3 stycznia 2022

Sto trzydzieści siedem

Elizabeth

Słyszała huk nawet mimo ciasno przylegających do uszu słuchawek. Napięła mięśnie, musząc wysilić się, by ustać w pionie i nie zareagować na siłę odrzutu. Pamiętała, że Ulrich ją przed tym ostrzegał. Co prawda Liz miała wrażenie, że minęły całe wieki, odkąd mężczyzna uczył ją, jak używać broni – gdzieś w środku lasu, daleka od zbędnych świadków – ale najwyraźniej z lekcji wyniosła więcej, niż początkowo zakładała.

Odetchnęła. Tym razem było inaczej, nie tylko dlatego, że wraz z Damienem wylądowali na strzelnicy z prawdziwego zdarzenia. Zmrużyła oczy, uważnie przypatrując się zarysowi ludzkiej sylwetki. Widziała, wypisane na poszczególnych częściach ciała. Z niejaką satysfakcją stwierdziła, że trafiła w ramię. Chociaż tyle, choć jej celem od samego początku była klatka piersiowa.

Wycelowała raz jeszcze. Ostrożnie nacisnęła spust, dobrze wiedząc, czego powinna się spodziewać.

Huk. Odrzut. Chwila na oddech i ocenienie, jak tym razem jej poszło.

Gdzieś za plecami usłyszała oklaski.

– To było dobre – ocenił Damien, nagle materializując się tuż za nią.

Rozluźniła się, czując znajome, ciepłe dłonie na biodrach. Uśmiechnęła się niepewnie, nie od razu pojmując, że jednak trafiła w cel – i to w sam środek. Nie miała pojęcia, czy to zwykły przypadek, czy może jakiś cudowny wpływ tatuaży, ale po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że jest jej wszystko jedno. Liczyło się, że w końcu poczuła się tak, jakby zeszło z niej całe napięcie.

To nie tak, że liczyła na jakieś cudowne olśnienie albo że cały magazynek wystarczy, by pokonać nieśmiertelnego wroga. Na ulicy już nie oglądała się za siebie, spodziewając pojawienia brata. Jasne, Liz wciąż się bała, ale zapędzanie się w tym uczuciu już od dawna prowadziło donikąd. Musiała coś zrobić, żeby nie oszaleć.

Może dlatego czuła się lepiej. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy w przypływie desperacji próbowała ćwiczyć pod okiem Ulricha.

– Miałam szczęście – oceniła, okręcając się w ramionach Damiena. Uroczyła go niepewnym uśmiechem. – Wszystko gra? Mogę tylko zgadywać, jak tu jest głośno.

– Mieszkałem z Eleną. Jej krzyk bywał dużo gorszy – przypomniał, wznosząc oczy ku górze.

Parsknęła, nie mogąc się powstrzymać. Pewnie powinna mu przyłożyć, jak na dobrą przyjaciółkę przystało, ale jakoś nie miała na to ochoty. Nie żeby zamachiwanie się na byłego uzdrowiciela, kiedy wciąż miało się w rękach broń, brzmiało jak dobry pomysł.

– Na pewno? Świetnie. – Odsunęła się, po czym zdecydowanym ruchem wyciągnęła ku niemu pistolet. – Przyjmujesz wyzwanie, Licavoli?

Jego czekoladowe oczy zabłysły. Przekrzywił głowę, wciąż spoglądając na nią z zaciekawieniem. Nawet jeśli go zaskoczyła, nie dał niczego po sobie poznać.

– Nigdy nie strzelałem – zastrzegł, uśmiechając się niewinnie.

Mogła w to uwierzyć. Damien był dobry – zbyt uprzejmy, uroczy, cudownie ludzki… Co nie przeszkadzało mu w nakopaniu komuś do tyłka, jeśli akurat miał na to ochotę. Liz aż za dobrze znała momenty, w których jego wyraz twarzy się zmieniał, a chłopak okazywał się równie czarujący i niebezpieczny, co i każda istota nieśmiertelna. Trudno, by zapamiętała pierwszą wizytę w Mieście Nocy i miotającego się w przypływie gniewu Licavoliego.

Nawet nie mrugnęła, kiedy już przy pierwszej próbie wycelował dokładnie w środek, zdobywając komplet punktów.

– Cholerne wampiry – mruknęła, wznosząc oczy ku górze.

Mimo wszystko nie zamierzała tak łatwo odpuścić. Przez chwilę strzelali na zmianę, z lepszym bądź gorszym skutkiem. Miała wrażenie, że Damien i tak dawał jej fory, ale zdecydowała się tego nie komentować. Ostatecznie i tak przegrała, zaledwie kilkoma punktami, ale uznała to za wystarczająco satysfakcjonujący wynik.

Stojąc na zatłoczonym chodniku, Liz poczuła się wyjątkowo swobodnie. Przez chwilę świadoma wyłącznie rozchodzącego się po ciele przyjemnego ciepła, bez pospiechu ruszyła przed siebie, bynajmniej nie spiesząc się z powrotem do samochodu. Choć cały dzień zbierało się na deszcz, pokryte ciężkimi chmurami niebo wciąż się nie otworzyło.

– Powinnam cię przeprosić – oznajmiła cicho.

– Za co? – I bez patrzenia wyczuła, że Damien się uśmiechnął. – To ja wygrałem.

Wywróciła oczami.

– Nie o to chodzi. Swoją drogą, też mi dżentelmen – rzuciła zaczepnym tonem. – Choćby za to, że znów przeze mnie zarywasz szkołę.

– Liceum to już od dawna mój najmniejszy problem – stwierdził, parskając śmiechem. – Tylko Claire się w to bawi. Nie zdziwię się, jeśli dziadek już dawno dostał komplet skarg na wagarujące dzieci. – Chłopak wzruszył ramionami. Nie brzmiał na szczególnie przejętego. – Widziałaś akademię. To, jak spędzaliśmy czas po przeprowadzce tutaj…

– Nie tęsknisz za tym?

– Ani trochę. A ty?

Zawahała się, zaskoczona pytaniem. To nie tak, że nie myślała o przyszłości. W zasadzie robiła to cały czas, zwłaszcza wtedy, gdy nie miała pewności, czy w ogóle jakaś jeszcze ją czekała. Zawaliła szkołę, choć zarazem czuła, że bardzo szybko mogłaby to naprawić. Jako jedyna miała w miarę sensowne wytłumaczenie, choć nie czuła się z tym dobrze. Nie wyobrażała sobie zasłaniania się śmiercią najbliższych tylko po to, żeby nadrobić zaległości i zyskać dyplom. A może po prostu nie miała do tego głowy.

Co z tymi wszystkimi dziecięcymi marzeniami, hm?, odezwał się cichy głosik w jej głowie.

Kiedyś na pewno jakieś miała. Marzyła, by dostać się na studia i wyjechać – gdzieś daleko, może do innego stanu albo kraju. Gdzieś, gdzie rodzice wciąż nie patrzyliby na nią przez pryzmat – jak wtedy wierzyła – martwego brata. Liz pragnęła wolności, niezależnie od problemów, które mogłaby napotkać. Wtedy nie wyobrażała sobie, że z dnia na dzień jej życie wywróci się do góry nogami, poniekąd za sprawą kłamstw najbliższych dla niej osób.

Czy to wciąż było możliwe? Uciec gdzieś daleko i żyć normalnie? Gdzieś, gdzie nie musiałaby przejmować się Jasonem, słuchać o łowcach i… po prostu robić to, co lubiła?

Przez chwilę tak się poczuła. W Mieście Nocy, choć ukrytemu w górach, zamieszkiwanemu przez nieśmiertelnych miejscu daleko było do czegoś, co mogłaby określić mianem „normalnego”.

– Nie wiem – przyznała zgodnie z prawdą. – Chyba nie tutaj. Szlag mnie trafia, kiedy sobie wyobrażam te wszystkie współczujące spojrzenia. Zwłaszcza po takim czasie rzucałabym się w oczy.

– Możesz zmienić szkołę – zauważył przytomnie.

Liz zawahała się.

– A teraz mówimy o Seattle? – rzuciła bez zastanowienia.

Wyczuła, że go zaskoczyła. Co prawda prawie natychmiast wziął się w garść, ale Elizabeth i tak wychwyciła cień, który przemknął przez jego twarz. Nie miała pewności, czy to dobrze, ale nie zamierzała narzekać. Skoro jakimś cudem potrafiła nadążyć za nieśmiertelnym, może znajdowała się w sytuacji o wiele lepszej, aniżeli mogłaby przypuszczać.

– To jakaś sugestia? – zapytał w końcu Damien, chwytając ją za rękę.

Przystanęła, pozwalając, żeby przyciągnął ją do siebie. Wślizgnęli się w jedną z bocznych uliczek, by nie rzucać się w oczy. Stanęła naprzeciwko niego, przez chwilę świadoma wyłącznie błądzących po ciele dłoniach. Ostatecznie obie wylądowały na jej biodrach, kiedy Damien przesunął ją jeszcze bliżej.

Nie wyglądał na rozeźlonego. Wręcz przeciwnie; spoglądał na nią z zaciekawieniem, jakby to, co mógł od niej usłyszeć, faktycznie go interesowało. Zupełnie jakby wystarczyło jedno słowo, żeby…

– Możliwe – odparła wymijająco. – Co zrobiłbyś, gdybym teraz powiedziała, że chcę wyjechać?

– Liz…

Tym razem nie próbował ukryć niepokoju, który wkradł się do jego spojrzenia. Odczekała kilka sekund, świadoma wyłącznie tłukącego się w piersi serca. Jej myśli pędziły, mieszając się ze sobą, ale to wydawało się dobre. Musiała w końcu dać upust tego, co dręczyło ją przez tyle czasu.

– Nie uciekam. Nic z tych rzeczy – zapewniła pospiesznie. Wyciągnęła dłoń, by ułożyć ją na jego policzku. Uśmiechnęła się nieśmiało, wciąż niepewna. – Nie to miałam na myśli. Ja tylko… – Nerwowo przygryzła dolną wargę. Z opóźnieniem dotarło do niej, że w ustach poczuła smak krwi. – Tylko się zastanawiam…

– Chciałabyś, żebym wyjechał z tobą?

Ulga, która wyczuła w tym prostym pytaniu, wydawała się mieszać z jej własnymi emocjami. W tamtej chwili Elizabeth była w stanie docenić więź, nawet jeśli równie często ta okazywała się prawdziwym przekleństwem.

– Jakbyś musiał pytać – obruszyła się. – Damien, ja…

Nie dokończyła. Powstrzymały ją jego wargi, nagle znajdując drogę do jej ust. Zaskoczona, natychmiast odwzajemniła pocałunek. Natychmiast otoczyła go ramionami, chcąc znaleźć się jeszcze bliżej. Przymknęła oczy, instynktownie cofając się o krok, kiedy na nią naparł. Pod plecami wyczuła ścianę, przez chwilę mając wrażenie, że tylko ona wciąż powalała jej utrzymać się w pionie.

Język Damiena niemal z czułością przesunął się po zranionej dolnej wardze. Pozwoliła mu na to, ani trochę niezrażona tym, że właśnie spijał jej krew. Mimowolnie pomyślała o ostatnim razie, kiedy mu na to pozwoliła i pod wpływem impulsu odchyliła głowę, żeby…

Natychmiast się odsunął. Jego oczy zabłysły figlarnie, zradzając emocje równie wyraźnie, co i wciąż łącząca ich więź. Serce Liz rozpaczliwie trzepotało się w piersi, jakimś cudem przyspieszając jeszcze bardziej, kiedy Licavoli wsparł dłonie na ścianie po obu stronach jej twarzy.

– Nie tu. O bogini, Liz… – jęknął, potrząsając głową. – Jesteśmy w środku miasta.

– Na wagarach, które ciągnął się już od kilku tygodni. Tak tylko przypominam.

Roześmiał się w melodyjny, przyjemny dla uszu sposób. Chłonęła jego emocje całą sobą, próbując znaleźć w nich resztki uszkodzonej równowagi. Potrzebowała tego od ostatniej rozmowy z ojcem, choć to Nickowi zawdzięczała kolejne wylane łzy.

Wspólne wyjście okazało się odskocznią i wybawieniem zarazem. Co prawda wciąż nie czuła się gotowa, by spotkać się z ojcem, ale już rozmawiali, a to chyba o czymś świadczyło. Co prawda jak na razie przede wszystkim pośredniczyła bliskim Damiena, próbując poskładać skrawki informacji, które z jakiegoś powodu wciąż prowadziły do łowców, ale mogła to znieść. Chociaż tyle była im winna.

Sęk w tym, że Liz czuła, że powinna zrobić coś więcej. Nie żeby w ogóle mogła wytropić Castiela albo nagle stać się ekspertem w temacie projektów, które prowadzili na bok, ale…

Wciąż mogła porozmawiać z Niną. I tak musiała, czekając aż kobieta powie jej, czy zdołała ustalić cokolwiek w temacie dziwnych tatuaży i ich powiązania z naszyjnikiem, który wcześniej znalazła w mieszkaniu babci. Cisza zdawała się mówić sama za siebie, ale Elizabeth zdecydowała się nie przyspieszać. Wystarczyło, że od Eleny dostała dziwną, dość okrętną odpowiedź.

– Te twoje tatuaże… Wiem, jak to zabrzmi, ale sama bogini twierdzi, że nie powinnaś się martwić – wyjaśniła dziewczyna, kiedy widziały się dwa dni wcześniej. Wpadła na chwilę, wyraźnie zmartwiona przebiegiem uroczystości, w które wplątali się Mira i Aldero. – Skoro możesz bronić się przed wampirami i żadnego przy tym nie prowokować, to chyba dobrze, nie?

To wcale nie tak, że tyle wiedziałam już wcześniej…

Ale może to faktycznie wystarczyło. Jasne, była gotowa przysiąc, że Elena czegoś jej nie mówiła, ale zdecydowała się nie drążyć. Nie tylko dlatego, że dziewczyna zasłaniała się Selene – a więc istotą, o której Liz słyszała tyle dobrego. Jeśli w grę wchodziły zapewnienia samej bogini, co mogło pójść nie tak?

A może po prostu miała już dość wątpliwości i życia w strachu. U boku Damiena czuła się bezpiecznie. Zresztą dlaczego miała poświęcać czas na szukanie przyczyny, skoro dużo rozsądniejsze wydawało się rozwiniecie tego, co jakimś cudem zostało jej dane? Jeśli faktycznie mogła więcej niż przeciętny człowiek, jednocześnie wciąż pozostając sobą…

Wiele rzeczy mogło pójść nie tak. Wiedziała o tym aż za dobrze, zwłaszcza gdy myślała o nieśmiertelności i tym, co dla niej i Damiena oznaczało to, że stanowczo odmawiała przemiany. Sęk w tym, że przynajmniej na razie nie potrafiła się tym przejąć.

Wciąż miała możliwości. Mogła żyć.

W zamyśleniu powiodła wzrokiem po twarzy Damiena. Pod wpływem impulsu uniosła dłoń i przesunęła ją po jego policzku, po chwili odgarniając zbłąkany kosmyk rudych włosów, które opadły mu na czoło.

Odchrząknęła. Zebranie myśli nagle okazało się prawdziwym wyzwaniem.

– Wracając do tematu – podjęła, ostrożnie dobierając słowa – wciąż nie wiem. Ale chciałabym. Tak sobie pomyślałam…

– Że? – ponaglił, przygarniając ją do siebie.

O rany, gdybyś jeszcze pozwolił mi dokończyć…

– Że – mruknęła, ostrożnie dobierając słowa – chciałabym skończyć szkołę. Jak tylko będę mogła. W jakimś nowym miejscu – dodała, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Nie boisz się słońca, hm?

– Ani trochę.

Uspokojona, skinęła głową. Jasne, zauważyłaby, gdyby tak jak jego kuzyni krył się po kątach, ale…

– Świetnie. Zawsze chciałam wyjechać gdzieś, gdzie rzadziej pada. – Zawahała się na moment. – Floryda. Albo Arizona. Oczywiście dalej myślę o nauce… To straszne nie mieć nawet liceum.

– Jesteś mądra. Dasz sobie radę – stwierdził bez wahania. – A później?

Uniosła brwi. Nie miała pewności, co zaskoczyło ją bardziej – jego bliskość, to miejsce czy może fakt, że właśnie prowadzili najzwyklejszą w świecie rozmowie. Bez rozważeń o łowcach, wampirach, śmierci…

– Hm… – W zamyśleniu pochyliła głowę. Pozwoliła, by ciemne włosy opadły jej na twarz. – Mogłabym studiować. Podobno collage to najlepszy etap w życiu.

– Nie mam pojęcia. Nigdy nie próbowałem – przyznał po chwili ciszy Damien. – Ale podoba mi się to, co mówisz. Kontynuuj…

– Mogłabym… skupić się na historii. Albo czymś takim. Archeologia też brzmi interesująco. Albo…

Tym razem chłopak jednak zdecydował się jej przerwać.

– Nie podejrzewałem cię o takie zainteresowania – przyznał, a kiedy na niego spojrzała, przekonała się, że dosłownie taksował ją wzrokiem.

– Ja siebie też. – Wzruszyła ramionami. – Ale nigdzie nie widziałam wampirystyki, więc… – Urwała, by zebrać myśli. – Nigdy nie myślałam o tym, co chciałabym robić. Wiedziałam jedynie, że chcę stąd wyjechać, ale… Pół życia spędziłam w sklepiku Niny. Pośród tych wszystkich antyków i tak dalej. Tak sobie pomyślałam… Wiesz, to mogłoby być ciekawe. Zwłaszcza z tym, co wiem teraz. Może upadłam na głowę, ale… chciałabym prześledzić historię pod kątem tego, czego tam nie powiedziano. Znaczy… Czy to, co mówię, ma sens?

Poczuła się dziwnie, ledwo tylko wyrzuciła z siebie te słowa. To brzmiało jak szaleństwo, zwłaszcza gdy myślała o swojej pierwszej reakcji na świat, w który przyszło jej wejść. Z drugiej strony… Chyba naprawdę tego chciała. Na pewno bardziej niż tego, co w „spadku” mogli zaoferować jej rodzice.

Potrzebowała celu. Chciała stąd uciec i zacząć coś nowego. Tego pierwszego już raz próbowała, o ile krycie się w mieszkaniu Shannon wchodziło w grę. Skoro zamykanie oczu na rzeczy, które w którymś momencie stały się jej codziennością, nie wchodziło w grę, musiała szukać kompromisu. Nauczenie się podstaw świata i połączenie ich z tym, co już widziało, brzmiało jak plan.

Wpatrywała się w Damiena wyczekująco. W duchu odliczała kolejne sekundy, czekając aż do chłopaka w pełni dotrze to, że mówiła poważnie. To było coś, czego naprawdę chciała. Tak przynajmniej sądziła, a skoro zdecydował się poruszyć ten temat…

Zawahała się. Możliwe, że oczekiwała od niego za dużo. Nie miała prawa i z tego również zdawała sobie sprawę. Nie mogła oczekiwać, że nagle rzuci wszystko, zostawi rodzinny dom i…

– Liz?

Zamrugała, wyrwana z zamyślenia. Uniosła głowę, by móc spojrzeć chłopakowi w oczy.

– Tak tylko sobie gdybam – zapewniła pospiesznie, czując jak zaczyna się rumienić. – I wciąż mówię o sobie. Może mi się odwidzi. Albo poszukam jakiegoś kursu online. Albo…

Zamknął jej usta pocałunkiem – krótkim, zdecydowanym, jednoznacznym. Odsunął się, nim otrząsnęła się na tyle, by choćby spróbować się odwzajemnić. Wciąż trzymał ją w ramionach tak zdecydowanie, jakby sądził, że w każdej chwili mogłaby zniknąć.

– Jak tylko sytuacja się uspokoi, zabiorę cię, gdziekolwiek będziesz chciała – oznajmił bez chwili wahania. – Możemy poczekać do sierpnia, jeśli masz cierpliwość powtarzać ostatnią klasę. Albo załatwimy ci dyplom, jeśli…

– D-damien…?

– I tak wiemy, że zaliczyłabyś wszystko śpiewająco, gdybyś wciąż pojawiła się na zajęciach. – Chłopak wzruszył ramionami. – Wolisz mieszkanie czy domek w jakimś spokojnym miejscu?

Z wrażenia omal się nie zakrztusiła. Spojrzała na Licavoliego tak, jakby widziała go po raz pierwszy.

– Jaja sobie robisz?

– To ty zaczęłaś rozmowy na temat przyszłości – zauważył przytomnie. – Widziałem, jak dobrze czułaś się w Mieście Nocy. Myślałem o tym, ale teraz mówisz mi o studiach… – Uśmiechnął się niepewnie. – Moja bliźniaczka wyszła za mąż. Druga siostra zaczyna chodzić na randki. Oczywiście, że ciągle myślę o przyszłości.

– Ale…

– Nie oświadczam ci się przecież – przypomniał, chociaż w tamtej chwili to nie to było największym problemem Liz. W zasadzie… nie miałaby nic przeciwko. O Boże, o czym ja myślę…? – Ale skoro już rozmawiamy o przyszłości, twoja wizja… Podoba mi się, Liz. Jeśli będziesz chciała wyjechać, pozwolę ci. Jeśli zechcesz, żebym ci towarzyszył…

Urwał, ale tak naprawdę nie musiał dodawać nic więcej. Liz wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, oszołomiona. Czuła się, jakby w ułamku sekundy wszystko stanęło na głowie – i to po raz kolejny. Z tą różnicą, że tym razem ta zmiana ani trochę jej nie przerażała. Brzmiała jak marzenie, na dodatek takie, które dzieliła z kimś jeszcze. Z kimś ważnym. Z kimś, u kogo boku naprawdę mogłaby spędzić resztę życia.

Jak długą, co? Zwłaszcza z jego perspektywy…

Ale o tym nie chciała myśleć. Nie w tamtej chwili.

Odetchnęła. Bez słowa wtuliła się w Damiena, nie pozostawiając mu innego wyboru, jak tylko otoczyć ją ramionami. Trwała w jego uścisku i to okazało się równie dobre, co i spędzony na strzelnicy czas. Tak proste jak całe miesiące wcześniej, kiedy mijali się na szkolnych korytarzach, kojarząc siebie nawzajem wyłącznie dzięki Elenie.

– Do sierpnia… Cztery miesiące – wymamrotała, coraz bardziej oszołomiona.

– Potrzebujesz więcej czasu?

Potrząsnęła głową. Wciąż niedowierzała.

– Tak… Nie. Nie wiem – wyrzuciła z siebie na wydechu. Wyczuła jego rozbawienie. – Nie śmiej się ze mnie. Do diabła, Damien… – Uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy. – Nawet nie wybrałam, gdzie chcę się przenieść.

– Masz czas – przypomniał usłużnie. – Ewentualnie mogę zrobić to, co mój ojciec i postawić cię przed faktem dokonanym.

– Zabiję cię, jeśli to zrobisz – zapowiedziała, odsuwając się. Skrzyżowała ramiona na piersi, próbując choć trochę sprawiać wrażenie pewniejszej siebie. – Sama coś wybiorę. Do sierpnia… – powtórzyła z rezerwą. – Niech będzie. Ale tylko pod warunkiem, że do tego czasu uda mi się sprzedać sklep.

Spojrzał na nią zaskoczony.

– Sklep? – rzucił z powątpiewaniem. – Co masz na myśli?

– Sklep Niny. Powiedziała, że jest mój. – Liz spuściła wzrok. – Nie zamierzam na tobie żerować, Damien. I tak robię to zbyt długo. Sprzedam sklep i dopiero wtedy pomyślimy o kupnie czegokolwiek – zapowiedziała nieznoszącym sprzeciwu tonem. A potem coś do niej dotarło i to wystarczyło, żeby spojrzała na niego w oszołomieniu. – Zaraz… Czy ja właśnie obiecałam, że z tobą zamieszkam?

– Na to wygląda. A ja nawet nie musiałem o to pytać.

Parsknęła śmiechem. W następnej sekundzie roześmiała się, w oszołomieniu przyciskając dłoń do ust. Odeszła kilka kroków, wciąż niedowierzając w to, co właśnie się stało. Czuła się jak pijana, wytrącona z równowagi obietnicami, które okazały się równie naturalne, co i moment, w którym w końcu pojęła, że czuła coś więcej niż tylko wdzięczność za uratowanie życia.

Damien był jej przeznaczony. Chciała go jak najbliżej – jako swoją drugą połówkę, poczucie bezpieczeństwa, swój zdrowy rozsądek…

Poczuła wilgoć na policzku. Uniosła głowę, z opóźnieniem uświadamiając sobie, że to nie łzy, ale pierwsze krople deszczu. Niebo w końcu się otworzyło, ale tym razem deszcz nie wydał jej się ani trochę przygnębiający.

Mimo wszystko nie zaprotestowała, kiedy Damien pociągnął ją za rękę, biegiem ciągnąć do samochodu. Konieczność dostosowania się do ludzkiego tempa sprawiła, że przemokli, zanim w końcu schronili się w aucie, ale Liz nie potrafiła się tym przejąć. Była na to zbyt szczęśliwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa