – Proszę, Alessia i Damien…
– Ach, masz
już imiona. Cudownie – przerwał mi, uszczęśliwiony. – Może nie zapewnimy ci tak
dobrej opieki, jaką miałaś do tej pory, ale nie masz co martwić się o swoje
dzieci. Przyjdą na świat bezpiecznie, tobie też nic nie grozi… Przynajmniej
póki będziesz posłuszna – dopowiedział. – Ale zauważyłem, że grzeczne z ciebie
dziecko, więc nie powinno być problemów. Wychowanie Carlisle'a, jak sądzę. – Pogłaskał
mnie kciukiem po policzku, nie zauważając tego, że próbuję się od niego
odsunąć. – Musiałem się sporo napracować, żeby móc cię poznać, Renesmee.
– Raczej
żeby mnie porwać – odparowałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Znów tylko
się uśmiechnął.
– Nie
zawsze warto nazywać rzeczy po imieniu – skarcił mnie. – Chyba nic w tym
dziwnego, że zapragnąłem poznać swoją prawnuczkę, na dodatek noszącą pod sercem
kolejne pokolenie. Cała trójka utalentowana – dodał. – Mam wobec was plany. Kto
wie, może jak już do nas dołączysz, uda mi się przekonać mojego syna do naszych
racji. Mnie też zależy na pełnej rodzinie – zapewnił.
Szarpnęłam
się i odskoczyłam od niego, wpadając na ścianę. Cały czas gwałtownie
potrząsałam głową na znak protestu.
– Prędzej
umrę niż do was dołączę. Pozostali też – oznajmiłam hardo, starając się nie
okazywać strachu.
Drake
zachichotał.
– To nie
jest niemożliwe – mruknął, odzywając się pierwszy raz od momentu pojawienia się
Lawrence'a.
– Nie
musisz jej straszyć, Drake – upomniał go wampir. – Nie każdy musi nas rozumieć.
Chociaż byłaby to wielka strata, wiesz? Twoje dzieci są szansą, ale twoje
zdolności rownież byłby docenione – westchnął, machinalnie przeczesując palcami
jasne włosy.
Strach
sparaliżował mnie, kiedy zrozumiałam, co miał na myśli, nawet jeśli nie
powiedział tego wprost. Byłam bezpieczna, póki byłam w ciąży, ale po
rozwiązaniu nie mieli mieć skrupułów przed zabiciem mnie. Dzieci zawsze mogli
wychować na swoich zasadach i ta perspektywa była straszna. Wiedziałam
jedno: za nic w świecie nie mogłam pozwolić, żeby Ali i Damien byli
zdani na telepatów, żeby stali się im podobni…
Znów
zakręciło mi się w głowie; zamknęłam oczy i przytuliłam policzek do
chłodnej ściany, starając się oddychać przez usta; jakby mało było mi nerwów,
chyba zaczynało mnie mdlić.
– No cóż,
nie tak to sobie wszystko wyobrażałem – westchnął Lawrence. – Ale mamy dużo
czasu, żeby porozmawiać. Na razie wypadałoby pokazać Nessie jej pokój. – Zacmokał
z dezaprobatą. – No, no, Drake, czy ona wydaje ci się być w stanie
gdziekolwiek pójść? – zapytał.
– Nie – przyznał
chłopak.
Krótko
spojrzał na łańcuch; poczułam przepływ mocy, a potem metalowa obręcz na
mojej kostce otworzyła się. Pospiesznie wyswobodziłam stopę i odsunęłam
się, jakbym podejrzewała, że łańcuch zachowa się niczym dziki wąż i mnie
zaatakuje.
– Tak
lepiej – pochwalił Lawrence. – Chodź, dziecko, czas przenieść się w wygodniejsze
miejsce. Drake, jeśli możesz … – Skinął na nieśmiertelnego. Devile wymienił
krótkie spojrzenia z siostrą, po czym bez ostrzeżenia wziął mnie na ręce,
nieczuły na to, że próbuję mu się wyrwać. – To tylko ostrożność – uspokoił mnie
Lawrence. – Nie chcemy, żebyś nam zasłabła po drodze.
Szybko
przekonałam się, że nie warto jest z Drake'm walczyć, opadłam więc
bezradnie w jego ramionach, wyczerpana i ledwo przytomna. Lawrence
poprowadził nas przez halę, a potem licznymi korytarzami, a ja
chociaż próbowałam zapamiętać drogę, po prostu nie byłam w stanie.
Niemniej mogłam już stwierdzić, że znajdowaliśmy się w jakiejś starej
fabryce czy czymś podobnym, nie potrafiłam jednak umiejscowić takiego miejsca w okolicach
Forks, więc ta wiedza niewiele mi dawała.
Część
budynku, w której się znaleźliśmy, miała tę zaletę, że było w niej
zdecydowanie cieplej. Lawrence pchnął któreś z kolei drzwi – wyglądały na
równie masywne, co łańcuch – po czym zamaszystym gestem zaprosił nas do środka.
– Tu ci
będzie wygodnie – stwierdził, wyraźnie z siebie zadowolony.
Drake
postawił mnie na ziemi i lekko popchnął, zmuszając do wejścia do środka.
Serce zabiło mi szybciej, bo „pokój” był niewielkim pomieszczeniem, pospiesznie
przerobionym na coś na wzór szpitalnej sali. Łóżko z metalowymi
barierkami, stojak pod kroplówkę i nocna szafka; wszystko wyglądało tak,
jakby zaraz można było przystosować to miejsce do odebrania porodu. Naprawdę
chcieli, żebym tu urodziła!
– Jakbyś
czegoś potrzebowała, powiedz Drake'owi. Na razie rozgość się i odpocznij,
przed nami jeszcze sporo atrakcji – zapowiedział Lawrence i zanim się
obejrzałam, zostałam w pokoju sama.
Metalowe
drzwi zatrzasnęły się z trzaskiem; usłyszałam dźwięk przekręcanego klucza.
Kiedy kroki
w korytarzu ucichły, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. W porę dopadłam
do szpitalnego łóżka i opadłam na nie bez sił. Emocje, które do tej pory
powstrzymywałam, nagle znalazły ujście i po prostu wybuchłam płaczem,
dając upust swojej irytacji, strachowi i tęsknocie.
Wkrótce
opadłam z sił; nie byłam w stanie nawet otworzyć oczu. Ciało ciążyło
mi, jakby było z ołowiu, gorączka i osłabienie zaś zaczęły w pełni
dawać o sobie znać. Nie miałam siły na nic, w głowie zaś wirowała mi
jedna, ulotne niczym szept myśl.
Gabriel.
Chcę być tam, gdzie Gabriel.
Zapadłam
się w ciemność.
Isabeau
– Co zrobiłaś?! – Wiązka
raniących uszy przekleństw – niestety, znała włoski – i znów krzyki: – Isabeau,
coś ty zrobiła?!
Gabriel
wpadł w furię. To już nie był nawet gniew – raczej coś zdecydowanie
potężniejszego i bardziej niebezpiecznego. Był niczym łaknący krwi anioł
zemsty i śmierci, a jego moc skierowana była właśnie na nią – na
Isabeau.
Zacisnął
dłonie w pięści i zamachnął się, jakby chciał ją uderzyć, ale w ostatniej
chwili się opanował. Isabeau opuściła ramiona, którymi machinalnie zasłoniła
twarz i spojrzała w czarne tęczówki swojego brata; gdyby wzrok
zabijał, byłaby już martwa.
– Gabrielu,
tak mi przykro. Oszukały nas, podsunęły myśli, których nie potrafiłyśmy
zignorować – wytłumaczyła po raz kolejny. – Taylor i Lilly…
– Przykro
ci? Tobie jest przykro?! – wrzasnął; moc wirowała wokół nich, wzmagając siłę
jego gniewu i czyniąc go niemal namacalnym. – Isabeau, miałaś ją chronić!
Musiałem, że przynajmniej ona nie będzie ci obojętna i jakoś się spiszesz!
A ty mi mówisz tak po prostu, że jest ci przykro?!
Z furią
chwycił najbliższy mebel – drewniany stolik – i cisnął nim przez pokój,
omal nie trafiając w Esme, która akurat znalazła się w salonie;
cudownie, więc reszta rodzinki również dotarła – teraz to już mogła kopać sobie
grób za domem.
– Bliźniaczki…
– spróbowała raz jeszcze, ignorując zszokowana spojrzenie Esme oraz
dezorientację Edwarda i Carlisle'a, którzy jeszcze o niczym nie
wiedzieli.
Gabriel
chwycił ją za ramiona i potrząsnął tak gwałtownie, że omal nie straciła
równowagi; jego oczy dosłownie ją porażały nadmiarem emocji, które w nich
dostrzegła.
– Jeden
raz. Ten jeden raz zaufałem ci do tego stopnia, bo miałem nadzieję, że jak z natury
nic cię nie obchodzi, przynajmniej zrozumiesz czym jest bezpieczeństwo
dziewczyny, którą mógłbym nazwać przyszłą żoną i naszych dzieci. Sądziłem,
że kto jak kto, ale ty będziesz wiedziała, jakie to ważne, bo wiesz jak boli
śmierć najbliższej osoby. – Głos mu drżał, jakby miał problemy ze złapaniem
tchu. – Ale nie, bo ty nie potrafiłaś nawet spróbować jej pomóc, tylko jak
zwykle wszytko spieprzyłaś! – zarzucił jej, znów podnosząc głos i popychając
ją tak mocno, że wylądowała na ścianie.
Ledwo udało
jej się uchwycić równowagę; zachwiała się i byłaby upadła, gdyby czyjeś
dłonie pewnie nie chwyciły jej w pasie. Carlisle. Isabeau zaklęła w duchu
i wyswobodziła się z jego uścisku; nie potrzebowała pomocy, nie
chciała jej. Nie była częścią tej rodziny i nie zamierzała nikomu być coś
dłużna.
– Gabrielu.
– Doktor spojrzał na chłopaka z niedowierzaniem. Zachowania Isabeau
wydawał się nie zauważać. – Co się stało? Co ty ro…? – zaczął, ale brat Beau
nie dał mu skończyć:
– Zadaj
lepsze pytanie, ale jej – warknął. – Co ty zrobiłaś, Isabeau? No pochwal się! –
ponaglił takim tonem, że dziewczyna bezwiednie zadrżała; gniew Gabriela robił
wrażenie. Z tym, że sama również zaczynała wpadać w złość. Jakim
prawem zarzucał jej, że nie zrobiła nic, bo jego szczęście jej nie obchodziło?
– Gabrielu
Licavoli, ty kretynie, słuchasz sam siebie? – zapytała, mierząc go wzrokiem. – Myślisz,
że z Laylą przez te lata nie martwiłyśmy się, że jesteś sam? My to my,
miłości nie zaznamy, ale sądzisz, że ja ci jej nie życzę? – ciągnęła coraz
bardziej gniewnie. – Nie pomogłam jej, nie pomogłam, bo Taylor… Ale ty już
zapomniałeś, co?
Stał,
patrząc się na nią, jakby właśnie oberwał czymś ciężkim po głowie. Opamiętał
się, wiedziała to, chociaż wcale nie miała mu tego wybuchu za złe. Wiedziała
jak to jest, kiedy w jednej chwili traci się wszystko.
– Dobra,
dość – zdenerwował się Edward, przerywając ciszę, która zapadła. On i jego
przybrani rodzice wciąż nie do końca rozumieli przyczynę sporu. – Gdzie jest
moja córka? – zapytał ostro, być może podejrzewają co się stało, ale nie chcąc
przyjąć tego do wiadomości.
Isabeau
wzięła głęboki wdech.
– Nagle
poczułyśmy, że musimy iść do lasu. Nie powstrzymałam jej w porę, to była
pułapka i…
– Zabrali
ją – dokończył Gabriel bezbarwnym tonem. – Jeśli coś się jej stanie… – wysapał,
ale nie dane mu było dokończyć, nagle bowiem wszystko potoczyło się
błyskawicznie i Isabeau znów wylądowała na ścianie, tym razem przyszpilona
do niej przez silną dłoń, która zacisnęła się na jej gardle.
– Od
początku wiedziałam, że niewolno wam ufać, zwłaszcza po tym, jak wasza siostra
zdradziła – powiedział, a właściwie wycedził, wzmagając uścisk za każdym
razem, kiedy Isabeau próbowała z nim walczyć. – Ty przynajmniej nie
uciekniesz, żeby dołączyć do swoich.
– Edward,
zabijesz ją! – zaprotestowała słabym głosem Esme; zignorował ją, podobnie jak
swojego ojca, kiedy ten próbował jakoś go powstrzymać.
Isabeau
miała wrażenie, że zaraz zemdleje; przypomniał jej się bezdech z wizji,
kiedy się topiła…
Huk – i nagle
mogła już oddychać. Powietrze paliło w płucach, podrażniając obolałe
gardło, ale przynajmniej mogła je wdychać. Zaczęła kaszleć, przyciskając dłonie
do szyi i wpatrując się w Gabriela; nie zdążył zapolować, bo zaraz
ściągnęło go poczucie, że Nessie coś grozi, ale pomimo wyczerpania wydawał się
dysponować większą mocą niż na co dzień.
– Nigdy
więcej nie waż się podnieść ręki na moją siostrę, nawet jeśli sobie na to
zasłużył – powiedział bezbarwnym tonem. – Ona nie jest zdrajcą. A złość
nic nie wnosi, bo nie jesteśmy nawet o krok bliżsi tego, żeby znaleźć
Renesmee. Od początku chcieli ją żywą, więc mamy trochę czasu.
– Cóż za
zmiana nastawienia, braciszku – mruknęła zachrypniętym głosem; jego wzrok
podpowiedział jej, że nie czas na takie komentarze.
Edward
zaczął stanowczo protestować, uważając, że Isabeau jednak zawiniła, ale teraz
przynajmniej Carlisle miał na niego jakiś wpływ i nie musiała się obawiać
kolejnego ataku. Esme wydawała się być w szoku, doktor jak zwykle
zachowywał się w miarę rozsądnie, a Gabriel wyglądał jakby nagle
uleciała z niego cała energia. Isabeau chyba nigdy nie widziała go w takim
stanie; wydawał jej się zmęczony, młody i zupełnie niedoświadczony.
Podeszła do
niego.
– Gabrielu…
Uniósł
głowę; wzrok miał pusty.
– Przepraszam,
że cię obwiniłem. – Zamarła. Nie spodziewała się tego usłyszeć. – Beau,
prawdopodobnie gdybyś walczyła z Taylor, skończyłoby się tak, jak wtedy – westchnął.
– Zabiłyby cię, a ją skrzywdziły. Bardziej jestem zły na siebie, bo…
– Weź
przestań, bo jednak uznam, że upodabniasz się do jakiegoś cholernego
anioła-masochisty – przerwała mu. – Twoja wina? Moja? Pieprzyć to.
– Tak
byłoby najwygodniej, prawda? – sarknął Edward, który oczywiście przysłuchiwał
się ich rozmowie. – Próbuje cię bronić, bo jesteś jego siostrą, a ty
oczywiście wykorzystujesz to, żeby pokazać się w lepszym świetle i...
– Dość! – Momentalnie
straciła cierpliwość. – Chcesz wiedzieć...? Chcesz wiedzieć, dlaczego nie byłam
w stanie nic zrobić? Dlaczego się bałam? – zapytała cicho. – O, tak,
oczywiście, że chcesz. W końcu musisz wiedzieć wszystko – skrzywiła się,
mając ochotę odwrócić się na pięcie i po prostu wyjść. – Więc patrz – powiedziała
w zamian.
A potem
jednym zręcznym ruchem zsunęła z ramion kurtkę i ściągnęła koszulkę,
zostając w samym staniku. Wszyscy zamarli, bo z boku jej zachowanie
musiało wyglądać co najmniej na chore, nie obchodziło ją to jednak – nie czuła
jednak wstydu. Choć było to wbrew instynktowi, odwróciła się do Edwarda
plecami, po czym odgarnęła czarne włosy, żeby mógł zobaczyć jej skórę.
Usłyszała
jak Esme gwałtownie nabiera powietrza – wiedziała, że to ona, zdążyła już
bowiem poznać całą trójkę Cullenów wystarczająco dobrze. Wiedziała również, co
wywołało u wampirzycy taką reakcję. Wszyscy musieli doskonale widzieć
długie, cienkie blizny, przecinając się na jej plecach; niektóre biegły wzdłuż
kręgosłupa, niektóre na ukos. Oglądała je w lustrze tyle razy, że bez
trudu mogła przywołać obraz siatki, którą tworzyły.
– Srebro – powiedziała
cicho. Gabriel jako jedyny z nich wszystkich wiedział i rozumiał. – Masz
jeszcze coś do powiedzenia na temat tego, że jestem okropnym potworem, bo
wolałam poddać się i odejść, zamiast ryzykować, że Taylor popsuje się
humor i się z nami zabawi? Masz, Edwardzie?
Milczał,
podobnie jak reszta. Wymieniła krótkie spojrzenia z bratem, po czym
sięgnęła po rzuconą na podłogę bluzkę i wciągnęła ją na siebie; powolne,
metodyczne ruchy, świadczące o całkowitym skupieniu.
– A teraz,
jeśli pozwolicie, w przeciwieństwie do was zacznę działać. Spróbuję ją
znaleźć, ich wszystkich zresztą. Tak wielu telepatów nie może się ukryć – stwierdziła.
– Nie tak ogromne skupisko mocy – dodała, poniekąd próbując przekonać samą
siebie.
A potem
zostawiła całe towarzystwo i zniknęła na schodach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz