Z rezerwą rozejrzała się
po zatłoczonym lotnisku. Zapach ludzkiej krwi irytował, ale nie aż
tak, by miała problem z zapanowaniem nad głodem. W hali i
tak nie było aż tak tłoczno, zważywszy na późną porę lądowania.
Isabeau była pewna, że na zewnątrz już zrobiło się ciemno, zwłaszcza
że jej zmysły znacznie się wyostrzyły. Taki stan rzeczy jak
najbardziej jej odpowiadał, choć samo planowanie podróży tak, by przypadkiem
nie wylądować w słoneczny dzień na otwartej przestrzeni, za każdym
razem okazywało się równie męczące. W takich chwilach tęskniła za Lilly,
nawet jeśli wspominanie dziewczyny tylko przez wzgląd na zdolności,
brzmiało co najmniej egoistycznie.
– Jasper
napisał mi, że już czekają na zewnątrz. Tam jest wschodnie wyjście –
wyjaśniła usłużnie Alessia, machając ręką w odpowiednim kierunku.
– Szybko się
uwinęli – stwierdził Dimitr. Kiedy Beau przeniosła na niego wzrok,
przekonała się, że z uwagą wodził wzrokiem dookoła. Jego oczy
pociemniały, ale dzięki temu wyglądały niemalże ludzko. – Wszystko gra? –
zapytał, podchwyciwszy jej spojrzenie.
Potrząsnęła
głową.
– Pomijając
to, że właśnie zaczęło padać…
Nie lubiła
tego miejsca. Prawda była tak, że Seattle – ba, cały stan Waszyngton! – już
jakiś czas wylądowały na jej czarnej liście. Jasne, nie miała nic
przeciwko z wpadnięciem na rodzinne uroczystości, a na otwarciu
klubu bawiła się całkiem nieźle, ale nic ponadto. Już od jakiegoś
czasu miasto, w którym osiedlili się Cullenowie, kojarzyło jej się
wyłącznie z tym, co najgorsze. Zważywszy na warunki, w których zmuszona
była się pojawić, najwyraźniej absolutnie nic się pod tym
względem nie zmieniło.
–
Zaparkowali blisko wejścia – usłyszała spokojny głos wpatrzonej w wyświetlacz
komórki Ali.
Podążający
za nią niczym cień Ariel jedynie posłał dziewczynie wymęczony uśmiech.
Wyglądał na zmarnowanego, najpewniej jako jedyny czując skutki
kilkugodzinnej podróży, zwłaszcza przy zbliżającej się pełni. Isabeau
wiedziała, że ryzykowali, zabierając go ze sobą, ale to wydawało się jedynym
sensownym pomysłem. Co prawda ani trochę nie rozwiązywało problemu
Joce i ugryzienia, zwłaszcza że w temacie nadchodzącej przemiany
wiedzieli aż za dużo, ale ściągnięcie wilkołaka i tak było
pierwszym, co przyszło wszystkim do głowy. Na pewno pozostawał lepszą
opcją niż czekanie, aż Jocelyne zostanie zostawiona sama sobie w krytycznym
momencie.
Cóż, do pewnego
stopnia Isabeau wciąż pocieszała się brakiem jakichkolwiek wizji. Sam
telefon ze złymi wieściami aż tak bardzo jej nie zaskoczył, bo od rana
czuła, że coś się dzieje, ale przynajmniej nie została pobłogosławiona
ostrzeżeniem w bardziej… jednoznacznej formie. W zasadzie nie widziała
niczego od bardzo dawna, ale nie potrafiła stwierdzić, czy to dobrze.
Zupełnie jakby wraz z żałobą zamknęła się przed własnym darem. Nie miała
pewności czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie.
Lepiej,
bym pewnych rzeczy nie widziała…
Zacisnęła
usta. Podobne wątpliwości towarzyszyły jej, kiedy wiedziona złymi przeczuciami,
pospiesznie wypisywała ostrzeżenie dla Aldero. W hotelu też ostatecznie
nie wydarzyło się nic złego, ale…
– Nemezis?
– Chodźmy szukać
naszego komitetu powitalnego – zadecydowała, w pośpiechu ujmując Dimitra
za rękę.
Spojrzał na nią
dziwnie, ale przynajmniej nie zaprotestował. Czuła jego bliskość
i przenikliwe spojrzenie, ale te wydawały się pod każdym
kątem właściwe. Beau nie miała pewności, kiedy do tego doszło, jednak
już od jakiegoś czasu czuła się tak, jakby właśnie mąż podtrzymywał
ją na duchu. W którymś momencie w końcu pozwoliła mu na to,
żeby ją poprowadził, zamiast – jak sam to ujął – „kroczyć przed nim”. I chociaż
początkowo decyzja wydawała się Isabeau co najmniej nienaturalna, powoli
zaczynała do niej przywykać. Powoli, krok za krokiem, bez zbędnych
kłótni i przekonywań pozwalając, by towarzyszył jej podczas
wyjazdu.
Sądziła, że
spotkanie z Selene dodało jej więcej pewności siebie. Poniekąd tak właśnie
było, a jednak krocząc zatłoczonym lotniskiem, do Isabeau dotarło, że
może wciąż nie była w pełni sił. Nie aż tak, jak mogłaby tego
oczekiwać. A może po prostu chodziło o Charona i świadomość
tego, że zaraz po kolejnym ataku wilkołaka, w tym samym mieście
pojawiła się Alessia. Nie żeby dziewczyna w ogóle chciała słuchać,
kiedy zasugerowali, że nie powinna ruszać się z domu. Widząc upór
bratanicy, Beau widziała przede wszystkim siebie i, cholera, wciąż miała
wątpliwości, czy to dobrze.
– Świetnie –
mruknęła, wznosząc oczy ku zachmurzonemu niebu. Od progu wyczuła chłód i charakterystyczną
deszczową aurę. – To dokładnie to, za czym tęskniłam.
– Pani
pozwoli – zasugerował natychmiast Dimitr, otaczając ją ramieniem. Wywróciła
oczami, kiedy spróbował osłonić ją swoim płaszczem. Nie żeby jej się
to nie podobało, zwłaszcza że momentalnie otoczył ją znajomy zapach, ale… –
Widziałem to – mruknął jej wprost do ucha.
– Tak ci
tylko przypomnę, że mogłabym wykorzystać moc.
Kąciki ust
wampira drgnęły. Ani na moment nie poluzował uścisku, wciąż
trzymając ją blisko.
– Jedno drugiego
nie wyklucza.
Och, nie wątpiła.
Tym bardziej nie widziała powodu, by faktycznie kazać mu się odsunąć.
W zasadzie mało kiedy miała coś przeciwko temu, by Dimitr próbował ją
dotykać.
Kątem oka
wychwyciła ruch, kiedy Alessia po prostu pociągnęła Ariela na parking,
obojętna na deszcz. Energiczna i roześmiana jak mała dziewczynka, ani trochę
nie sprawiała wrażenia kogoś, kto czymś się zamartwiał. Isabeau
rozluźniła się, w końcu pozwalając sobie na blady uśmiech.
Obserwowanie tej dwójki jak zawsze było kojące.
Tym
razem nic się nie stanie…
Naprawdę
chciała w to uwierzyć.
– Tutaj! –
usłyszała i to wystarczyło, by wyrwać ją z zamyślenia.
Wiedziała
już, że mogli spodziewać się Jaspera, więc i widok jego drugiej
połówki jej nie zaskoczył. Sęk w tym, że to nie żadne z Cullenów
ją wołało. Natychmiast wypatrzyła drugi samochód i opartego nań jakby od niechcenia
Aldero. Tyle wystarczyło, by kamień dosłownie spadł jej z serca
i bez zastanowienia wyrwała do przodu, ledwo zmuszając się
do zachowania ludzkiego tempa.
Oczywiście,
że zdążyła się już upewnić, że nic mu się nie stało. W którym
momencie nauczyła się odsuwać obawy o bliźniaków na bok, dając im
tyle swobody, ile tylko potrzebowali. Sęk w tym, że czym innym było
przyjmować wiadomości na osobnym kontynencie, a czym zgoła odmiennym
zachować obojętność, skoro chłopak znajdował się na wyciągnięcie
ręki.
– Bogini mi
świadkiem, że wykończysz mnie swoimi pomysłami – rzuciła zamiast powitania,
materializując się przed synem.
Zmierzyła
go wzrokiem. Wyglądał normalnie, co zresztą było do przewidzenia. Isabeau
aż za dobrze wiedziało, co oznaczało zostać przebitą kołkiem. Po czasie
szło do tego przywyknąć, o ile w grę nie wchodziła srebrna
broń.
– Też się
cieszę, że cię widzę, mamo.
Wywróciła
oczami. Pozwoliła, żeby ją uściskał, na moment przygarniając go do siebie
mocniej niż miała w zwyczaju. Natychmiast wyczuła aż nazbyt
charakterystyczną zmianę – i to mimo padającego deszczu i obecności
ludzkiej krwi. Nawet po dłuższej nieobecności wszędzie byłaby w stanie
rozpoznać zapachy bliźniaków, a tym bardziej zauważyć, że w którymkolwiek
z nich coś się zmieniło.
Albo że mieszał się
z jakimś innym. Demonicznym chociażby.
Nie
puszczając Aldero, odsunęła się na tyle, by móc na niego
spojrzeć. Zmierzyła go wzrokiem, ostatecznie decydując się spojrzeć
chłopakowi w oczy.
– No, co? –
obruszył się.
–
Absolutnie nic – zapewniła, bo to w zasadzie było prawdą. – Po prostu
cieszę się, że jesteś cały.
Zaskoczyła
go. Poznała to po sposobie, w jaki rozchylił usta. Ostatecznie
uśmiechnął się niepewnie, wysuwając kły.
–
Zabrzmiało zaskakująco ckliwie – rzucił zaczepnym tonem.
– Dlatego niczego
więcej ode mnie nie usłyszysz, Al. – Mrugnęła do niego
porozumiewawczo. – Jedziemy? Mam dosyć tkwienia na deszczu.
Jeszcze
kiedy mówiła, obeszła samochód, decydując się zająć miejsce pasażera. Zorientowała
się, że Alessia i Ariel najwyraźniej zdecydowali się na wspólną
podróż z Cullenami, co jak najbardziej było wampirzycy na rękę. Nie miała
cierpliwości do słuchania radosnego trajkotania obdarzonej wizjami ciotki
Renesmee. Wyciągnięcie od Aldero niezbędnych informacji brzmiało jak dużo
lepsza alternatywa.
Al przyjechał
sam i choć to nie musiało o niczym znaczyć, mimo wszystko dało
jej do myślenia.
– Cammy się
nie zabrał? – zapytał Dimitr, wślizgując się na tylne siedzenie.
Dosłownie wyjął jej to pytanie z ust.
– Miał
sprawy do załatwienia – wyjaśnił Aldero, wznosząc oczy ku górze. Kąciki
jego ust drgnęły, unosząc się ku górze. – To zwykle oznacza dwie
rzeczy. Albo bawi się w posłańca i zajrzał do Beatrycze,
albo… znów sprawdza jak czuje się Shannon. Bez powodu. Absolutnym
przypadkiem.
Isabeau
parsknęła, nie mogąc się powstrzymać. Nawet gdyby nie miała swoich
podejrzeń, po sposobie, w jaki Aldero wypowiedział te słowa, nie miałaby
żadnych złudzeń co do znaczenia wspomnianej Shannon.
– Tej z donośnym
głosem? – upewniła się, choć tak naprawdę nie potrzebowała odpowiedzi.
– Cóż, ma charakterek. Dziwne, że nie ma dość po równie miłej zmiennokształtnej.
W zasadzie
Beau nie miała pewności, czy związek z Leah Clearwater można
było określić mianem czegoś poważnego. To i tak już nie miało
znaczenia, przynajmniej z tego, co zdążyła się dowiedzieć, ale jeśli
miałaby wybierać, ludzka dziewczyna wydawała się lepszą alternatywą. Nie żeby
w ogóle zamierzała się wtrącać, przynajmniej tak długo, jak
Cammy sam o to nie prosił. Miała wrażenie, że pod względem relacji i ewentualnych
związków, ten z jej synów radził sobie lepiej od Aldero.
Zerknęła na syna
kątem oka, próbując ocenić, czy tym razem powinna zacząć się martwić.
Pamiętała, co działo się z nim pod wpływem Eleny. Wtedy też nie interweniowała,
poniekąd przez własną niedyspozycyjność, ale mimo wszystko…
– Kobiety z charakterem
potrafią owinąć wokół palca – usłyszała tuż przy uchu głos Dimitra. Nachylił się
w ich stronę, korzystając z wolnej przestrzeni między fotelami.
Pozwoliła
sobie na blady uśmiech. Starając się ignorować muśnięcie chłodnego oddechu
na karku, wygodniej usadowiła się w fotelu.
– Pijesz do czegoś
konkretnego? – zapytała z niewinnym uśmiechem.
Nawet jeśli
Dimitr miał w planach odpowiedzieć, Al nie dał im po temu
okazji.
– Znajdźcie
sobie pokój, co? – jęknął, ale nie zabrzmiał na szczególnie
przejętego. Isabeau miała raczej wrażenie, że był w wyjątkowo dobrym
nastroju. – A swoją drogą, zatrzymujecie się u wujka, czy może…?
– Hotel. –
Isabeau nawet się nie zawahała. – I tak będzie nas dużo, a ja chciałbym
rozejrzeć się po mieście. Bez Rufusa pod tym samym dachem
to już będą prawie wakacje. – Jakby od niechcenia przeciągnęła się
na swoim miejscu. – A, właśnie… Obiecałeś mi wczasy – rzuciła jakby od niechcenia,
jednak zwracając się do Dimitra.
Jego oczy
zabłysły, ledwo tylko usłyszał te słowa. W jego spojrzeniu doszukała się
zrozumienia. Choć od zniknięcia Łowcy minęły całe tygodnie, najwyraźniej wciąż
dobrze pamiętał rozmowę, którą odbyli w świecie snów. Isabeau wtedy nie miała
do tego głowy, nie wyobrażając sobie zostawienia Miasta Nocy – nie
tak od razu – po wszystkim, co się wydarzyło. Później na pierwszy
plan wysunęło się otwarcie klubu i wesele Alessi, ale teraz…
Tak czy siak,
może to wcale nie było takim złym pomysłem. Marzyła o odpoczynku
gdzieś daleko, najlepiej nie w miejscu, które łączyło się z Seattle.
Zwłaszcza teraz, gdy wciąż próbowała poukładać sobie w głowie pojawienie się
Selene. Co prawda myślenie o tym w chwili, gdy jednocześnie zamartwiała się
o Jocelyne, nie wydawało się właściwe, ale z drugiej
strony… Co mogła zrobić? Obawiała się, że w przypadku bratanicy i tak mogli
zrobić co najwyżej tyle, by jak najbezpieczniej przeprowadzić ją przez
proces. Jeśli ludzka natura okazałaby się wystarczająca, by ciało nie zbuntowało się
przed przemianą, resztą mógł zająć się przede wszystkim Ariel.
Tym razem
Aldero nawet nie próbował ukrywać rozdrażnienia. Mocniej zacisnął palce na kierownicy,
po czym znacząco przyspieszył. Samochód nieznacznie szarpnął, gwałtownie
wyrywając do przodu.
– Naprawdę
znajdźcie sobie pokój.
Droga do domu minęła względnie
spokojnie. Na miejsce dojechali jako drudzy, ale Isabeau to odpowiadało.
Podczas wysiadania czuła się wyjątkowo opanowana i nazbyt świadoma
tego, co miała do zakomunikowania zebranym. Podejrzewała co prawda, że
Alessia mogła zdążyć ją ubiec, ale nie miała nic przeciwko temu. Jak długo
sytuacja wydawała się opanowana, Beau nie zamierzała zamartwiać się
bardziej niż to konieczne.
Prawda była
taka, że do pewnego stopnia dopisywało im szczęście. To brzmiało jak
najbardziej naciągana teoria na świecie, ale tak właśnie było.
Osobiście przycisnęła Lucy jeszcze przed wyjazdem, kolejny raz decydując się
skorzystać z wiedzy wampirzycy na temat dzieci księżyca. Wciąż czuła się
dziwnie, kiedy rozmawiała z tą kobietą, zwłaszcza że w pamięci wciąż
miała nieznośną, działającą wszystkim w koło na nerwy Claryssę, ale i do tego
zdążyła przywyknąć. Nie ukrywała, że dyskutowanie z nieśmiertelną
teraz, było dużo przyjemniejszym i o wiele bardziej wartościowym doświadczeniem.
Tak czy siak,
słowa Lucy brzmiały dość optymistycznie. Aż nadto prawdopodobne wydawało się,
że przewaga człowieczeństwa w przypadku Jocelyne mogła okazać się równie
zbawienna, co i działanie nowiu w noc, w którym Ariel został
niemal śmiertelnie ranny. Kiedy walczyli o życie Alessi, mieli nóż na
gardle. Dla niej pełnia była niczym wyrok, zwłaszcza że wampirza cząstka w dość
jednoznaczny sposób walczyła z nową, wilczą naturą. Któraś z kolei
przemiana mogła okazać się zabójcza, o ile Ali w ogóle przetrwałaby
pierwszą transformację z wilka.
Szanse
Jocelyne prezentowały się dużo lepiej. Skoro potrzebowali cudu, by w raptem
trzy dni dorwać Charona i znaleźć cudowny sposób na pozbawienie go
życia (Ba! To Joce musiałaby dokonać tego osobiście!), pozostawało im
przygotować dziewczynę najlepiej, jak tylko było to możliwe. Choć ta perspektywa
wciąż wydawała się Isabeau co najmniej niepokojąca, najważniejsze w całym
tym szaleństwie pozostawało to, by mała wyszła ze wszystkiego bez szwanku.
Jeśli w grę wchodziło wyłącznie to, żeby poświęciła resztki wampirzej
natury na rzez tej nowej, powiązanej z księżycem…
To było
możliwe. Lucy wyjaśniła dość i to wystarczająco obrazowo, by Isabeau
nabrała pewności, że sobie poradzą. Dla pewności i tak przetrząsnęła wszystkie
dostępne pisma w świątyni. Zwłaszcza ruszenie tych, które dotyczyły
zielarstwa, a więc tematu tak bliskiego matce, okazało się wyzwaniem,
ale ostatecznie przyniosło efekty. Beau zabrała ze sobą przepis na mieszankę,
która mogła okazać się przydatna. Co prawda nie sądziła, że
kiedykolwiek przyjdzie jej szukać metody na wzmocnienie ludzkiej
natury, ale w tej sytuacji nie mieli wyboru.
Przestało
padać, ale w powietrzu wciąż dało się wyczuć nieprzyjemny chłód.
Nie przeszkadzał jej, a tym bardziej nie sprawił, by zapragnęła
opędzić się od lodowatych ramion Dimitra. Och, wręcz przeciwnie.
Widziała, że Aldero przemknął gdzieś obok, najwyraźniej nie spiesząc się
z wejściem do domu. Sądząc po napiętej atmosferze, której jak
nic mogła się spodziewać, nie była tym ani trochę zaskoczona.
Jeszcze
przed opuszczeniem podjazdu doszedł ją energiczny głos Alessi. Słyszała, jak
dziewczyna wita się z bliskimi, stanowczo ucinając wszelakie dyskusje
na temat tego, czy sama powinna się przywitać. Beau uśmiechnęła się
pod nosem, dochodząc do wniosku, że to jednak było zabawne. Och, no
i dokładnie tego samego mogliby się spodziewać po niej, gdyby
ktoś nagle zakomunikował, że nie powinna czegokolwiek robić.
– Beau!
Dimitrze! – doszedł ją pogodny głos Esme.
Nie
zdziwiło jej, że to właśnie ona jako pierwsza wyszła im na spotkanie.
Jak zwykle złociste tęczówki wampirzycy pociemniały, bynajmniej nie za sprawą
głodu. Isabeau mogła się założyć, że to przede wszystkim troska,
zwłaszcza że oczy kobiety przybrały nieco jaśniejszą barwę, gdy zwróciła się
do nich. Uśmiechała się niepewnie, zachęcająco wyciągając ramiona ku
Beau. Kapłanka miała ochotę wywrócić oczami, tym bardziej że wcale nie miała
poczucia, by widziała całe towarzystwo aż tak dawno temu, ale powstrzymała
się. Jeśli chodziło o Esme, mogła wybaczyć jej naprawdę wiele.
– To miłe,
że nikt nie wita nas, jakbyśmy przyjechali na stypę – powiedziała,
nie mogąc się powstrzymać. Uśmiechnęła się, odsłaniając wydłużone kły.
– Zgaduję, że mój braciszek jest na miejscu?
– Joce na razie
została u nas – wyjaśniła Esme. W gruncie rzeczy nie musiała
dodawać niczego więcej.
Oczywiście.
W takim wypadku na pewno mogła spodziewać się i Gabriela, i Renesmee.
To wiele ułatwiało, zwłaszcza że nie miała ochoty zjeździć całego
Seattle, by poinformować każdego z osobna, jak prezentowały się plany.
Pozwoliła,
by Esme przywitała się z Dimitrem. Sama stanęła na boku,
nerwowo podrygując, choć wcale nie była pewna dlaczego. Choć na zewnątrz
panował przede wszystkim spokój, Isabeau z jakiegoś powodu poczuła się
dziwnie zniecierpliwiona. Nie czuła napięcia, nikt na nikogo nie krzyczał,
przynajmniej na razie, a jednak…
–
Zostaniecie na noc? – doszedł ją ponownie głos Esme. Spojrzała na wampirzycę
w roztargnieniu. – Beau?
– Hm…? –
Potrząsnęła głową, próbując doprowadzić się do porządku. Spróbowała się
uśmiechnąć, ale przyszło jej to z trudem. – Och, nie… Nie, za dużo
was tutaj. Chyba chwilowo wolę hotel.
– Już się
za czymś rozglądałem w drodze – wtrącił pospiesznie Dimitr. – Ale i
tak dziękujemy za gościnę – dodał, nie pierwszy raz wprawiając
Esme w konsternację swoim zachowaniem.
– Och, w porządku.
Myślałam…
Cokolwiek
wampirzyca miała do dodania, Isabeau już tego nie słyszała. Dziwne
uczucie nasiliło się, chociaż nie potrafiła go opisać. Miała za to wrażenie,
że nagle znalazła się pod kloszem, odcięta od wszelakich
podsuwanych przez zmysły bodźców. Nie zauważyła nawet, że przystanęła w pół
kroku, rozszerzonymi oczyma spoglądając w przestrzeń.
A potem
świat gwałtownie przyspieszył, kiedy pierwsza od dawna wizja uderzyła w Isabeau
z całą mocą.
– Nemezis?!
Wyczuła
ruch za plecami. Dimitr zmaterializował się tuż obok, podtrzymując
ją, kiedy zgięła się wpół, chwytając za brzuch. Aż zachłysnęła się
powietrzem, czując rozrywający ból.
Na moment
zabrakło jej tchu. W nozdrza uderzył ją zapach krwi, choć kiedy
spuściła wzrok na swoje dłonie, nie dostrzegła ani kropelki.
Zachwiała
się, bliska tego, żeby osunąć na kolana. Słyszała głos; ktoś raz po raz
wypowiadał jej imię. Dookoła zrobiło się zamieszanie, ale nawet
gdyby chciała, nie potrafiłaby skupić spojrzenia na którejkolwiek z obecnych
dookoła osób. To wszystko działo się jakby poza nią, w zupełnie
innej rzeczywistości. W tej nowej, w której utknęła Isabeau, działo się
coś złego – z tym, że w równym stopniu dotyczyło, jak i nie dotyczyło
jej samej.
Śniła na jawie.
Wciąż czuła krew, równie prawdziwą, co i paraliżujący ból. Ktoś ją
trzymał, ale już nie była w stanie odróżnić bodźców podsuniętych
przez wizję od tych, których doświadczała naprawdę.
– Weź ją do środka
– polecił ktoś.
Uczepiła się
tego głosu, choć nie należał do Dimitra. Wciąż oszołomiona,
gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Ucisk w piersi zelżał, tak jak i paraliżujący
ból. Co prawda Isabeau wciąż czuła się tak, jakby ktoś przebił ją na wylot
i poprzestawiał wszystkie wnętrzności, ale kiedy pierwszy szok minął,
wrażenie powoli zaczęło ustępować. Zanim zdążyła się obejrzeć, znów stała
przed domem, drżąc na całym ciele i utrzymując się w pionie
wyłącznie dzięki lodowatym objęciom męża.
Ostrzegawczo
uniosła dłoń, kiedy Dimitr spróbował zastosować się do rady i wziąć
ją na ręce. Poderwała głowę, spoglądając wampirowi prosto w oczy. Mogła
tylko zgadywać, jak wyglądały jej własne, ale po wyrazie
twarzy wampira zaczęła się domyślać.
– Twoje
oczy… – wyrwało mu się.
– Już…
dobrze… – wykrztusiła. Odetchnęła, powoli odzyskując nad sobą kontrolę. –
W porządku, naprawdę. Dojdę sama – dodała, ale i tak bardziej
stanowczo pochwycił ją w pasie.
– Uparta
kobieta.
Nie
skomentowała tego nawet słowem, ostatecznie godząc się na kompromis.
Pozwoliła, by poprowadził ją do domu, starając się ignorować
wszystkich wokół. Przecież dobrze wiedziała, że na nią patrzyli.
– Tak, tak…
Ja też za wami tęskniłam – mruknęła z przekąsem, jakimś cudem
będąc w stanie się uśmiechnąć. – Za poplątanymi wizjami tym
bardziej – dodała, wraz z tymi słowami ciężko opadając na kanapę.
Z westchnieniem ukryła twarz w dłoniach. To by było na tyle, jeśli chodzi o łaskawość bogini i losu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz