26 stycznia 2022

Sto pięćdziesiąt cztery

Jocelyne

Within więcej się nie pojawiła, ale tak było lepiej. Joce ani trochę nie tęskniła za dziwnymi snami, nie wspominając o tym, że zdecydowanie wolała nie zastanawiać się, na ile te były prawdziwe. Nie widywała wilków, nie błądziła w ciemnościach i mgle, a tym bardziej nie miała poczucia, by cokolwiek się w niej zmieniło. I choć nie miała pojęcia, czego powinna spodziewać się po ugryzieniu wilkołaka, po reakcjach bliskich była skłonna założyć się, że niekoniecznie spokoju.

Wystarczyły dwa dni, by perspektywa snu zaczęła ją męczyć. Kiedy pierwszy szok minął, a Jocelyne nabrała sił po utracie krwi, zaczęła czuć się co najmniej nieswojo z tym, że wszyscy obchodzili się z nią jak z jajkiem. Gdyby przynajmniej wiedziała, jak powinna rozumieć spojrzenia, które rzucali jej się Ariel i Alessia, którzy pojawili się przy pierwszej możliwej okazji.

Lubiła męża siostry, zresztą ze wzajemnością, zwłaszcza że w większości przypadków chłopak po prostu był uroczy. Było coś ujmującego w wiecznie smutnych oczach i zmęczonym uśmiechu, tym bardziej że Joce wiedziała, że to wyłącznie pozory. Ktoś, kto zmuszony został pełnić rolę alfy w Mieście Nocy, nie mógł być słaby. Nigdy nie postrzegała Ariela w taki sposób, a jednak kiedy próbowała rozmawiać z chłopakiem pierwszego wieczoru po jego przyjeździe do Seattle, naprawdę przypominał jej zagubionego chłopca, który nie do końca wie, co powinien zrobić. I, o bogini, nie miała pojęcia, co to oznaczało.

Wiedziała, że w mieście pojawili się również Isabeau i Dimitr, ale ci wydawali się żyć swoim życiem. Chyba nawet nie dziwiło jej to, że ciocia nie miała ochoty znów wylądować pod jednym dachem z Rufusem, upierając się na pokój w hotelu. Jocelyne mogła tylko zgadywać, co planowała ta dwójka i na ile miało to związek z nią, ale zdecydowała się o nic nie pytać. Przynajmniej początkowo odsuwanie od siebie wspomnienia tego, co się wydarzyło, stanowiło najprostsze rozwiązanie. Chwila na poukładanie sobie wszystkiego w głowie okazała się wręcz zbawienna.

Był jeszcze Ryan, choć i jego nie zapytała o szczegóły. Liczyło się, że kiedy przy drugim przebudzeniu otworzyła oczy, odkryła, że jak gdyby nigdy nic przesiadywał w jej pokoju. Gdzieś w pamięci miała wyraz jego twarzy i lśniące gniewem oczy, ale to przypominało sen – koszmar, który już dawno temu rozmył się w jej pamięci. Ignorowanie demonicznej aury chłopaka przychodziło jej coraz bardziej naturalnie, choć nie sądziła, że kiedykolwiek do tego dojdzie. Zwłaszcza że ta paradoksalnie wydawała jej się bardziej wyrazista niż kiedykolwiek.

Tak czy siak, Ryan zachowywał się zadziwiająco wręcz normalnie, więc i Jocelyne zdecydowała się do tego dostosować. Swoboda, z jaką wydawał poruszać się po domu Cullenów, wciąż wprawiała ją w konsternację. Drobiazgi takie jak to, że reagował na jej zachcianki, kiedy w pewnym momencie zażyczyła sobie gorącej czekolady. Miała wręcz wrażenie, że ulżyło mu, gdy nagle nabrała ochoty na słodycze, zamiast poprosić o szklankę krwi albo (Och, jak go znała, tylko na to czekał!) kawał surowego mięsa. Kiedy wieczorem pojawił się z laptopem i jak gdyby nigdy nic zadecydował, że obejrzą jakiś film, nawet nie próbowała pytać. Nie, skoro z całą mocą dotarło do niej, że tego potrzebowała.

Wciąż nie była pewna, co myśleć o tym, co działo się między nimi, ale to już nie miało znaczenia. Nie czuła się źle z tym, że otwarcie okazywał to, że mieli się ku sobie. Co prawda miała wrażenie, że przynajmniej dla rodziców sprawa była jasna już od poranka, w którym Ryan zjawił się w jej pokoju z prośbą o pomoc, ale wcześniej nie okazywali tego aż tak otwarcie. Teraz to, że niejako było w związku, okazało się wręcz oczywiste.

Jocelyne bez słowa wślizgnęła się do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Słyszała głosy i ciche rozmowy, ale zdążyła do tego przywyknąć. Dom żył swoim życiem, zresztą jak zawsze. Wiedziała, że dziadek był w pracy, Alice wybyła do klubu, a reszta zajmowała się sobą. Gdzieś ponad całe zamieszanie przebijał się tubalny głos Emmetta, ale nawet nie próbowała skupiać się na poszczególnych słowach. Chyba wolała nie wiedzieć, co tym razem chodziło temu wampirowi po głowie.

Podeszła do umywalki, by przemyć twarz chłodną wodą. Mimowolnie skrzywiła się, w lustrze dostrzegając swoje odbicie. Wyglądała blado, ale podejrzewała, że to wina potarganych włosów i białej koszuli nocnej, która miała na sobie. Z westchnieniem przeczesała włosy palcami, po cichu licząc na to, że mama pojawi się wkrótce z rzeczami, o które ją poprosiła. Początkowo rozumiała troskę i to, że woleli, by została w domu Cullenów, by w razie co dziadek miał na nią oko, ale po dwóch dniach mogła chyba założyć, że nie zasłabnie, nie umrze ani jednak nie dostanie gorączki. Z tego, co dowiedziała się od Alessi, do pełni zostało wystarczająco niewiele, by objawy już dawno zaczęły dawać o sobie znać, gdyby coś jednak miało być nie tak.

Nie miała pewności, co o tym myśleć. Nie chciała choćby brać pod uwagę tego, że pełnia przypadała… Cóż, właściwie za chwilę. Nie miała pojęcia, co planował wtedy zrobić Ariel, ale wciąż nie znalazła odwagi, żeby go o to zapytać. Nie żeby sam zainteresowany w ogóle kręcił się pośród wampirów. Mogła sobie wyobrazić, że w tym okresie robił się wyjątkowo wrażliwy.

Mimowolnie pomyślała o wilku, którego głaskała we śnie. O jego miękkim futrze, bystrym spojrzeniu i tym dziwnym wrażeniu, które towarzyszyło jej, gdy już otrząsnęła się z myślą, że wkrótce… Że to wszystko…

A potem to uczucie zniknęło. Tak po prostu.

Mętlik w głowie wrócił i to ze zdwojoną siłą. Och, jakby zbyt mało razy doświadczyła momentów, w których nie rozumiała samej siebie…

Wycofała się, bez słowa zawracając do drzwi. Przynajmniej to początkowo miała w planach, póki coś innego nie przykuło jej uwagi. Wróciła do lustra, ponownie skupiając się na swoim odbiciu. W zamyśleniu przesunęła palcami po opatrunku na szyi, czekając na jakiekolwiek oznaki tego, że coś  mogłoby być nie tak. Nie poczuła bólu, nawet stłumionego, ale wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej. Carlisle nie podawał jej żadnych lekarstw, zwłaszcza że nie skarżyła się na nic poza początkowym zmęczeniem. Z drugiej strony pamiętała przecież ugryzienie – to, że Charon zaatakował ją z wystarczającą gwałtownością, by nabrała pewności, że gdyby zechciał, z powodzeniem mógłby rozerwać jej gardło.

Więc czemu…?

Znalazła krawędź plastra, po czym ostrożnie podważyła go paznokciami. Potrzebowała chwili, by poradzić sobie z opatrunkiem, starając się nie brać pod uwagę tego, że wkrótce mogłaby tego pożałować. W zasadzie sama nie była pewna, czego powinna się spodziewać, ale… Cóż, na pewno nie tego, co ostatecznie ukazało się jej oczom.

Nie znała się na medycynie. Ani trochę, ale to nie zmieniało najważniejszego: że ze swoim talentem do potykania się na prostej drodze, lądowała w gabinecie dziadka zdecydowanie zbyt często, zwłaszcza jeśli obok nie było Damiena. Teraz już nie mogła liczyć na brata, a jednak patrząc na ledwo widoczną, praktycznie zabliźnioną szramę, czuła się prawie jak po interwencji chłopaka. Dla pewności przesunęła się bliżej, delikatnie muskając palcami pogrubienie, które – mogłaby wręcz przysiąc – wcale nie przypominało szarpanego ugryzienia rozszalałego wilkołaka. A przynajmniej nie takiego, które powstało raptem dwa dni wcześniej.

Potrząsnęła głową. Nie doczekała się bólu, krwawienia, ani niczego równie niepokojącego. Z powątpiewaniem spojrzała na opatrunek, po czym wrzuciła go do kosza, dochodząc do wniosku, że był zbędny. W razie gdyby Carlisle uznał inaczej, jak nic miał ją o tym poinformować.

Co tam się stało?, pomyślała z powątpiewaniem, w końcu wychodząc z łazienki.

Jak przez mgłę pamiętała to, co wydarzyło się w sklepie. Jej własny strach, przerażone spojrzenie Claire, gniew Ryana… To wszystko zlało się w jedno, ostatecznie zwieńczone paraliżującym bólem. Joce miała wrażenie, że nawet lepiej było, że ostatecznie straciła przytomność. Miała wrażenie, że wypytanie o szczegóły miało okazać się dużo prostsze, niż przywołanie ich z pamięci.

Jeszcze przed wślizgnięciem się do tymczasowej sypialni, wyczuła, kogo zastanie w środku. Ostrożnie uchyliła drzwi, z zaciekawieniem zaglądając w głąb pomieszczenia. Natychmiast zauważyła Ryana, chociaż ten nie wydawał się świadom jej obecności. Rozsiadł się na łóżku, jak gdyby nigdy nic oparty o ścianę i z ołówkiem w dłoni. Uniosła brwi, widząc jak zdecydowanymi ruchami kreślił coś w rozłożonym na kolanach rysowniku. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę nigdy nie widziała, żeby rysował, choć przecież zdążyła się przekonać, że miał do tego predyspozycje.

Zawahała się. Wsparta przez framugę, kilka kolejnych sekund obserwowała, dziwnie zafascynowana tym widokiem. Jasne, czasami zastawała mamę z pastelami, ale do tego akurat zdążyła się przyzwyczaić.

– Mam zrobić ci miejsce, czy sobie tam postoisz? – mruknął jakby od niechcenia Ryan, nawet nie unosząc wzroku.

Wyprostowała się, natychmiast robiąc krok naprzód. Poczuła się dziwnie ze świadomością, że właśnie przyłapał ją na podglądaniu. Z drugiej strony, to on bez słowa wszedł jej do sypialni, więc teoretycznie byli kwita, ale…

– Co tam bazgrzesz? – rzuciła zaczepnym tonem, chcąc przerwać krępującą ciszę.

– Pokażę ci jak skończę. – Kąciki ust Ryana uniosły się ku górze. Natychmiast przemieścił się, układając rysunek tak, by przypadkiem go nie zauważyła. – Chcesz się położyć? – dodał, na moment poważniejąc.

Zaprzeczyła. Czuła się nieźle i nic nie wskazywało na to, by ta kwestia miała ulec zmianie. To i stan rany zdawały się mówić same za siebie, choć wciąż nie była pewna, co o tym myśleć.

– Ryan?

– Hm? – Wzrok znów skupił na rysunku. Przez chwilę słyszała wyłącznie swój przyspieszony oddech i szelest przesuwającego się po papierze rysika. – Nie pokażę ci, więc…

– Nie o to chodzi. To ja chcę ci coś pokazać.

W końcu poderwał głowę, by móc zmierzyć ją wzrokiem. Ostrożnie odłożył szkicownik na bok, z premedytacją układając go rysunkiem ku dołowi. Wywróciła oczami, ale nie skomentowała tego nawet słowem, zbyt przejęta inną kwestią. W ułamku sekundy znalazła się obok łóżka, ostrożnie suwając się na materac. Usiadła na piętach, wpatrzona w swojego towarzysza, po czym w znaczącym geście przekrzywiła głowę.

Wyczuła, że się zmieszał. Oczy Ryana nieznacznie się rozszerzyły, utkwione w jej gardle. Zauważyła, że poruszył się niespokojnie, wciąż patrząc się na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy.

– Ty chyba nie… – wymamrotał i tym razem to ona uniosła brwi, zdezorientowana. – Znaczy… Coś wspominałaś, że wy… ale…

– O czym mówisz? – zapytała, nie kryjąc dezorientacji. – Chciałam, żebyś obejrzał moją szyję.

Otworzył i zaraz zamknął usta. Wyprostował się niczym struna, wciąż wyraźnie zdezorientowany. Znów wyglądał na chętnego, by coś powiedzieć, nim w jego oczach ostatecznie doszukała się zrozumienia. Co więcej była gotowa przysiąc, że się zarumienił, choć to wydało się Jocelyne co najmniej zastanawiające.

I zabawne. Z trudem powstrzymała uśmiech, woląc nie sprawdzać, co oznaczało zażenowanie kogoś, kto miał w sobie demoniczną cząstkę. Chyba nie chciała wiedzieć.

– Moja szyja – powtórzyła, nie odrywając wzroku od chłopaka. – Nie wygląda tak źle, nie? Znaczy…

– Trochę tak. Znaczy… Nie wiem? – Ryan zacisnął usta. – Nie przypominaj mi tego – westchnął i tym razem zabrzmiał aż nazbyt poważnie.

Natychmiast się odsunęła. Pozwoliła, by loki opadły jej na ramiona, dodatkowo zakrywając już i tak zaleczoną ranę.

W porządku, mogła przewiedzieć, że nie będzie zachwycony jakąkolwiek wzmianką o Charonie. Możliwe, że lepiej było nie pytać. Przynajmniej nie jego, skoro wolał krążyć wokół tematu i nie poruszać go bez potrzeby. Co jak co, ale to akurat mogła zrozumieć.

Musiała porozmawiać z dziadkiem. Ewentualnie z Arielem, choć wątpiła, by potrafił wyjaśnić jej, co właśnie się działo. Podejrzewała, że raczej znów spojrzy na nią dziwnie albo…

Odrzuciła od siebie niechciane myśli, nie chcąc niepotrzebnie psuć atmosfery. Chwilę jeszcze obserwowała Ryana, próbując ocenić jego reakcję. Wolną rękę dyskretnie przesunęła po materacu, ostrożnie sięgając do porzuconego na materacu notesu.

Zdążyła zaledwie musnąć palcami okładkę, nim wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Ryan przemieścił się błyskawicznie. W zasadzie dosłownie skoczył w jej stronę, nim zdążyła zdobyć się na jakąkolwiek próbę obrony. Zdążyła wydać z siebie urywany pisk, nim chłopak dosłownie przygwoździł ją do materaca. Spojrzała na niego z niedowierzaniem, zdezorientowana szerokim uśmiechem, który pojawił się na jego ustach. Tym i figlarnym błyskiem w oczach, którego na szczęście nie dało się porównać do rubinowego blasku, który w przypadku istot takich jak on zwiastował tylko jedno: śmiertelne zagrożenie.

Wystarczyła zaledwie chwila nieuwagi, żeby ją unieruchomił. Zaraz po tym poczuła jego dłoń na brzuchu. Gwałtownie zassała powietrze, uświadamiając sobie, co próbował zrobić.

– Nie odważysz się… – wydyszała, ale w odpowiedzi doczekała się wyłącznie jeszcze bardziej promiennego uśmiechu.

– Ależ tak.

A potem zaczął ją łaskotać, absolutnie nieprzejęty tym, że wydała z siebie pisk, który jak nic obudziłby umarłego, a już na pewno był doskonale słyszalny w domu pełnym wampirów. Wybuchła śmiechem, bezskutecznie próbując się oswobodzić. W efekcie omal nie zrzuciła ich oboje z łóżka, jednak w porę powstrzymały ją znajome już ręce Ryana.

Korzystając z chwili oddechu, chwyciła go za przód koszulki, przyciągając do siebie. Wylądował na niej, ale to wydawało się właściwe, tak jak i to, że ostatecznie wylądowała w jego ramionach, wciąż zanosząc śmiechem. Czuła ciepło obejmujących ją ramion, słyszała jego głos i… to wszystko wydawało się właściwe. O wiele bardziej naturalne niż wszystkie godziny w samotności, kiedy próbowała ukoić własną tęsknotę i dopasować do z góry skazanych na niepowodzenie pragnień Dallasa. Te dłonie były prawdziwe, tak jak i pocałunek, który w pewnym momencie poczuła na skroni.

Potrzebowała tego. Prawdziwości. Krążącej w żyłach krwi i przyspieszonego oddechu. Poczucia, że już nie goniła za snem albo wspomnieniem. Co więcej, czuła się normalnie – prawie jak wtedy, gdy próbował nauczyć ją jeździć na deskorolce albo zaczepnym tonem komentował to, że mogłaby szykować sobie normalne śniadanie. Tak po prostu, w najbardziej ludzki sposób, jaki tylko Jocelyne mogła sobie wyobrazić.

– Ej, dzieciaki, ciszej tam! Takie akcje to tylko jak nikogo nie ma w domu! – doszedł z dołu tubalny głos Emmetta.

Poczuła, że się rumieni. Zaśmiała się nerwowo, wciąż walcząc o oddech. Cała czerwona, okręciła się na tyle, by móc spojrzeć wprost w ciemne oczy Ryana. Obserwował ją z zaciekawieniem, wyraźnie z siebie zadowolony.

– Głodnemu chleb na myśli… – rzucił, wywracając oczami.

– Skoro o tym mówisz, chyba jestem głodna – oznajmiła z rozbrajającą wręcz szczerością. Ray parsknął, jakby od niechcenia siadając na łóżku. – No, co?

– Ależ nic. I tak nie zostawię ci notatnika, póki nie skończę rysunku – zapowiedział, nie przestając się uśmiechać.

Jeszcze kiedy mówił, poderwał się, wciąż przyciskając szkicownik do piersi. Spojrzała na niego z niedowierzaniem, chcąc nie chcąc odprowadzając wzrokiem, kiedy ruszył w stronę korytarza.

– Jakbym chciała, mogłabym wyciągnąć to wspomnienie – zagroziła, wbijając wzrok w jego plecy. – Zwłaszcza po czymś takim.

Niecierpliwie machnął ręką. Zupełnie jakby to, że dysponowała telepatycznymi zdolnościami, nie robiło na nim wrażenia.

– Wtedy musiałbym to powtórzyć. To kara za grzebanie w moich rzeczach bez pozwolenia.

Wyszedł, nim zdążyłaby znaleźć na to dobry argument. Wciąż rozbawiona, usiadła na łóżku. Oddychała ciężko i szybko, czując się jakby właśnie przebiegła maraton, ale to okazało się dobrym stanem. Nerwowymi gestami poprawiła włosy, choć to z góry zdawało się skazane na niepowodzenie, skoro wciąż nie zdecydowała się ich rozczesać. Miała wrażenie, że po dwóch dniach leżenia i tak musiała poprosić o to tatę, jeśli w ogóle chciała doprowadzić loki do porządku bez większego szwanku.

W zamyśleniu ujęła kosmyk między palce, podsuwając sobie pod oczy. Miała ochotę wrócić do pasemek. Choćby jednego, tak jak wtedy, gdy poprosiła Shannon o zafarbowanie włosów. Może niebieski jednak był dobrym pomysłem, tak dla odmiany po wrzucającej się w oczy czerwieni.

Nowy związek, nowa ja?, pomyślała i choć początkowo ta myśl ją rozbawiła, prawie natychmiast Jocelyne poczuła nieprzyjemny ucisk w gardle.

Nie mogła wykluczyć, że wkrótce te słowa miały się ziścić, choć niekoniecznie w sposób, którego mogłaby oczekiwać. Spuściła wzrok na swoje dłonie, po czym nerwowo zacisnęła palce. Zadrżała, nagle zaniepokojona. Mogła udawać, że perspektywa nadchodzącej pełni i tego, co mogło się wtedy wydarzyć, wcale jej nie niepokoiła, ale to wcale nie było takie proste. Wręcz przeciwnie.

Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Wzdrygnęła się, początkowo zaskoczona. Natychmiast poderwała głowę, pewna, że zobaczy Ryana, ale prawie natychmiast uświadomiła sobie pomyłkę. Mimo wszystko wysiliła się na blady uśmiech, podchwyciwszy spojrzenie złocistych oczu.

– Jak ty się czujesz, słońce? – upewnił się Carlisle, podchodząc bliżej.

Nie zauważyła, kiedy wrócił do domu, ale zakładała, że dopiero co. Wciąż była w stanie wyczuć charakterystyczny dla szpitala zapach, choć ten wydawał się przytłumiony. Miała zresztą wrażenie, że wampir był zmęczony – na tyle, na ile wchodziło to w grę w przypadku istoty nieśmiertelnej.

– Wciąż nieźle – zapewniła, nawet nie musząc kłamać. Mimo wszystko nie zaprotestowała, kiedy dla pewności położył dłoń na jej czule. – Dziadku…

Zawahała się. Jeszcze kiedy mówiła, odgarnęła włosy na bok, by odsłonić szyję. W przeciwieństwie do Ryana, doktor od raz zorientował się, co próbowała mu pokazać. Przysiadł obok, ujmując ją pod brodę, by łatwiej obejrzeć jej gardło.

Jocelyne spojrzała na niego wyczekująco. Nawet jeśli miał jakieś uwagi co do tego, że sama naruszyła opatrunek, zachował je dla siebie.

– To powinno tak wyglądać? – zapytała wprost, kiedy cisza zaczęła zbytnio się przeciągać. W gruncie rzeczy nie potrzebowała odpowiedzi, ale…

– Nie do końca – przyznał wymijająco Carlisle. Rzucił jej zatroskane spojrzenie, jakby chcąc upewnić się, czy oby na pewno trzymała się aż tak dobrze, jak próbowała mu wmówić. – Chcesz porozmawiać? – zaryzykował, ostatecznie dając za wygraną.

Natychmiast się ożywiła. Już nie słaniała się na nogach, a tym bardziej nie miała ochoty skulić się na łóżku i znów zasnąć. Zresztą jeśli nie teraz, kiedy miała pytać? Zostało zdecydowanie zbyt mało czasu, by chowanie się w pokoju i udawanie, że nie działo się nic wartego uwagi, miało sens.

– Chcę wiedzieć – oznajmiła bez wahania. – Nic mi nie jest. Już mówiłam mamie, że mogę wrócić do domu – dodała, a doktor westchnął i posłał jej zmęczony uśmiech.

– Daj mi pięć minut – poprosił, podnosząc się. – Możesz zaczekać u mnie w gabinecie, jeśli masz ochotę. Doprowadzę się do porządku i porozmawiamy.

Skinęła głową. Coś w jego zachowaniu sprawiło, że nabrała pewności, że wyglądał na bardziej zatroskanego niż zazwyczaj. Podejrzewała, że miało to jakiś związek z pracą, ale to mogło zaczekać. Kilka minut i tak nie miało jej zbawić, zresztą wcale nie miała w planach dręczyć go za wszelką cenę. Wręcz przeciwnie.

Odprowadziła doktora wzrokiem, dopiero po chwili decydując się ruszyć za nim. Skręciła w przeciwną stronę, dobrze pamiętając, gdzie znajdował się gabinet Carlisle’a. Lubiła ten pokój, pełen książek i starych zdjęć, nawet jeśli niektóre nie wyglądały zbyt optymistyczne. To, które przedstawiało wielką trójcę z Volterry chociażby.

Wślizgnęła się do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Planowała zająć wygodny obrotowy fotel przy biurku, przynajmniej do czasu pojawienia się doktora. Potrzebowała czegoś, by zająć czymś ręce i umysł, ale do tego czasu…

A potem zatrzymała się w pół kroku, z zaskoczeniem wpatrując się w tkwiącą tuż przed biurkiem postać. Starsza, bez wątpienia obca kobieta, odwzajemniła spojrzenie.

– Och… Widzisz mnie, dziecino?

Jocelyne zamarła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa