Within więcej się nie pojawiła,
ale tak było lepiej. Joce ani trochę nie tęskniła za dziwnymi
snami, nie wspominając o tym, że zdecydowanie wolała nie zastanawiać
się, na ile te były prawdziwe. Nie widywała wilków, nie błądziła
w ciemnościach i mgle, a tym bardziej nie miała poczucia,
by cokolwiek się w niej zmieniło. I choć nie miała
pojęcia, czego powinna spodziewać się po ugryzieniu wilkołaka, po reakcjach
bliskich była skłonna założyć się, że niekoniecznie spokoju.
Wystarczyły
dwa dni, by perspektywa snu zaczęła ją męczyć. Kiedy pierwszy szok minął,
a Jocelyne nabrała sił po utracie krwi, zaczęła czuć się co
najmniej nieswojo z tym, że wszyscy obchodzili się z nią jak z jajkiem.
Gdyby przynajmniej wiedziała, jak powinna rozumieć spojrzenia, które rzucali
jej się Ariel i Alessia, którzy pojawili się przy pierwszej
możliwej okazji.
Lubiła męża
siostry, zresztą ze wzajemnością, zwłaszcza że w większości przypadków
chłopak po prostu był uroczy. Było coś ujmującego w wiecznie smutnych
oczach i zmęczonym uśmiechu, tym bardziej że Joce wiedziała, że to wyłącznie
pozory. Ktoś, kto zmuszony został pełnić rolę alfy w Mieście Nocy, nie mógł
być słaby. Nigdy nie postrzegała Ariela w taki sposób, a jednak
kiedy próbowała rozmawiać z chłopakiem pierwszego wieczoru po jego przyjeździe
do Seattle, naprawdę przypominał jej zagubionego chłopca, który nie do końca
wie, co powinien zrobić. I, o bogini, nie miała pojęcia, co to oznaczało.
Wiedziała,
że w mieście pojawili się również Isabeau i Dimitr, ale ci wydawali się
żyć swoim życiem. Chyba nawet nie dziwiło jej to, że ciocia nie miała
ochoty znów wylądować pod jednym dachem z Rufusem, upierając się
na pokój w hotelu. Jocelyne mogła tylko zgadywać, co planowała
ta dwójka i na ile miało to związek z nią, ale zdecydowała się
o nic nie pytać. Przynajmniej początkowo odsuwanie od siebie
wspomnienia tego, co się wydarzyło, stanowiło najprostsze rozwiązanie. Chwila
na poukładanie sobie wszystkiego w głowie okazała się wręcz
zbawienna.
Był jeszcze
Ryan, choć i jego nie zapytała o szczegóły. Liczyło się, że kiedy
przy drugim przebudzeniu otworzyła oczy, odkryła, że jak gdyby nigdy nic
przesiadywał w jej pokoju. Gdzieś w pamięci miała wyraz jego twarzy
i lśniące gniewem oczy, ale to przypominało sen – koszmar, który już
dawno temu rozmył się w jej pamięci. Ignorowanie demonicznej aury chłopaka
przychodziło jej coraz bardziej naturalnie, choć nie sądziła, że
kiedykolwiek do tego dojdzie. Zwłaszcza że ta paradoksalnie wydawała
jej się bardziej wyrazista niż kiedykolwiek.
Tak czy siak,
Ryan zachowywał się zadziwiająco wręcz normalnie, więc i Jocelyne
zdecydowała się do tego dostosować. Swoboda, z jaką wydawał poruszać się
po domu Cullenów, wciąż wprawiała ją w konsternację. Drobiazgi takie
jak to, że reagował na jej zachcianki, kiedy w pewnym momencie
zażyczyła sobie gorącej czekolady. Miała wręcz wrażenie, że ulżyło mu, gdy
nagle nabrała ochoty na słodycze, zamiast poprosić o szklankę krwi
albo (Och, jak go znała, tylko na to czekał!) kawał surowego
mięsa. Kiedy wieczorem pojawił się z laptopem i jak gdyby nigdy
nic zadecydował, że obejrzą jakiś film, nawet nie próbowała pytać. Nie,
skoro z całą mocą dotarło do niej, że tego potrzebowała.
Wciąż nie była
pewna, co myśleć o tym, co działo się między nimi, ale to już
nie miało znaczenia. Nie czuła się źle z tym, że otwarcie
okazywał to, że mieli się ku sobie. Co prawda miała wrażenie, że
przynajmniej dla rodziców sprawa była jasna już od poranka, w którym
Ryan zjawił się w jej pokoju z prośbą o pomoc, ale wcześniej
nie okazywali tego aż tak otwarcie. Teraz to, że niejako było w związku,
okazało się wręcz oczywiste.
Jocelyne
bez słowa wślizgnęła się do łazienki, zamykając za sobą
drzwi. Słyszała głosy i ciche rozmowy, ale zdążyła do tego
przywyknąć. Dom żył swoim życiem, zresztą jak zawsze. Wiedziała, że dziadek był
w pracy, Alice wybyła do klubu, a reszta zajmowała się sobą.
Gdzieś ponad całe zamieszanie przebijał się tubalny głos Emmetta, ale nawet
nie próbowała skupiać się na poszczególnych słowach. Chyba
wolała nie wiedzieć, co tym razem chodziło temu wampirowi po głowie.
Podeszła do umywalki,
by przemyć twarz chłodną wodą. Mimowolnie skrzywiła się, w lustrze
dostrzegając swoje odbicie. Wyglądała blado, ale podejrzewała, że to wina
potarganych włosów i białej koszuli nocnej, która miała na sobie. Z westchnieniem
przeczesała włosy palcami, po cichu licząc na to, że mama pojawi się
wkrótce z rzeczami, o które ją poprosiła. Początkowo rozumiała troskę
i to, że woleli, by została w domu Cullenów, by w razie
co dziadek miał na nią oko, ale po dwóch dniach mogła chyba założyć,
że nie zasłabnie, nie umrze ani jednak nie dostanie gorączki.
Z tego, co dowiedziała się od Alessi, do pełni zostało
wystarczająco niewiele, by objawy już dawno zaczęły dawać o sobie
znać, gdyby coś jednak miało być nie tak.
Nie miała
pewności, co o tym myśleć. Nie chciała choćby brać pod uwagę
tego, że pełnia przypadała… Cóż, właściwie za chwilę. Nie miała pojęcia,
co planował wtedy zrobić Ariel, ale wciąż nie znalazła odwagi, żeby
go o to zapytać. Nie żeby sam zainteresowany w ogóle kręcił się
pośród wampirów. Mogła sobie wyobrazić, że w tym okresie robił się wyjątkowo
wrażliwy.
Mimowolnie pomyślała
o wilku, którego głaskała we śnie. O jego miękkim futrze, bystrym
spojrzeniu i tym dziwnym wrażeniu, które towarzyszyło jej, gdy już
otrząsnęła się z myślą, że wkrótce… Że to wszystko…
A potem to uczucie
zniknęło. Tak po prostu.
Mętlik w głowie
wrócił i to ze zdwojoną siłą. Och, jakby zbyt mało razy doświadczyła
momentów, w których nie rozumiała samej siebie…
Wycofała
się, bez słowa zawracając do drzwi. Przynajmniej to początkowo
miała w planach, póki coś innego nie przykuło jej uwagi. Wróciła
do lustra, ponownie skupiając się na swoim odbiciu. W zamyśleniu
przesunęła palcami po opatrunku na szyi, czekając na jakiekolwiek
oznaki tego, że coś mogłoby być nie tak.
Nie poczuła bólu, nawet stłumionego, ale wcale nie poczuła się
dzięki temu lepiej. Carlisle nie podawał jej żadnych lekarstw,
zwłaszcza że nie skarżyła się na nic poza początkowym zmęczeniem.
Z drugiej strony pamiętała przecież ugryzienie – to, że Charon zaatakował
ją z wystarczającą gwałtownością, by nabrała pewności, że gdyby
zechciał, z powodzeniem mógłby rozerwać jej gardło.
Więc
czemu…?
Znalazła
krawędź plastra, po czym ostrożnie podważyła go paznokciami. Potrzebowała
chwili, by poradzić sobie z opatrunkiem, starając się nie brać
pod uwagę tego, że wkrótce mogłaby tego pożałować. W zasadzie sama
nie była pewna, czego powinna się spodziewać, ale… Cóż, na pewno
nie tego, co ostatecznie ukazało się jej oczom.
Nie znała się
na medycynie. Ani trochę, ale to nie zmieniało najważniejszego:
że ze swoim talentem do potykania się na prostej drodze,
lądowała w gabinecie dziadka zdecydowanie zbyt często, zwłaszcza jeśli obok
nie było Damiena. Teraz już nie mogła liczyć na brata, a jednak
patrząc na ledwo widoczną, praktycznie zabliźnioną szramę, czuła się prawie
jak po interwencji chłopaka. Dla pewności przesunęła się bliżej,
delikatnie muskając palcami pogrubienie, które – mogłaby wręcz przysiąc – wcale
nie przypominało szarpanego ugryzienia rozszalałego wilkołaka. A przynajmniej
nie takiego, które powstało raptem dwa dni wcześniej.
Potrząsnęła
głową. Nie doczekała się bólu, krwawienia, ani niczego równie
niepokojącego. Z powątpiewaniem spojrzała na opatrunek, po czym
wrzuciła go do kosza, dochodząc do wniosku, że był zbędny. W razie
gdyby Carlisle uznał inaczej, jak nic miał ją o tym poinformować.
Co tam się
stało?, pomyślała z powątpiewaniem, w końcu wychodząc z łazienki.
Jak przez
mgłę pamiętała to, co wydarzyło się w sklepie. Jej własny
strach, przerażone spojrzenie Claire, gniew Ryana… To wszystko zlało się
w jedno, ostatecznie zwieńczone paraliżującym bólem. Joce miała wrażenie,
że nawet lepiej było, że ostatecznie straciła przytomność. Miała wrażenie, że wypytanie
o szczegóły miało okazać się dużo prostsze, niż przywołanie ich z pamięci.
Jeszcze
przed wślizgnięciem się do tymczasowej sypialni, wyczuła, kogo
zastanie w środku. Ostrożnie uchyliła drzwi, z zaciekawieniem
zaglądając w głąb pomieszczenia. Natychmiast zauważyła Ryana, chociaż ten
nie wydawał się świadom jej obecności. Rozsiadł się na łóżku,
jak gdyby nigdy nic oparty o ścianę i z ołówkiem w dłoni.
Uniosła brwi, widząc jak zdecydowanymi ruchami kreślił coś w rozłożonym na kolanach
rysowniku. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę nigdy nie widziała,
żeby rysował, choć przecież zdążyła się przekonać, że miał do tego
predyspozycje.
Zawahała się.
Wsparta przez framugę, kilka kolejnych sekund obserwowała, dziwnie
zafascynowana tym widokiem. Jasne, czasami zastawała mamę z pastelami, ale do tego
akurat zdążyła się przyzwyczaić.
– Mam
zrobić ci miejsce, czy sobie tam postoisz? – mruknął jakby od niechcenia
Ryan, nawet nie unosząc wzroku.
Wyprostowała
się, natychmiast robiąc krok naprzód. Poczuła się dziwnie ze świadomością,
że właśnie przyłapał ją na podglądaniu. Z drugiej strony, to on
bez słowa wszedł jej do sypialni, więc teoretycznie byli
kwita, ale…
– Co tam bazgrzesz?
– rzuciła zaczepnym tonem, chcąc przerwać krępującą ciszę.
– Pokażę ci jak
skończę. – Kąciki ust Ryana uniosły się ku górze. Natychmiast przemieścił się,
układając rysunek tak, by przypadkiem go nie zauważyła. – Chcesz się
położyć? – dodał, na moment poważniejąc.
Zaprzeczyła.
Czuła się nieźle i nic nie wskazywało na to, by ta kwestia
miała ulec zmianie. To i stan rany zdawały się mówić same za siebie,
choć wciąż nie była pewna, co o tym myśleć.
– Ryan?
– Hm? – Wzrok
znów skupił na rysunku. Przez chwilę słyszała wyłącznie swój przyspieszony
oddech i szelest przesuwającego się po papierze rysika. – Nie pokażę
ci, więc…
– Nie o
to chodzi. To ja chcę ci coś pokazać.
W końcu
poderwał głowę, by móc zmierzyć ją wzrokiem. Ostrożnie odłożył szkicownik
na bok, z premedytacją układając go rysunkiem ku dołowi. Wywróciła
oczami, ale nie skomentowała tego nawet słowem, zbyt przejęta inną
kwestią. W ułamku sekundy znalazła się obok łóżka, ostrożnie suwając się
na materac. Usiadła na piętach, wpatrzona w swojego towarzysza,
po czym w znaczącym geście przekrzywiła głowę.
Wyczuła, że się
zmieszał. Oczy Ryana nieznacznie się rozszerzyły, utkwione w jej gardle.
Zauważyła, że poruszył się niespokojnie, wciąż patrząc się na nią
tak, jakby widział ją po raz pierwszy.
– Ty chyba
nie… – wymamrotał i tym razem to ona uniosła brwi, zdezorientowana. –
Znaczy… Coś wspominałaś, że wy… ale…
– O czym
mówisz? – zapytała, nie kryjąc dezorientacji. – Chciałam, żebyś obejrzał
moją szyję.
Otworzył i zaraz
zamknął usta. Wyprostował się niczym struna, wciąż wyraźnie zdezorientowany.
Znów wyglądał na chętnego, by coś powiedzieć, nim w jego oczach
ostatecznie doszukała się zrozumienia. Co więcej była gotowa przysiąc, że się
zarumienił, choć to wydało się Jocelyne co najmniej zastanawiające.
I zabawne.
Z trudem powstrzymała uśmiech, woląc nie sprawdzać, co oznaczało
zażenowanie kogoś, kto miał w sobie demoniczną cząstkę. Chyba nie chciała
wiedzieć.
– Moja
szyja – powtórzyła, nie odrywając wzroku od chłopaka. – Nie wygląda
tak źle, nie? Znaczy…
– Trochę
tak. Znaczy… Nie wiem? – Ryan zacisnął usta. – Nie przypominaj mi
tego – westchnął i tym razem zabrzmiał aż nazbyt poważnie.
Natychmiast się
odsunęła. Pozwoliła, by loki opadły jej na ramiona, dodatkowo
zakrywając już i tak zaleczoną ranę.
W porządku,
mogła przewiedzieć, że nie będzie zachwycony jakąkolwiek wzmianką o Charonie.
Możliwe, że lepiej było nie pytać. Przynajmniej nie jego, skoro wolał
krążyć wokół tematu i nie poruszać go bez potrzeby. Co jak co, ale to akurat
mogła zrozumieć.
Musiała
porozmawiać z dziadkiem. Ewentualnie z Arielem, choć wątpiła, by potrafił
wyjaśnić jej, co właśnie się działo. Podejrzewała, że raczej znów spojrzy
na nią dziwnie albo…
Odrzuciła
od siebie niechciane myśli, nie chcąc niepotrzebnie psuć atmosfery. Chwilę
jeszcze obserwowała Ryana, próbując ocenić jego reakcję. Wolną rękę
dyskretnie przesunęła po materacu, ostrożnie sięgając do porzuconego
na materacu notesu.
Zdążyła
zaledwie musnąć palcami okładkę, nim wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Ryan
przemieścił się błyskawicznie. W zasadzie dosłownie skoczył w jej stronę,
nim zdążyła zdobyć się na jakąkolwiek próbę obrony. Zdążyła wydać z siebie
urywany pisk, nim chłopak dosłownie przygwoździł ją do materaca. Spojrzała
na niego z niedowierzaniem, zdezorientowana szerokim uśmiechem, który
pojawił się na jego ustach. Tym i figlarnym błyskiem w oczach,
którego na szczęście nie dało się porównać do rubinowego
blasku, który w przypadku istot takich jak on zwiastował tylko jedno:
śmiertelne zagrożenie.
Wystarczyła
zaledwie chwila nieuwagi, żeby ją unieruchomił. Zaraz po tym poczuła jego dłoń
na brzuchu. Gwałtownie zassała powietrze, uświadamiając sobie, co próbował
zrobić.
– Nie odważysz
się… – wydyszała, ale w odpowiedzi doczekała się wyłącznie
jeszcze bardziej promiennego uśmiechu.
– Ależ tak.
A potem
zaczął ją łaskotać, absolutnie nieprzejęty tym, że wydała z siebie pisk,
który jak nic obudziłby umarłego, a już na pewno był doskonale słyszalny
w domu pełnym wampirów. Wybuchła śmiechem, bezskutecznie próbując się
oswobodzić. W efekcie omal nie zrzuciła ich oboje z łóżka, jednak
w porę powstrzymały ją znajome już ręce Ryana.
Korzystając
z chwili oddechu, chwyciła go za przód koszulki, przyciągając do siebie.
Wylądował na niej, ale to wydawało się właściwe, tak jak i to,
że ostatecznie wylądowała w jego ramionach, wciąż zanosząc śmiechem. Czuła
ciepło obejmujących ją ramion, słyszała jego głos i… to wszystko
wydawało się właściwe. O wiele bardziej naturalne niż wszystkie godziny
w samotności, kiedy próbowała ukoić własną tęsknotę i dopasować do z góry
skazanych na niepowodzenie pragnień Dallasa. Te dłonie były prawdziwe, tak jak
i pocałunek, który w pewnym momencie poczuła na skroni.
Potrzebowała
tego. Prawdziwości. Krążącej w żyłach krwi i przyspieszonego oddechu.
Poczucia, że już nie goniła za snem albo wspomnieniem. Co
więcej, czuła się normalnie – prawie jak wtedy, gdy próbował nauczyć ją
jeździć na deskorolce albo zaczepnym tonem komentował to, że mogłaby
szykować sobie normalne śniadanie. Tak po prostu, w najbardziej
ludzki sposób, jaki tylko Jocelyne mogła sobie wyobrazić.
– Ej,
dzieciaki, ciszej tam! Takie akcje to tylko jak nikogo nie ma w domu!
– doszedł z dołu tubalny głos Emmetta.
Poczuła, że się
rumieni. Zaśmiała się nerwowo, wciąż walcząc o oddech. Cała czerwona,
okręciła się na tyle, by móc spojrzeć wprost w ciemne oczy
Ryana. Obserwował ją z zaciekawieniem, wyraźnie z siebie zadowolony.
– Głodnemu
chleb na myśli… – rzucił, wywracając oczami.
– Skoro o tym
mówisz, chyba jestem głodna – oznajmiła z rozbrajającą wręcz szczerością.
Ray parsknął, jakby od niechcenia siadając na łóżku. – No, co?
– Ależ nic.
I tak nie zostawię ci notatnika, póki nie skończę rysunku –
zapowiedział, nie przestając się uśmiechać.
Jeszcze
kiedy mówił, poderwał się, wciąż przyciskając szkicownik do piersi.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem, chcąc nie chcąc
odprowadzając wzrokiem, kiedy ruszył w stronę korytarza.
– Jakbym
chciała, mogłabym wyciągnąć to wspomnienie – zagroziła, wbijając wzrok w
jego plecy. – Zwłaszcza po czymś takim.
Niecierpliwie
machnął ręką. Zupełnie jakby to, że dysponowała telepatycznymi zdolnościami,
nie robiło na nim wrażenia.
– Wtedy
musiałbym to powtórzyć. To kara za grzebanie w moich
rzeczach bez pozwolenia.
Wyszedł,
nim zdążyłaby znaleźć na to dobry argument. Wciąż rozbawiona, usiadła na łóżku.
Oddychała ciężko i szybko, czując się jakby właśnie przebiegła
maraton, ale to okazało się dobrym stanem. Nerwowymi gestami
poprawiła włosy, choć to z góry zdawało się skazane na niepowodzenie,
skoro wciąż nie zdecydowała się ich rozczesać. Miała wrażenie,
że po dwóch dniach leżenia i tak musiała poprosić o to tatę,
jeśli w ogóle chciała doprowadzić loki do porządku bez większego
szwanku.
W zamyśleniu
ujęła kosmyk między palce, podsuwając sobie pod oczy. Miała ochotę wrócić
do pasemek. Choćby jednego, tak jak wtedy, gdy poprosiła Shannon o zafarbowanie
włosów. Może niebieski jednak był dobrym pomysłem, tak dla odmiany po wrzucającej się
w oczy czerwieni.
Nowy
związek, nowa ja?, pomyślała i choć początkowo ta myśl ją
rozbawiła, prawie natychmiast Jocelyne poczuła nieprzyjemny ucisk w gardle.
Nie mogła
wykluczyć, że wkrótce te słowa miały się ziścić, choć niekoniecznie w sposób,
którego mogłaby oczekiwać. Spuściła wzrok na swoje dłonie, po czym
nerwowo zacisnęła palce. Zadrżała, nagle zaniepokojona. Mogła udawać, że
perspektywa nadchodzącej pełni i tego, co mogło się wtedy wydarzyć, wcale
jej nie niepokoiła, ale to wcale nie było takie proste. Wręcz
przeciwnie.
Usłyszała
dźwięk otwieranych drzwi. Wzdrygnęła się, początkowo zaskoczona. Natychmiast
poderwała głowę, pewna, że zobaczy Ryana, ale prawie natychmiast uświadomiła
sobie pomyłkę. Mimo wszystko wysiliła się na blady uśmiech,
podchwyciwszy spojrzenie złocistych oczu.
– Jak ty się
czujesz, słońce? – upewnił się Carlisle, podchodząc bliżej.
Nie
zauważyła, kiedy wrócił do domu, ale zakładała, że dopiero co. Wciąż
była w stanie wyczuć charakterystyczny dla szpitala zapach, choć ten wydawał się
przytłumiony. Miała zresztą wrażenie, że wampir był zmęczony – na tyle, na ile
wchodziło to w grę w przypadku istoty nieśmiertelnej.
– Wciąż
nieźle – zapewniła, nawet nie musząc kłamać. Mimo wszystko nie zaprotestowała,
kiedy dla pewności położył dłoń na jej czule. – Dziadku…
Zawahała
się. Jeszcze kiedy mówiła, odgarnęła włosy na bok, by odsłonić szyję.
W przeciwieństwie do Ryana, doktor od raz zorientował się, co
próbowała mu pokazać. Przysiadł obok, ujmując ją pod brodę, by łatwiej
obejrzeć jej gardło.
Jocelyne
spojrzała na niego wyczekująco. Nawet jeśli miał jakieś uwagi co do tego,
że sama naruszyła opatrunek, zachował je dla siebie.
– To powinno
tak wyglądać? – zapytała wprost, kiedy cisza zaczęła zbytnio się przeciągać.
W gruncie rzeczy nie potrzebowała odpowiedzi, ale…
– Nie do końca
– przyznał wymijająco Carlisle. Rzucił jej zatroskane spojrzenie, jakby
chcąc upewnić się, czy oby na pewno trzymała się aż tak dobrze,
jak próbowała mu wmówić. – Chcesz porozmawiać? – zaryzykował, ostatecznie dając
za wygraną.
Natychmiast się
ożywiła. Już nie słaniała się na nogach, a tym bardziej nie miała
ochoty skulić się na łóżku i znów zasnąć. Zresztą jeśli nie teraz,
kiedy miała pytać? Zostało zdecydowanie zbyt mało czasu, by chowanie się
w pokoju i udawanie, że nie działo się nic wartego uwagi,
miało sens.
– Chcę
wiedzieć – oznajmiła bez wahania. – Nic mi nie jest. Już mówiłam
mamie, że mogę wrócić do domu – dodała, a doktor westchnął i posłał
jej zmęczony uśmiech.
– Daj mi
pięć minut – poprosił, podnosząc się. – Możesz zaczekać u mnie w gabinecie,
jeśli masz ochotę. Doprowadzę się do porządku i porozmawiamy.
Skinęła
głową. Coś w jego zachowaniu sprawiło, że nabrała pewności, że wyglądał na bardziej
zatroskanego niż zazwyczaj. Podejrzewała, że miało to jakiś związek z pracą,
ale to mogło zaczekać. Kilka minut i tak nie miało jej zbawić,
zresztą wcale nie miała w planach dręczyć go za wszelką cenę. Wręcz
przeciwnie.
Odprowadziła
doktora wzrokiem, dopiero po chwili decydując się ruszyć za nim.
Skręciła w przeciwną stronę, dobrze pamiętając, gdzie znajdował się gabinet
Carlisle’a. Lubiła ten pokój, pełen książek i starych zdjęć, nawet jeśli
niektóre nie wyglądały zbyt optymistyczne. To, które przedstawiało wielką
trójcę z Volterry chociażby.
Wślizgnęła się
do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Planowała zająć wygodny
obrotowy fotel przy biurku, przynajmniej do czasu pojawienia się doktora.
Potrzebowała czegoś, by zająć czymś ręce i umysł, ale do tego
czasu…
A potem
zatrzymała się w pół kroku, z zaskoczeniem wpatrując się w tkwiącą
tuż przed biurkiem postać. Starsza, bez wątpienia obca kobieta,
odwzajemniła spojrzenie.
– Och…
Widzisz mnie, dziecino?
Jocelyne zamarła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz