Poczuła, że robi jej się zimno.
Cofnęła się o krok, niespokojnie spoglądając na stojącą tuż
przed nią postać. Serce zabiło jej mocniej, jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz.
Weź się
w garść…, nakazała sobie, ale i tak przywarła do drzwi,
coraz bardziej zaniepokojona. Chciała odwrócić wzrok, ale coś w widoku
starszej kobiety sprawiło, że nie była w stanie się poruszyć. Odezwanie się
również nie wchodziło w grę, zwłaszcza że ucisk w gardle
przybrał na sile, komplikując nawet próbę zaczerpnięcia tchu.
Już dawno
przestała dziwić się widokiem duchów. Jakaś cząstka Jocelyne zdążyła
przywyknąć do spotkań z osobami, które widziała tylko i wyłącznie
ona. Mogła spokojnie przesiadywać w towarzystwie Rosy czy Dallasa, dyskutować
z nimi, a przy odrobinie szczęścia udawać, że wcale nie różnili się
od osób, które widywała na co dzień. No, z tą różnicą, że
mogłaby przez nich przeniknąć, gdyby którekolwiek z nich zdecydowała się
uściskać. Ewentualnie sprawy komplikowały się, gdy obie strony zapominały, jak
wymagające potrafiło być dla niej to, że ktokolwiek próbował czerpać z energii,
dzięki której dusze czuły się bardziej… żywe.
„Lśnisz dla
nas” – przypomniała sobie słowa Rosy. Oczywiście, że prędzej czy później
jakieś zabłąkane byty zaczynały do niej lgnąć. Gdyby przynajmniej miała
przed sobą Mię, nawet mimo wątpliwości, które dziewczyna wzbudziła w niej
wraz ze słowami Miry…
Ze staruszką
jednak było inaczej. Zaczynając od tego, że Joce jakoś nie wątpiła,
że kobieta różniła się od tych bardziej „doświadczonych” duchów, które
z sobie tylko znanych powodów próbowały chronić ją przed innymi
duszami. Jocelyne momentalnie dostrzegła krew, choć nie czuła niczego, co
świadczyłoby o jej obecności. A jednak nie byłaby w stanie
pomylić ciemnych plam na ubraniu kobiety z niczym innym. Posoka
odcinała się na tle jasnego materiału, na którego składała się
koszula nocna przybyszki – bardzo charakterystyczna, z miejsca kojarząca się
ze szpitalem.
Joce potrząsnęła
głową. Wciąż nie była w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa.
Wystarczyło, że już i tak miała poczucie, że zobaczyła o wiele za dużo.
Z miejsca pomyślała o człowieku, którego spotkała na samym
początku, gdy wraz z mamą oglądała jeden z wystawionych na sprzedać
domów. To i wzmianki o samobójstwie, potwierdzające, że
mężczyzna strzelił sobie prosto w głowę…
Rosa się
przy niej pilnowała. W zasadzie większość duchów, które spotykała Jocelyne,
przynajmniej próbowała jej nie przerazić. Cóż, może pomijając grupkę z kostnicy
w siedzibie łowców, ale…
Nie chcę
tutaj być.
Oddech
jeszcze bardziej jej przyspieszył. Miała wrażenie, że przez całą wieczność
tkwiła w miejscu, dygocząc i walcząc z samą sobą. Weź się
w garść, pomyślała po raz wtóry, nie chcąc pozwolić sobie na histerię.
Czyż nie szukała odpowiedzi? Sama dopiero co zdecydowała, że powinna coś z tym
zrobić. O niedawnych pytaniach, które zadawała mamie, prosząc o jakąkolwiek
podpowiedź, nie wspominając.
Z wolna
wypuściła powietrze. Świadoma obserwujących ją oczu, niepewnie zrobiła krok
naprzód. Zbyt długo krążyła pośród cieni, histerycznie reagując na każde
spotkanie ze śmiercią. Skoro zaprotestowała, kiedy sama Selene zaoferowała, że
uwolni ją od daru…
– P-proszę
pani…?
Ledwo
rozpoznała własny głos. Zbyt drżący, piskliwy i tak cichy, że sama miała
problem ze zrozumieniem samej siebie. W pamięci wciąż miała wszystkie
uwagi rodziców, które słyszała za każdym razem, kiedy w emocjach zaczynała się
jąkać.
Kobieta
drgnęła i uśmiechnęła się niepewnie, całkiem sympatycznie jak na kogoś,
kto stał na środku cudzego gabinetu w umazanej krwią szpitalnej
koszuli. Joce w końcu zdołała oderwać wzrok od pokrwawionego ubrania,
w zamian zwracając uwagę na szczegóły. Drobna, wychudzona staruszka
miała w sobie coś, co wzbudzało pozytywne emocje – mimo wszystko. Może
chodziło właśnie o uśmiech, który pojawił się na ściągniętych
wargach, a może o ciepłe spojrzenie brązowych oczu. Jocelyne nie miała
pojęcia. Wiedziała za to, że im dłużej obserwowała przybyszkę, tym wyraźniej
czuła, że kobieta nie planowała jej skrzywdzić.
–
Wystraszyłam cię? Ojej… – Staruszka wyraźnie się zmieszała. W roztargnieniu
spojrzała na swoje pokrwawione ubranie, lekko marszcząc brwi, jakby
dopiero wtedy dotarło do niej, jak się prezentuje. – Mogłabym
prezentować się lepiej.
– Nic się
nie stało…
Przełknęła
z trudem. Spróbowała się uśmiechnąć, chcąc choć trochę odwzajemnić
uprzejmy gest, ale czuła, że wyszło jej to marnie. Nie żeby sama
mogła mówić o jakiejkolwiek dobrej prezencji, skoro już w łazience
nabrała pewności, że wygląda jak siódme nieszczęście. Czuła, że do tego
wszystkiego pobladła, co jak nic potęgowało efekt.
Jocelyne
zawahała się, świadoma wyłącznie pustki w głowie. W domu przynajmniej
nie musiała zastanawiać się nad doborem słów i tym, że ktoś
przypadkiem ją usłyszy, ale i tak poczuła się dziwnie. O bogini,
nie wiedziała, co robić. Jak miała rozmawiać z tą kobietą, podczas
gdy ta sprawiała wrażenie co najmniej zagubionej. Dziewczyna wręcz bała
się, że za moment usłyszy coś, co utwierdzi ją w przekonaniu, że staruszka
nawet nie miała pojęcia, w jakim stanie się znajdowało. Gdyby do tego
doszło…
– Nie wiem,
jak się tutaj znalazłam. Wybacz, proszę – odezwała się po chwili
namysłu dusza. Serce Jocelyne znów przyspieszyło biegu. – Jak tak teraz o tym
myślę…
– Mogę coś
dla pani zrobić? – wyrzuciła z siebie na wydechu, zadając pierwsze
pytanie, które przyszło jej do głowy. – Ja… Jestem Joce – dodała,
siląc się na łagodny ton.
Właściwie
sama nie była pewna, kogo próbowała uspokoić – starszą panią czy może
jednak siebie. Sytuacja wydawała się absurdalna, nie tylko dlatego,
że pierwszy raz widziała tę kobietę na oczy. Mogła tylko zgadywać, co
oznaczała krew na jej ubraniu. Co oznaczała, co kryło się za obecnością
duszy i…
– Urocze
imię dla uroczej dziewczynki.
W normalnym
wypadku by się zarumieniła. Nigdy nie miała pewności, jak zachowywać się
względem osób, które rozpływały się nad jej wyglądem, zgodnie
twierdząc, że była urocza. Nie potrafiła zliczyć, ile razy w dzieciństwie
wszyscy wokół próbowali głaskać ją po głowie, traktując jak porcelanową
laleczkę, co do której musieli nabrać pewności, że była prawdziwa. To, że
loczki i jasna cera sprawiały, że wyglądała na młodszą niż w rzeczywistości,
chwilami wręcz doprowadzało Joce do szału.
Cóż, tej
kobiecie mogła to wybaczyć. Spoglądając w ciepłe, ciemne oczy,
Jocelyne poczuła, jak uchodzi z niej całe napięcie.
– Dziękuję
bardzo – wyszeptała z uśmiechem.
– Nie ma
za co, kochanie. – Kobieta zawahała się na moment. Rozejrzała się
po pokoju, wciąż zagubiona. Jej spojrzenie ostatecznie znów spoczęło
na Jocelyne. – Mogłabyś podejść bliżej? Bardzo proszę.
Powiedzieć,
że te słowa wzbudziły w niej wątpliwości, byłoby niedopowiedzeniem
stulecia. Joce wycofała się do drzwi, bezwiednie zaciskając dłoń na klamce.
Kiedy poruszyła zesztywniałymi palcami, zorientowała się, że ręce ma wilgotne i zimne.
Dyskretnie otarła je o koszulę, próbując doprowadzić się do porządku.
Miała dość
powodów, żeby woleć zachować ostrożność. Co prawda nic nie wskazywało na to,
żeby kobieta mogła ją skrzywdzić, ale… Och, przynajmniej nie świadomie. W tym
leżał największy problem – większość dusz najpewniej nie zdawała sobie
sprawy, że czerpały z niej energię. Pozostali z kolei robili to z premedytacją,
choć o tym akurat Jocelyne nie chciała myśleć.
Walczyła ze
sobą, w duchu błogosławiąc fakt bycia w połowie wampirem. Przed sobą jak
nic miała kogoś, kto przeżył życie jako człowiek. Przynajmniej chciała w to wierzyć,
po cichu licząc, że staruszka nie miała zauważyć zdecydowanie
dłuższego niż zazwyczaj wahania. Co prawda Joce mogła się założyć, że
wciąż wyglądała na przerażoną, ale…
Poruszając się
trochę jak w transie, zrobiła kilka niepewnych kroków naprzód. Wciąż
czujnie obserwowała staruszkę, próbując wypatrzeć… W zasadzie cokolwiek.
Może tańczące cienie. Może oznaki tego, że dusza zaczynała się niecierpliwić,
manifestując negatywne emocje w ten jakże niepokojący sposób. Gorączkowo
wypatrywała dowodu na to, że jednak powinna się wycofać i zachować
ostrożność, ale kiedy patrzyła na tę kobietę… pragnęła po prostu
coś dla niej zrobić.
Może i nie była
niczego nikomu winna. Nie musiała, co zasugerowała Selene, mówiąc o boskich
zmartwieniach. Jakkolwiek by jednak nie było, Joce wciąż próbowała
znaleźć we własnym darze jakikolwiek sens.
Wystarczyła
chwilę, by w końcu pokonała dzielącą ją od duszy odległość.
Stanęła tuż przed kobietą, próbując nie zwracać uwagi na jej pokrwawione
ubranie. Tak było łatwiej, zwłaszcza że w zamian mogła patrzeć na wzbudzającą
zaufanie, poznaczoną zmarszczkami twarz. Nie miała pewności, ile lat
musiała liczyć sobie stojąca przed nią staruszka, ale miała wrażenie, że dość,
by myśl o śmierci w jej przypadku okazała się… smutna i właściwa
zarazem.
Tak
wygląda naturalna kolej rzeczy… Chyba.
Nie miała
pewności, czy szukanie ukojenia w ludzkich przekonaniach, w ogóle
wchodziło w grę. Kiedy żyło się ze świadomością czekającej
wieczności, wszystko wydawało się inne. I, niestety, ani trochę
prostsze.
Nawet nie drgnęła,
kiedy kobieta wyciągnęła dłoń ku jej twarzy. Jocelyne poczuła przenikliwy
chłód na policzku; nie miała wątpliwości, że palce staruszki
przeniknęły przez jej policzek.
– Ach… –
westchnęła dusza. Wyglądała na zmartwioną, ale i tak zdołała się
uśmiechnąć. – Tak sądziłam.
– Proszę
pani…? – zaryzykowała raz jeszcze Joce.
Kobieta
potrząsnęła głową.
– Już
wszystko rozumiem. Nie chcę pamiętać, ale… – Raz jeszcze zrobiła taki ruch,
jakby chciała opędzić się od jakichś niechcianych myśli. Joce
wyraźnie widziała, jak jej oczy wypełniają się łzami. – Mam wnuczkę w twoim
wieku, ale nie widziałam jej od bardzo dawna. Popełniłam… kilka
błędów i…
Więcej łez.
Dusza otarła je niecierpliwym ruchem, ale prawie natychmiast pojawiły się
nowe. Jocelyne stała w milczeniu, coraz bardziej zdezorientowana. Teraz już
sama nie wiedziała, co robić. Słuchanie tego bolało, a jakby tego
było mało…
Gdzieś za plecami
usłyszała dźwięk otwartych drzwi, ale nawet się nie odwróciła.
Po prostu stała, na policzku wciąż czując chłód. Strach zniknął,
wyparty przez nieopisany wręcz smutek i bezradność. Jeśli do tej pory
miała wątpliwości, co powinna zrobić z tą kobietą, widok łez niejako
przesądził o wszystkim.
Musiała
pomóc. Cokolwiek powinna zrobić, żeby…
– Joce?
Nie ruszyła się
z miejsca. Zauważyła za to, że kobieta natychmiast poderwała głowę,
by spojrzeć na nowo przybyłą osobę.
Joce
wyczuła ruch za plecami, a chwilę później poczuła na ramionach
lodowate dłonie Carlisle’a.
– Kochanie,
wszystko dobrze? – zaniepokoił się. Nie próbowała się wzbraniać,
kiedy doktor odwrócił ją w swoją stronę. Bez wahania spojrzała w złociste
tęczówki, mając wrażenie, że dzięki nim mimo wszystko zdołała się rozluźnić.
– Jesteś bardzo blada. Joce…
– Tuż obok
nas stoi bardzo miła starsza pani – wypaliła, ostrożnie dobierając słowa. – I chyba
właśnie potrzebuje mojej pomocy – dodała, w tamtej chwili próbując przekonać
przede wszystkim siebie.
Dłonie na
jej ramionach zacisnęły się mocniej – tylko na krótką
chwilę, ale to wystarczyło, by nabrała
pewności, że udało jej się Carlisle’a zaskoczyć. Aż za dobrze
pamiętała, jak w podobnej sytuacji spoglądał na nią za pierwszym
razem, gdy próbowała zasugerować Lawrence’owi obecność Beatrycze. Wtedy
instynktownie próbował wytłumaczyć sobie jej zachowanie gorączką, ale teraz
podobne rozwiązanie nie wchodziło w grę.
Jakkolwiek
by nie było, konsternacja w spojrzeniu dziadka sprawiła, że
Jocelyne mimo wszystko się zawahała. Bliscy nie mieli powodów, by w nią
wątpić. Już nie, a jednak…
Spodziewała się
wielu rzeczy, ale nie tego, że Carlisle przykucnie przy niej, bez słowa
przygarniając ją do siebie. Wtuliła się w niego, wciąż niepewna
jak interpretować jego zachowanie. Wątpliwości wróciły, zwłaszcza że czuła się
co najmniej źle, musząc ignorować tę kobietę. Rozmawianie z duchami bez świadków
było proste, przynajmniej teoretycznie. Zupełnie inaczej sprawy miały się,
kiedy ktoś znajdował się obok. To, czy zdawał sobie sprawę z jej zdolności,
w gruncie rzeczy niczego nie zmieniało.
– Jak…? –
Carlisle zawahał się. Mówił wystarczająco cicho, by nabrała pewności, że
tylko ona mogła go usłyszeć. – Jak wygląda ta kobieta, Joce?
Chciała odpowiedzieć,
ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. W zamian skorzystała
z dużo prostszej metody, wysilając się na przywołanie mocy i podsuniecie
wampirowi odpowiedniej myśli. Wciąż nie czuła zmęczenia, z niejaką ulgą
utwierdzając się w przekonaniu, że staruszka najwyraźniej nie próbowała
z niej czerpać. Cóż, przynajmniej na razie, ale nad tym
Jocelyne wolała się nie zastanawiać.
Ostrożnie
odchyliła się w ramionach doktora na tyle, by móc na niego
spojrzeć. W złocistych tęczówkach doszukała się przede wszystkim
zrozumienia.
– Rozumiem.
– Carlisle westchnął, po czym odsunął ją od siebie na wyciągnięcie
ramion. – I chyba powinienem cię przeprosić. Nie sądziłem, że przypadkiem
ściągnę kogokolwiek do domu. W zasadzie…
– To taki miły,
dobry lekarz – wtrąciła w tym samym momencie staruszka. Jocelyne spojrzała
na nią w roztargnieniu, z ulgą przekonując się, że kobieta
przynajmniej przestała płakać. Co prawda policzki wciąż miała wilgotne, ale zdołała
wysilić się na uśmiech. – Zawsze tak bardzo się troszczy.
Teraz… pamiętam – westchnęła, spuszczając wzrok. – Był pierwszą osobą, którą
zobaczyłam, kiedy… I byłam pewna, że wszystko będzie dobrze, jeśli za nim
pójdę, nawet jeśli mnie nie słyszał.
Może mówiła
coś jeszcze, ale Jocelyne już nie była w stanie skupić się
na poszczególnych słowach. W głowie wciąż miała mętlik, ale powoli
zaczynała pojmować, co tak naprawdę się wydarzyło. To, że Carlisle
wydał jej się przede wszystkim zmęczony, kiedy wrócił do domu,
jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że kobieta zmarła niedawno. Jocelyne
wciąż nie miała pewności jak, ale zdecydowała się o to nie pytać.
Mimo
wszystko spojrzała na doktora wyczekująco. Gdyby przynajmniej mogła zadać
pytanie, które nie zabrzmiałoby źle w całym tym szaleństwie…
– Mogę coś
zrobić?
Właściwie
nie potrafiła stwierdzić, kogo i o co pytała. Nerwowo wodziła
wzrokiem to na jedno, to na drugie, coraz bardziej
niespokojna. Czuła się jak miedzy młotem i kowadłem, ale to i
tak wydawało się lepsze, niż dalsze kulenie się ze strachu pod drzwiami.
Kto wie, może za jakiś czas od razu miała być w stanie zareagować
tak, by miało to sens.
Czekała, w duchu
odliczać kolejne sekundy. Cisza dzwoniła jej w uszach, ale zdecydowała się
nie poganiać. Podejrzewała, że gdyby nagle umarła i znalazła się
w tak dziwnej sytuacji, nie do końca oswojona z nową
sytuacją, również miałaby problem z odpowiadaniem na pytania.
– Ja… Tak naprawdę
mam tylko jedną prośbę – powiedziała w końcu staruszka. – Chociaż nie chciałabym
cię kłopotać. Nie wiem dlaczego, ale tak pięknie lśnisz – przyznała,
a Joce mimowolnie drgnęła. Wciąż czuła się dziwnie, kiedy słuchała
takich rzeczy. – Wydajesz się taka śliczna i dobra.
Poczuła, że się
rumieni. Wątpiła, by przy bladości jej skóry robiło to jakąkolwiek
różnicę, ale i tak zapragnęła odwrócić głowę. Nie żeby w tej
sytuacji akurat słuchanie komplementów było największym problemem, ale…
O bogini,
wcale nie czuła się jak czyjkolwiek wybawca. Nie, skoro nadal nie miała
pojęcia, co powinna zrobić.
– Wiem, co się
stało. I chyba nawet się nie boję – odezwała się ponownie
kobieta. A może mówiła cały czas? Jocelyne już nie potrafiła tego stwierdzić.
– Wolałabym o tym nie myśleć… To wszystko jest takie dziwne –
przyznała, przesuwając się bliżej oszołomionej dziewczyny – ale twoja
obecność jest taka kojąca. Czuję się spokojna.
Co to znaczyło?
Wpatrując się w duszę, miała wrażenie, że jej kontury się zamazywały.
Wydawała się znikać, choć zarazem pozostawała obecna. Prawie jak Dallas,
kiedy przygotowywał się do odejścia… gdzieś tam. Jocelyne wciąż nie miała
pojęcia, co to tak naprawdę znaczyło. Chciała po prostu wierzyć, że
przysłowiowa „druga strona” istniała i faktycznie była dobra.
Zadrżała,
bynajmniej nie od różnicy temperatur. W napięciu czekała,
świadoma wyłącznie obecności tej kobiety i jej kolejnych słów. Miała
rozumieć, że sama obecność mogła wystarczyć? Że wystarczyło, by nie uciekała
z wrzaskiem, pozwalając duszom wygadać się i zniknąć? Że czasami
wystarczył drobiazg, taki jak znalezienie zagubionego imienia, którym
uspokoiła inną zmarłą? Miała wrażenie, że nie zawsze, ale to przynajmniej
na razie nie miało znaczenia. Mogła być, jeśli ta kobieta akurat
tego potrzebowała.
– To pewnie
dużo, jeśli miałabym prośbę… I nie powinnam, ale… – usłyszała i tym
razem nawet się nie zawahała.
– Co mogę
zrobić?
Niczego nie obiecywała.
Nie chciała, zwłaszcza gdyby zadanie okazało się zbyt skomplikowane. Wiedziała,
jak szkodliwe potrafiło być wstrzymywanie duszy dłużej niż to konieczne.
Raz tego doświadczyła, nie pozwalając Dallasowi odejść pomimo tego, że
powinni rozstać się dawno temu. Niespełnione, puste obietnice prowadziły
donikąd i Joce była tego boleśnie świadoma.
– To… nic
takiego – zapewniła kobieta. W jej głosie pobrzmiewał przede wszystkim smutek.
– Mam wnuczkę, tak jak powiedziałam… Tabby pewnie jest w twoim wieku.
– Na ustach duszy pojawił się cień uśmiechu. Przez chwilę myślami
wydawała się być przy jakimś odległym wspomnieniu. – Pokłóciłam się z moją
córką lata temu… Kiedy ostatni raz widziałam Tabby, była malutka. Pewnie nawet
mnie nie pamięta i…
Słuchała w ciszy,
chłonąc kolejne słowa. Czuła, że jej samej do oczu napływają łzy, ale
to działo się gdzieś jakby poza nią. Zanim zdążyła się zastanowić,
ostrożnie oswobodziła się z uścisku Carlisle’a i na drżących
nogach podeszła do biurka. Bez trudu znalazła kawałek papieru i długopis,
gdzie starannie zanotowała adres.
Z
powątpiewaniem prześledziła wzrokiem litery. Dla pewności podsunęła je bliżej
staruszki, by upewnić się, że przypadkiem się nie pomyliła.
– Wzrok już
nie ten… – przyznała tamta z nerwowym śmiechem. – Ale tak, tak sądzę…
– Więc im
powiem – obiecała, spoglądając kobiecie w oczy. – Tyle mogę zrobić.
Nadzieja,
której doszukała się w spojrzeniu duszy, okazała się niemal
bolesna. Postać zblakła jeszcze bardziej, w połowie już przeźroczysta.
Jocelyne zamrugała, ale kontury nie nabrały kształtów. To, że
widziała staruszkę coraz mniej wyraźnie, nie miało żadnego związku z łzami.
– Dziękuję,
kochanie.
Zaraz po tym
zniknęła. Joce jeszcze przez moment wpatrywała się w miejsce, w którym
dopiero co widziała kobietę, po czym ciężko opadła na fotel, nie ufając
sobie na tyle, by dalej stać. Spojrzała na kartkę z adresem,
pewna, że gdyby podarła ją i wyrzuciła do kosza, nie wydarzyłoby się
nic złego – czuła, że staruszka odeszła – ale nie odważyła się tego
zrobić. Złamanie obietnicy wydawało się niewłaściwe.
Przycisnęła
drżącą dłoń do ust. Kilkukrotnie zamrugała, wciąż dziwnie oszołomiona. Kręciło
jej się w głowie, ale wcale nie czuła się jak ktoś,
kto w każdej chwili mógłby stracić przytomność. To było coś innego –
rodzaj determinacji, którą czuła, kiedy zadeklarowała się odszukać imię
dziewczyny, która przyszła do niej ostatnim razem albo decydując się
rzucić wszystko, by pojechać wprost do Londynu, szukać Beatrycze.
Nie była
rozproszona na tyle, by nie wychwycić momentu, w którym
Carlisle znalazł się obok niej. Spojrzała na wampira w roztargnieniu,
próbując się uśmiechnąć, choć czuła, że wyszło jej to co najmniej
marnie.
– Już jej
nie ma – powiedziała dla pewności. Nerwowym gestem przeczesała włosy
palcami, odgarniając je na ramię, by nie zalegały na twarzy.
– Chyba zniknęła na dobre, ale nie wiem. Nic już nie wiem…
Nie dodała
niczego więcej, ale tak naprawdę nie musiała. Wątpiła, by na coś
takiego znalazła się jakaś prosta, uniwersalna odpowiedź. Wiedziała już
przynajmniej, że nie była szalona, ale i to nie dodawało jej pewności
siebie. Och, przeciwnie, ale i do tego zaczynała przywykać. W jakiś
pokrętny sposób kroczenie na granicy życia i śmierci wydawało jej się
coraz bardziej naturalnym stanem, nawet jeśli wciąż miała wrażenie, że kroczy
we mgle.
Jak we
śnie. Tęskniła za pewnością siebie, z którą przemierzała zamgloną
okolicę. Jeśli z podobnymi odczuciami mogłaby zacząć traktować
przychodzące do niej dusze, może w końcu poczułaby się tak, jak
powinna.
Jak na prawdziwą wybrankę śmierci przystało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz