Słyszała huk nawet mimo ciasno
przylegających do uszu słuchawek. Napięła mięśnie, musząc wysilić się, by ustać
w pionie i nie zareagować na siłę odrzutu. Pamiętała, że Ulrich
ją przed tym ostrzegał. Co prawda Liz miała wrażenie, że minęły całe wieki,
odkąd mężczyzna uczył ją, jak używać broni – gdzieś w środku lasu, daleka
od zbędnych świadków – ale najwyraźniej z lekcji wyniosła
więcej, niż początkowo zakładała.
Odetchnęła.
Tym razem było inaczej, nie tylko dlatego, że wraz z Damienem
wylądowali na strzelnicy z prawdziwego zdarzenia. Zmrużyła oczy,
uważnie przypatrując się zarysowi ludzkiej sylwetki. Widziała, wypisane na poszczególnych
częściach ciała. Z niejaką satysfakcją stwierdziła, że trafiła w ramię.
Chociaż tyle, choć jej celem od samego początku była klatka
piersiowa.
Wycelowała
raz jeszcze. Ostrożnie nacisnęła spust, dobrze wiedząc, czego powinna się spodziewać.
Huk.
Odrzut. Chwila na oddech i ocenienie, jak tym razem jej poszło.
Gdzieś za plecami
usłyszała oklaski.
– To było
dobre – ocenił Damien, nagle materializując się tuż za nią.
Rozluźniła
się, czując znajome, ciepłe dłonie na biodrach. Uśmiechnęła się niepewnie,
nie od razu pojmując, że jednak trafiła w cel – i to w sam
środek. Nie miała pojęcia, czy to zwykły przypadek, czy może
jakiś cudowny wpływ tatuaży, ale po chwili zastanowienia doszła do wniosku,
że jest jej wszystko jedno. Liczyło się, że w końcu poczuła się tak,
jakby zeszło z niej całe napięcie.
To nie tak,
że liczyła na jakieś cudowne olśnienie albo że cały magazynek
wystarczy, by pokonać nieśmiertelnego wroga. Na ulicy już nie oglądała się
za siebie, spodziewając pojawienia brata. Jasne, Liz wciąż się bała,
ale zapędzanie się w tym uczuciu już od dawna prowadziło
donikąd. Musiała coś zrobić, żeby nie oszaleć.
Może
dlatego czuła się lepiej. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy w przypływie
desperacji próbowała ćwiczyć pod okiem Ulricha.
– Miałam
szczęście – oceniła, okręcając się w ramionach Damiena. Uroczyła go
niepewnym uśmiechem. – Wszystko gra? Mogę tylko zgadywać, jak tu jest
głośno.
–
Mieszkałem z Eleną. Jej krzyk bywał dużo gorszy – przypomniał,
wznosząc oczy ku górze.
Parsknęła,
nie mogąc się powstrzymać. Pewnie powinna mu przyłożyć, jak na dobrą
przyjaciółkę przystało, ale jakoś nie miała na to ochoty. Nie żeby
zamachiwanie się na byłego uzdrowiciela, kiedy wciąż miało się w rękach
broń, brzmiało jak dobry pomysł.
– Na pewno?
Świetnie. – Odsunęła się, po czym zdecydowanym ruchem wyciągnęła ku niemu pistolet.
– Przyjmujesz wyzwanie, Licavoli?
Jego
czekoladowe oczy zabłysły. Przekrzywił głowę, wciąż spoglądając na nią z zaciekawieniem.
Nawet jeśli go zaskoczyła, nie dał niczego po sobie poznać.
– Nigdy nie strzelałem
– zastrzegł, uśmiechając się niewinnie.
Mogła w to uwierzyć.
Damien był dobry – zbyt uprzejmy, uroczy, cudownie ludzki… Co nie przeszkadzało
mu w nakopaniu komuś do tyłka, jeśli akurat miał na to ochotę. Liz
aż za dobrze znała momenty, w których jego wyraz twarzy się
zmieniał, a chłopak okazywał się równie czarujący i niebezpieczny,
co i każda istota nieśmiertelna. Trudno, by zapamiętała pierwszą
wizytę w Mieście Nocy i miotającego się w przypływie gniewu
Licavoliego.
Nawet nie mrugnęła,
kiedy już przy pierwszej próbie wycelował dokładnie w środek, zdobywając
komplet punktów.
– Cholerne
wampiry – mruknęła, wznosząc oczy ku górze.
Mimo
wszystko nie zamierzała tak łatwo odpuścić. Przez chwilę strzelali na zmianę,
z lepszym bądź gorszym skutkiem. Miała wrażenie, że Damien i tak dawał
jej fory, ale zdecydowała się tego nie komentować.
Ostatecznie i tak przegrała, zaledwie kilkoma punktami, ale uznała to za wystarczająco
satysfakcjonujący wynik.
Stojąc na zatłoczonym
chodniku, Liz poczuła się wyjątkowo swobodnie. Przez chwilę świadoma wyłącznie
rozchodzącego się po ciele przyjemnego ciepła, bez pospiechu
ruszyła przed siebie, bynajmniej nie spiesząc się z powrotem do samochodu.
Choć cały dzień zbierało się na deszcz, pokryte ciężkimi chmurami niebo
wciąż się nie otworzyło.
– Powinnam
cię przeprosić – oznajmiła cicho.
– Za co?
– I bez patrzenia wyczuła, że Damien się uśmiechnął. – To ja wygrałem.
Wywróciła
oczami.
– Nie o
to chodzi. Swoją drogą, też mi dżentelmen – rzuciła zaczepnym tonem. –
Choćby za to, że znów przeze mnie zarywasz szkołę.
– Liceum to już
od dawna mój najmniejszy problem – stwierdził, parskając śmiechem. –
Tylko Claire się w to bawi. Nie zdziwię się, jeśli dziadek
już dawno dostał komplet skarg na wagarujące dzieci. – Chłopak wzruszył
ramionami. Nie brzmiał na szczególnie przejętego. – Widziałaś akademię.
To, jak spędzaliśmy czas po przeprowadzce tutaj…
– Nie tęsknisz
za tym?
– Ani trochę.
A ty?
Zawahała
się, zaskoczona pytaniem. To nie tak, że nie myślała o przyszłości.
W zasadzie robiła to cały czas, zwłaszcza wtedy, gdy nie miała pewności,
czy w ogóle jakaś jeszcze ją czekała. Zawaliła szkołę, choć zarazem
czuła, że bardzo szybko mogłaby to naprawić. Jako jedyna miała w miarę
sensowne wytłumaczenie, choć nie czuła się z tym dobrze. Nie wyobrażała
sobie zasłaniania się śmiercią najbliższych tylko po to, żeby
nadrobić zaległości i zyskać dyplom. A może po prostu nie miała
do tego głowy.
Co z tymi
wszystkimi dziecięcymi marzeniami, hm?, odezwał się cichy głosik w jej głowie.
Kiedyś na pewno
jakieś miała. Marzyła, by dostać się na studia i wyjechać –
gdzieś daleko, może do innego stanu albo kraju. Gdzieś, gdzie rodzice
wciąż nie patrzyliby na nią przez pryzmat – jak wtedy wierzyła – martwego
brata. Liz pragnęła wolności, niezależnie od problemów, które mogłaby
napotkać. Wtedy nie wyobrażała sobie, że z dnia na dzień jej życie
wywróci się do góry nogami, poniekąd za sprawą kłamstw
najbliższych dla niej osób.
Czy to wciąż
było możliwe? Uciec gdzieś daleko i żyć normalnie? Gdzieś, gdzie nie musiałaby
przejmować się Jasonem, słuchać o łowcach i… po prostu robić to,
co lubiła?
Przez
chwilę tak się poczuła. W Mieście Nocy, choć ukrytemu w górach,
zamieszkiwanemu przez nieśmiertelnych miejscu daleko było do czegoś, co
mogłaby określić mianem „normalnego”.
– Nie wiem
– przyznała zgodnie z prawdą. – Chyba nie tutaj. Szlag mnie trafia,
kiedy sobie wyobrażam te wszystkie współczujące spojrzenia. Zwłaszcza po takim
czasie rzucałabym się w oczy.
– Możesz
zmienić szkołę – zauważył przytomnie.
Liz
zawahała się.
– A teraz
mówimy o Seattle? – rzuciła bez zastanowienia.
Wyczuła, że
go zaskoczyła. Co prawda prawie natychmiast wziął się w garść, ale Elizabeth
i tak wychwyciła cień, który przemknął przez jego twarz. Nie miała
pewności, czy to dobrze, ale nie zamierzała narzekać. Skoro jakimś
cudem potrafiła nadążyć za nieśmiertelnym, może znajdowała się w sytuacji
o wiele lepszej, aniżeli mogłaby przypuszczać.
– To jakaś
sugestia? – zapytał w końcu Damien, chwytając ją za rękę.
Przystanęła,
pozwalając, żeby przyciągnął ją do siebie. Wślizgnęli się w jedną
z bocznych uliczek, by nie rzucać się w oczy. Stanęła
naprzeciwko niego, przez chwilę świadoma wyłącznie błądzących po ciele
dłoniach. Ostatecznie obie wylądowały na jej biodrach, kiedy Damien
przesunął ją jeszcze bliżej.
Nie
wyglądał na rozeźlonego. Wręcz przeciwnie; spoglądał na nią z zaciekawieniem,
jakby to, co mógł od niej usłyszeć, faktycznie go interesowało. Zupełnie
jakby wystarczyło jedno słowo, żeby…
– Możliwe –
odparła wymijająco. – Co zrobiłbyś, gdybym teraz powiedziała, że chcę wyjechać?
– Liz…
Tym razem
nie próbował ukryć niepokoju, który wkradł się do jego spojrzenia.
Odczekała kilka sekund, świadoma wyłącznie tłukącego się w piersi
serca. Jej myśli pędziły, mieszając się ze sobą, ale to wydawało się
dobre. Musiała w końcu dać upust tego, co dręczyło ją przez tyle czasu.
– Nie uciekam.
Nic z tych rzeczy – zapewniła pospiesznie. Wyciągnęła dłoń, by ułożyć
ją na jego policzku. Uśmiechnęła się nieśmiało, wciąż niepewna. – Nie to miałam
na myśli. Ja tylko… – Nerwowo przygryzła dolną wargę. Z opóźnieniem
dotarło do niej, że w ustach poczuła smak krwi. – Tylko się zastanawiam…
–
Chciałabyś, żebym wyjechał z tobą?
Ulga, która
wyczuła w tym prostym pytaniu, wydawała się mieszać z jej własnymi
emocjami. W tamtej chwili Elizabeth była w stanie docenić więź, nawet
jeśli równie często ta okazywała się prawdziwym przekleństwem.
– Jakbyś
musiał pytać – obruszyła się. – Damien, ja…
Nie dokończyła.
Powstrzymały ją jego wargi, nagle znajdując drogę do jej ust.
Zaskoczona, natychmiast odwzajemniła pocałunek. Natychmiast otoczyła go
ramionami, chcąc znaleźć się jeszcze bliżej. Przymknęła oczy, instynktownie
cofając się o krok, kiedy na nią naparł. Pod plecami
wyczuła ścianę, przez chwilę mając wrażenie, że tylko ona wciąż powalała
jej utrzymać się w pionie.
Język
Damiena niemal z czułością przesunął się po zranionej dolnej
wardze. Pozwoliła mu na to, ani trochę niezrażona tym, że właśnie spijał
jej krew. Mimowolnie pomyślała o ostatnim razie, kiedy mu na to pozwoliła
i pod wpływem impulsu odchyliła głowę, żeby…
Natychmiast się
odsunął. Jego oczy zabłysły figlarnie, zradzając emocje równie wyraźnie,
co i wciąż łącząca ich więź. Serce Liz rozpaczliwie trzepotało się
w piersi, jakimś cudem przyspieszając jeszcze bardziej, kiedy Licavoli
wsparł dłonie na ścianie po obu stronach jej twarzy.
– Nie tu.
O bogini, Liz… – jęknął, potrząsając głową. – Jesteśmy w środku
miasta.
– Na wagarach,
które ciągnął się już od kilku tygodni. Tak tylko przypominam.
Roześmiał się
w melodyjny, przyjemny dla uszu sposób. Chłonęła jego emocje całą
sobą, próbując znaleźć w nich resztki uszkodzonej równowagi. Potrzebowała
tego od ostatniej rozmowy z ojcem, choć to Nickowi zawdzięczała
kolejne wylane łzy.
Wspólne
wyjście okazało się odskocznią i wybawieniem zarazem. Co prawda wciąż
nie czuła się gotowa, by spotkać się z ojcem, ale już
rozmawiali, a to chyba o czymś świadczyło. Co prawda jak na razie
przede wszystkim pośredniczyła bliskim Damiena, próbując poskładać skrawki
informacji, które z jakiegoś powodu wciąż prowadziły do łowców, ale mogła
to znieść. Chociaż tyle była im winna.
Sęk w tym,
że Liz czuła, że powinna zrobić coś więcej. Nie żeby w ogóle mogła
wytropić Castiela albo nagle stać się ekspertem w temacie
projektów, które prowadzili na bok, ale…
Wciąż mogła
porozmawiać z Niną. I tak musiała, czekając aż kobieta powie jej, czy zdołała
ustalić cokolwiek w temacie dziwnych tatuaży i ich powiązania z naszyjnikiem,
który wcześniej znalazła w mieszkaniu babci. Cisza zdawała się mówić
sama za siebie, ale Elizabeth zdecydowała się nie przyspieszać.
Wystarczyło, że od Eleny dostała dziwną, dość okrętną odpowiedź.
– Te twoje
tatuaże… Wiem, jak to zabrzmi, ale sama bogini twierdzi, że nie powinnaś się
martwić – wyjaśniła dziewczyna, kiedy widziały się dwa dni wcześniej.
Wpadła na chwilę, wyraźnie zmartwiona przebiegiem uroczystości, w które
wplątali się Mira i Aldero. – Skoro możesz bronić się przed
wampirami i żadnego przy tym nie prowokować, to chyba dobrze,
nie?
To wcale
nie tak, że tyle wiedziałam już wcześniej…
Ale może to faktycznie
wystarczyło. Jasne, była gotowa przysiąc, że Elena czegoś jej nie mówiła,
ale zdecydowała się nie drążyć. Nie tylko dlatego, że
dziewczyna zasłaniała się Selene – a więc istotą, o której Liz słyszała
tyle dobrego. Jeśli w grę wchodziły zapewnienia samej bogini, co mogło pójść
nie tak?
A może po prostu
miała już dość wątpliwości i życia w strachu. U boku Damiena
czuła się bezpiecznie. Zresztą dlaczego miała poświęcać czas na szukanie
przyczyny, skoro dużo rozsądniejsze wydawało się rozwiniecie tego, co
jakimś cudem zostało jej dane? Jeśli faktycznie mogła więcej niż
przeciętny człowiek, jednocześnie wciąż pozostając sobą…
Wiele rzeczy
mogło pójść nie tak. Wiedziała o tym aż za dobrze, zwłaszcza gdy
myślała o nieśmiertelności i tym, co dla niej i Damiena
oznaczało to, że stanowczo odmawiała przemiany. Sęk w tym, że przynajmniej
na razie nie potrafiła się tym przejąć.
Wciąż miała
możliwości. Mogła żyć.
W zamyśleniu
powiodła wzrokiem po twarzy Damiena. Pod wpływem impulsu uniosła dłoń
i przesunęła ją po jego policzku, po chwili odgarniając zbłąkany
kosmyk rudych włosów, które opadły mu na czoło.
Odchrząknęła.
Zebranie myśli nagle okazało się prawdziwym wyzwaniem.
– Wracając
do tematu – podjęła, ostrożnie dobierając słowa – wciąż nie wiem. Ale chciałabym.
Tak sobie pomyślałam…
– Że? –
ponaglił, przygarniając ją do siebie.
O rany,
gdybyś jeszcze pozwolił mi dokończyć…
– Że – mruknęła,
ostrożnie dobierając słowa – chciałabym skończyć szkołę. Jak tylko będę
mogła. W jakimś nowym miejscu – dodała, w pośpiechu wyrzucając z siebie
kolejne słowa. – Nie boisz się słońca, hm?
– Ani trochę.
Uspokojona,
skinęła głową. Jasne, zauważyłaby, gdyby tak jak jego kuzyni krył się
po kątach, ale…
– Świetnie.
Zawsze chciałam wyjechać gdzieś, gdzie rzadziej pada. – Zawahała się na moment.
– Floryda. Albo Arizona. Oczywiście dalej myślę o nauce… To straszne
nie mieć nawet liceum.
– Jesteś
mądra. Dasz sobie radę – stwierdził bez wahania. – A później?
Uniosła
brwi. Nie miała pewności, co zaskoczyło ją bardziej – jego bliskość,
to miejsce czy może fakt, że właśnie prowadzili najzwyklejszą w świecie
rozmowie. Bez rozważeń o łowcach, wampirach, śmierci…
– Hm… – W zamyśleniu
pochyliła głowę. Pozwoliła, by ciemne włosy opadły jej na twarz.
– Mogłabym studiować. Podobno collage to najlepszy etap w życiu.
– Nie mam
pojęcia. Nigdy nie próbowałem – przyznał po chwili ciszy Damien. –
Ale podoba mi się to, co mówisz. Kontynuuj…
– Mogłabym…
skupić się na historii. Albo czymś takim. Archeologia też brzmi
interesująco. Albo…
Tym razem
chłopak jednak zdecydował się jej przerwać.
– Nie podejrzewałem
cię o takie zainteresowania – przyznał, a kiedy na niego
spojrzała, przekonała się, że dosłownie taksował ją wzrokiem.
– Ja siebie
też. – Wzruszyła ramionami. – Ale nigdzie nie widziałam wampirystyki,
więc… – Urwała, by zebrać myśli. – Nigdy nie myślałam o tym, co chciałabym
robić. Wiedziałam jedynie, że chcę stąd wyjechać, ale… Pół życia spędziłam w sklepiku
Niny. Pośród tych wszystkich antyków i tak dalej. Tak sobie pomyślałam…
Wiesz, to mogłoby być ciekawe. Zwłaszcza z tym, co wiem teraz. Może
upadłam na głowę, ale… chciałabym prześledzić historię pod kątem
tego, czego tam nie powiedziano. Znaczy… Czy to, co mówię, ma sens?
Poczuła się
dziwnie, ledwo tylko wyrzuciła z siebie te słowa. To brzmiało
jak szaleństwo, zwłaszcza gdy myślała o swojej pierwszej reakcji na świat,
w który przyszło jej wejść. Z drugiej strony… Chyba naprawdę tego
chciała. Na pewno bardziej niż tego, co w „spadku” mogli zaoferować
jej rodzice.
Potrzebowała
celu. Chciała stąd uciec i zacząć coś nowego. Tego pierwszego już raz
próbowała, o ile krycie się w mieszkaniu Shannon wchodziło w grę.
Skoro zamykanie oczu na rzeczy, które w którymś momencie stały się
jej codziennością, nie wchodziło w grę, musiała szukać kompromisu.
Nauczenie się podstaw świata i połączenie ich z tym, co już
widziało, brzmiało jak plan.
Wpatrywała się
w Damiena wyczekująco. W duchu odliczała kolejne sekundy, czekając aż
do chłopaka w pełni dotrze to, że mówiła poważnie. To było coś,
czego naprawdę chciała. Tak przynajmniej sądziła, a skoro zdecydował się
poruszyć ten temat…
Zawahała
się. Możliwe, że oczekiwała od niego za dużo. Nie miała prawa i z tego
również zdawała sobie sprawę. Nie mogła oczekiwać, że nagle rzuci
wszystko, zostawi rodzinny dom i…
– Liz?
Zamrugała,
wyrwana z zamyślenia. Uniosła głowę, by móc spojrzeć chłopakowi w oczy.
– Tak tylko sobie
gdybam – zapewniła pospiesznie, czując jak zaczyna się rumienić. – I wciąż
mówię o sobie. Może mi się odwidzi. Albo poszukam jakiegoś kursu
online. Albo…
Zamknął jej usta
pocałunkiem – krótkim, zdecydowanym, jednoznacznym. Odsunął się, nim otrząsnęła się
na tyle, by choćby spróbować się odwzajemnić. Wciąż trzymał ją w ramionach
tak zdecydowanie, jakby sądził, że w każdej chwili mogłaby zniknąć.
– Jak tylko sytuacja się
uspokoi, zabiorę cię, gdziekolwiek będziesz chciała – oznajmił bez chwili
wahania. – Możemy poczekać do sierpnia, jeśli masz cierpliwość powtarzać ostatnią
klasę. Albo załatwimy ci dyplom, jeśli…
– D-damien…?
– I tak wiemy,
że zaliczyłabyś wszystko śpiewająco, gdybyś wciąż pojawiła się na zajęciach.
– Chłopak wzruszył ramionami. – Wolisz mieszkanie czy domek w jakimś
spokojnym miejscu?
Z wrażenia
omal się nie zakrztusiła. Spojrzała na Licavoliego tak, jakby widziała
go po raz pierwszy.
– Jaja
sobie robisz?
– To ty zaczęłaś
rozmowy na temat przyszłości – zauważył przytomnie. – Widziałem, jak
dobrze czułaś się w Mieście Nocy. Myślałem o tym, ale teraz
mówisz mi o studiach… – Uśmiechnął się niepewnie. – Moja bliźniaczka
wyszła za mąż. Druga siostra zaczyna chodzić na randki. Oczywiście,
że ciągle myślę o przyszłości.
– Ale…
– Nie oświadczam
ci się przecież – przypomniał, chociaż w tamtej chwili to nie to było
największym problemem Liz. W zasadzie… nie miałaby nic przeciwko. O Boże,
o czym ja myślę…? – Ale skoro już rozmawiamy o przyszłości,
twoja wizja… Podoba mi się, Liz. Jeśli będziesz chciała wyjechać, pozwolę ci.
Jeśli zechcesz, żebym ci towarzyszył…
Urwał, ale
tak naprawdę nie musiał dodawać nic więcej. Liz wpatrywała się w niego
z niedowierzaniem, oszołomiona. Czuła się, jakby w ułamku sekundy
wszystko stanęło na głowie – i to po raz kolejny. Z tą
różnicą, że tym razem ta zmiana ani trochę jej nie przerażała.
Brzmiała jak marzenie, na dodatek takie, które dzieliła z kimś
jeszcze. Z kimś ważnym. Z kimś, u kogo boku naprawdę mogłaby spędzić
resztę życia.
Jak długą,
co? Zwłaszcza z jego perspektywy…
Ale o tym
nie chciała myśleć. Nie w tamtej chwili.
Odetchnęła.
Bez słowa wtuliła się w Damiena, nie pozostawiając mu
innego wyboru, jak tylko otoczyć ją ramionami. Trwała w jego uścisku
i to okazało się równie dobre, co i spędzony na strzelnicy
czas. Tak proste jak całe miesiące wcześniej, kiedy mijali się na szkolnych
korytarzach, kojarząc siebie nawzajem wyłącznie dzięki Elenie.
– Do sierpnia…
Cztery miesiące – wymamrotała, coraz bardziej oszołomiona.
– Potrzebujesz
więcej czasu?
Potrząsnęła
głową. Wciąż niedowierzała.
– Tak… Nie.
Nie wiem – wyrzuciła z siebie na wydechu. Wyczuła jego rozbawienie.
– Nie śmiej się ze mnie. Do diabła, Damien… – Uniosła głowę, by spojrzeć
mu w oczy. – Nawet nie wybrałam, gdzie chcę się przenieść.
– Masz czas
– przypomniał usłużnie. – Ewentualnie mogę zrobić to, co mój ojciec i postawić
cię przed faktem dokonanym.
– Zabiję
cię, jeśli to zrobisz – zapowiedziała, odsuwając się. Skrzyżowała ramiona
na piersi, próbując choć trochę sprawiać wrażenie pewniejszej siebie. – Sama
coś wybiorę. Do sierpnia… – powtórzyła z rezerwą. – Niech będzie.
Ale tylko pod warunkiem, że do tego czasu uda mi się sprzedać
sklep.
Spojrzał na nią
zaskoczony.
– Sklep? – rzucił
z powątpiewaniem. – Co masz na myśli?
– Sklep
Niny. Powiedziała, że jest mój. – Liz spuściła wzrok. – Nie zamierzam na tobie
żerować, Damien. I tak robię to zbyt długo. Sprzedam sklep i dopiero
wtedy pomyślimy o kupnie czegokolwiek – zapowiedziała nieznoszącym
sprzeciwu tonem. A potem coś do niej dotarło i to wystarczyło,
żeby spojrzała na niego w oszołomieniu. – Zaraz… Czy ja właśnie
obiecałam, że z tobą zamieszkam?
– Na to wygląda.
A ja nawet nie musiałem o to pytać.
Parsknęła
śmiechem. W następnej sekundzie roześmiała się, w oszołomieniu
przyciskając dłoń do ust. Odeszła kilka kroków, wciąż niedowierzając w to,
co właśnie się stało. Czuła się jak pijana, wytrącona z równowagi
obietnicami, które okazały się równie naturalne, co i moment, w którym
w końcu pojęła, że czuła coś więcej niż tylko wdzięczność za uratowanie
życia.
Damien był
jej przeznaczony. Chciała go jak najbliżej – jako swoją drugą połówkę,
poczucie bezpieczeństwa, swój zdrowy rozsądek…
Poczuła wilgoć
na policzku. Uniosła głowę, z opóźnieniem uświadamiając sobie, że to
nie łzy, ale pierwsze krople deszczu. Niebo w końcu się otworzyło,
ale tym razem deszcz nie wydał jej się ani trochę
przygnębiający.
Mimo wszystko nie zaprotestowała, kiedy Damien pociągnął ją za rękę, biegiem ciągnąć do samochodu. Konieczność dostosowania się do ludzkiego tempa sprawiła, że przemokli, zanim w końcu schronili się w aucie, ale Liz nie potrafiła się tym przejąć. Była na to zbyt szczęśliwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz