27 stycznia 2022

Sto pięćdziesiąt pięć

Jocelyne

Poczuła, że robi jej się zimno. Cofnęła się o krok, niespokojnie spoglądając na stojącą tuż przed nią postać. Serce zabiło jej mocniej, jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz.

Weź się w garść…, nakazała sobie, ale i tak przywarła do drzwi, coraz bardziej zaniepokojona. Chciała odwrócić wzrok, ale coś w widoku starszej kobiety sprawiło, że nie była w stanie się poruszyć. Odezwanie się również nie wchodziło w grę, zwłaszcza że ucisk w gardle przybrał na sile, komplikując nawet próbę zaczerpnięcia tchu.

Już dawno przestała dziwić się widokiem duchów. Jakaś cząstka Jocelyne zdążyła przywyknąć do spotkań z osobami, które widziała tylko i wyłącznie ona. Mogła spokojnie przesiadywać w towarzystwie Rosy czy Dallasa, dyskutować z nimi, a przy odrobinie szczęścia udawać, że wcale nie różnili się od osób, które widywała na co dzień. No, z tą różnicą, że mogłaby przez nich przeniknąć, gdyby którekolwiek z nich zdecydowała się uściskać. Ewentualnie sprawy komplikowały się, gdy obie strony zapominały, jak wymagające potrafiło być dla niej to, że ktokolwiek próbował czerpać z energii, dzięki której dusze czuły się bardziej… żywe.

„Lśnisz dla nas” – przypomniała sobie słowa Rosy. Oczywiście, że prędzej czy później jakieś zabłąkane byty zaczynały do niej lgnąć. Gdyby przynajmniej miała przed sobą Mię, nawet mimo wątpliwości, które dziewczyna wzbudziła w niej wraz ze słowami Miry…

Ze staruszką jednak było inaczej. Zaczynając od tego, że Joce jakoś nie wątpiła, że kobieta różniła się od tych bardziej „doświadczonych” duchów, które z sobie tylko znanych powodów próbowały chronić ją przed innymi duszami. Jocelyne momentalnie dostrzegła krew, choć nie czuła niczego, co świadczyłoby o jej obecności. A jednak nie byłaby w stanie pomylić ciemnych plam na ubraniu kobiety z niczym innym. Posoka odcinała się na tle jasnego materiału, na którego składała się koszula nocna przybyszki – bardzo charakterystyczna, z miejsca kojarząca się ze szpitalem.

Joce potrząsnęła głową. Wciąż nie była w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa. Wystarczyło, że już i tak miała poczucie, że zobaczyła o wiele za dużo. Z miejsca pomyślała o człowieku, którego spotkała na samym początku, gdy wraz z mamą oglądała jeden z wystawionych na sprzedać domów. To i wzmianki o samobójstwie, potwierdzające, że mężczyzna strzelił sobie prosto w głowę…

Rosa się przy niej pilnowała. W zasadzie większość duchów, które spotykała Jocelyne, przynajmniej próbowała jej nie przerazić. Cóż, może pomijając grupkę z kostnicy w siedzibie łowców, ale…

Nie chcę tutaj być.

Oddech jeszcze bardziej jej przyspieszył. Miała wrażenie, że przez całą wieczność tkwiła w miejscu, dygocząc i walcząc z samą sobą. Weź się w garść, pomyślała po raz wtóry, nie chcąc pozwolić sobie na histerię. Czyż nie szukała odpowiedzi? Sama dopiero co zdecydowała, że powinna coś z tym zrobić. O niedawnych pytaniach, które zadawała mamie, prosząc o jakąkolwiek podpowiedź, nie wspominając.

Z wolna wypuściła powietrze. Świadoma obserwujących ją oczu, niepewnie zrobiła krok naprzód. Zbyt długo krążyła pośród cieni, histerycznie reagując na każde spotkanie ze śmiercią. Skoro zaprotestowała, kiedy sama Selene zaoferowała, że uwolni ją od daru…

– P-proszę pani…?

Ledwo rozpoznała własny głos. Zbyt drżący, piskliwy i tak cichy, że sama miała problem ze zrozumieniem samej siebie. W pamięci wciąż miała wszystkie uwagi rodziców, które słyszała za każdym razem, kiedy w emocjach zaczynała się jąkać.

Kobieta drgnęła i uśmiechnęła się niepewnie, całkiem sympatycznie jak na kogoś, kto stał na środku cudzego gabinetu w umazanej krwią szpitalnej koszuli. Joce w końcu zdołała oderwać wzrok od pokrwawionego ubrania, w zamian zwracając uwagę na szczegóły. Drobna, wychudzona staruszka miała w sobie coś, co wzbudzało pozytywne emocje – mimo wszystko. Może chodziło właśnie o uśmiech, który pojawił się na ściągniętych wargach, a może o ciepłe spojrzenie brązowych oczu. Jocelyne nie miała pojęcia. Wiedziała za to, że im dłużej obserwowała przybyszkę, tym wyraźniej czuła, że kobieta nie planowała jej skrzywdzić.

– Wystraszyłam cię? Ojej… – Staruszka wyraźnie się zmieszała. W roztargnieniu spojrzała na swoje pokrwawione ubranie, lekko marszcząc brwi, jakby dopiero wtedy dotarło do niej, jak się prezentuje. – Mogłabym prezentować się lepiej.

– Nic się nie stało…

Przełknęła z trudem. Spróbowała się uśmiechnąć, chcąc choć trochę odwzajemnić uprzejmy gest, ale czuła, że wyszło jej to marnie. Nie żeby sama mogła mówić o jakiejkolwiek dobrej prezencji, skoro już w łazience nabrała pewności, że wygląda jak siódme nieszczęście. Czuła, że do tego wszystkiego pobladła, co jak nic potęgowało efekt.

Jocelyne zawahała się, świadoma wyłącznie pustki w głowie. W domu przynajmniej nie musiała zastanawiać się nad doborem słów i tym, że ktoś przypadkiem ją usłyszy, ale i tak poczuła się dziwnie. O bogini, nie wiedziała, co robić. Jak miała rozmawiać z tą kobietą, podczas gdy ta sprawiała wrażenie co najmniej zagubionej. Dziewczyna wręcz bała się, że za moment usłyszy coś, co utwierdzi ją w przekonaniu, że staruszka nawet nie miała pojęcia, w jakim stanie się znajdowało. Gdyby do tego doszło…

– Nie wiem, jak się tutaj znalazłam. Wybacz, proszę – odezwała się po chwili namysłu dusza. Serce Jocelyne znów przyspieszyło biegu. – Jak tak teraz o tym myślę…

– Mogę coś dla pani zrobić? – wyrzuciła z siebie na wydechu, zadając pierwsze pytanie, które przyszło jej do głowy. – Ja… Jestem Joce – dodała, siląc się na łagodny ton.

Właściwie sama nie była pewna, kogo próbowała uspokoić – starszą panią czy może jednak siebie. Sytuacja wydawała się absurdalna, nie tylko dlatego, że pierwszy raz widziała tę kobietę na oczy. Mogła tylko zgadywać, co oznaczała krew na jej ubraniu. Co oznaczała, co kryło się za obecnością duszy i…

– Urocze imię dla uroczej dziewczynki.

W normalnym wypadku by się zarumieniła. Nigdy nie miała pewności, jak zachowywać się względem osób, które rozpływały się nad jej wyglądem, zgodnie twierdząc, że była urocza. Nie potrafiła zliczyć, ile razy w dzieciństwie wszyscy wokół próbowali głaskać ją po głowie, traktując jak porcelanową laleczkę, co do której musieli nabrać pewności, że była prawdziwa. To, że loczki i jasna cera sprawiały, że wyglądała na młodszą niż w rzeczywistości, chwilami wręcz doprowadzało Joce do szału.

Cóż, tej kobiecie mogła to wybaczyć. Spoglądając w ciepłe, ciemne oczy, Jocelyne poczuła, jak uchodzi z niej całe napięcie.

– Dziękuję bardzo – wyszeptała z uśmiechem.

– Nie ma za co, kochanie. – Kobieta zawahała się na moment. Rozejrzała się po pokoju, wciąż zagubiona. Jej spojrzenie ostatecznie znów spoczęło na Jocelyne. – Mogłabyś podejść bliżej? Bardzo proszę.

Powiedzieć, że te słowa wzbudziły w niej wątpliwości, byłoby niedopowiedzeniem stulecia. Joce wycofała się do drzwi, bezwiednie zaciskając dłoń na klamce. Kiedy poruszyła zesztywniałymi palcami, zorientowała się, że ręce ma wilgotne i zimne. Dyskretnie otarła je o koszulę, próbując doprowadzić się do porządku.

Miała dość powodów, żeby woleć zachować ostrożność. Co prawda nic nie wskazywało na to, żeby kobieta mogła ją skrzywdzić, ale… Och, przynajmniej nie świadomie. W tym leżał największy problem – większość dusz najpewniej nie zdawała sobie sprawy, że czerpały z niej energię. Pozostali z kolei robili to z premedytacją, choć o tym akurat Jocelyne nie chciała myśleć.

Walczyła ze sobą, w duchu błogosławiąc fakt bycia w połowie wampirem. Przed sobą jak nic miała kogoś, kto przeżył życie jako człowiek. Przynajmniej chciała w to wierzyć, po cichu licząc, że staruszka nie miała zauważyć zdecydowanie dłuższego niż zazwyczaj wahania. Co prawda Joce mogła się założyć, że wciąż wyglądała na przerażoną, ale…

Poruszając się trochę jak w transie, zrobiła kilka niepewnych kroków naprzód. Wciąż czujnie obserwowała staruszkę, próbując wypatrzeć… W zasadzie cokolwiek. Może tańczące cienie. Może oznaki tego, że dusza zaczynała się niecierpliwić, manifestując negatywne emocje w ten jakże niepokojący sposób. Gorączkowo wypatrywała dowodu na to, że jednak powinna się wycofać i zachować ostrożność, ale kiedy patrzyła na tę kobietę… pragnęła po prostu coś dla niej zrobić.

Może i nie była niczego nikomu winna. Nie musiała, co zasugerowała Selene, mówiąc o boskich zmartwieniach. Jakkolwiek by jednak nie było, Joce wciąż próbowała znaleźć we własnym darze jakikolwiek sens.

Wystarczyła chwilę, by w końcu pokonała dzielącą ją od duszy odległość. Stanęła tuż przed kobietą, próbując nie zwracać uwagi na jej pokrwawione ubranie. Tak było łatwiej, zwłaszcza że w zamian mogła patrzeć na wzbudzającą zaufanie, poznaczoną zmarszczkami twarz. Nie miała pewności, ile lat musiała liczyć sobie stojąca przed nią staruszka, ale miała wrażenie, że dość, by myśl o śmierci w jej przypadku okazała się… smutna i właściwa zarazem.

Tak wygląda naturalna kolej rzeczy… Chyba.

Nie miała pewności, czy szukanie ukojenia w ludzkich przekonaniach, w ogóle wchodziło w grę. Kiedy żyło się ze świadomością czekającej wieczności, wszystko wydawało się inne. I, niestety, ani trochę prostsze.

Nawet nie drgnęła, kiedy kobieta wyciągnęła dłoń ku jej twarzy. Jocelyne poczuła przenikliwy chłód na policzku; nie miała wątpliwości, że palce staruszki przeniknęły przez jej policzek.

– Ach… – westchnęła dusza. Wyglądała na zmartwioną, ale i tak zdołała się uśmiechnąć. – Tak sądziłam.

– Proszę pani…? – zaryzykowała raz jeszcze Joce.

Kobieta potrząsnęła głową.

– Już wszystko rozumiem. Nie chcę pamiętać, ale… – Raz jeszcze zrobiła taki ruch, jakby chciała opędzić się od jakichś niechcianych myśli. Joce wyraźnie widziała, jak jej oczy wypełniają się łzami. – Mam wnuczkę w twoim wieku, ale nie widziałam jej od bardzo dawna. Popełniłam… kilka błędów i…

Więcej łez. Dusza otarła je niecierpliwym ruchem, ale prawie natychmiast pojawiły się nowe. Jocelyne stała w milczeniu, coraz bardziej zdezorientowana. Teraz już sama nie wiedziała, co robić. Słuchanie tego bolało, a jakby tego było mało…

Gdzieś za plecami usłyszała dźwięk otwartych drzwi, ale nawet się nie odwróciła. Po prostu stała, na policzku wciąż czując chłód. Strach zniknął, wyparty przez nieopisany wręcz smutek i bezradność. Jeśli do tej pory miała wątpliwości, co powinna zrobić z tą kobietą, widok łez niejako przesądził o wszystkim.

Musiała pomóc. Cokolwiek powinna zrobić, żeby…

– Joce?

Nie ruszyła się z miejsca. Zauważyła za to, że kobieta natychmiast poderwała głowę, by spojrzeć na nowo przybyłą osobę.

Joce wyczuła ruch za plecami, a chwilę później poczuła na ramionach lodowate dłonie Carlisle’a.

– Kochanie, wszystko dobrze? – zaniepokoił się. Nie próbowała się wzbraniać, kiedy doktor odwrócił ją w swoją stronę. Bez wahania spojrzała w złociste tęczówki, mając wrażenie, że dzięki nim mimo wszystko zdołała się rozluźnić. – Jesteś bardzo blada. Joce…

– Tuż obok nas stoi bardzo miła starsza pani – wypaliła, ostrożnie dobierając słowa. – I chyba właśnie potrzebuje mojej pomocy – dodała, w tamtej chwili próbując przekonać przede wszystkim siebie.

Dłonie na jej ramionach zacisnęły się mocniej – tylko na krótką chwilę, ale to wystarczyło,  by nabrała pewności, że udało jej się Carlisle’a zaskoczyć. Aż za dobrze pamiętała, jak w podobnej sytuacji spoglądał na nią za pierwszym razem, gdy próbowała zasugerować Lawrence’owi obecność Beatrycze. Wtedy instynktownie próbował wytłumaczyć sobie jej zachowanie gorączką, ale teraz podobne rozwiązanie nie wchodziło w grę.

Jakkolwiek by nie było, konsternacja w spojrzeniu dziadka sprawiła, że Jocelyne mimo wszystko się zawahała. Bliscy nie mieli powodów, by w nią wątpić. Już nie, a jednak…

Spodziewała się wielu rzeczy, ale nie tego, że Carlisle przykucnie przy niej, bez słowa przygarniając ją do siebie. Wtuliła się w niego, wciąż niepewna jak interpretować jego zachowanie. Wątpliwości wróciły, zwłaszcza że czuła się co najmniej źle, musząc ignorować tę kobietę. Rozmawianie z duchami bez świadków było proste, przynajmniej teoretycznie. Zupełnie inaczej sprawy miały się, kiedy ktoś znajdował się obok. To, czy zdawał sobie sprawę z jej zdolności, w gruncie rzeczy niczego nie zmieniało.

– Jak…? – Carlisle zawahał się. Mówił wystarczająco cicho, by nabrała pewności, że tylko ona mogła go usłyszeć. – Jak wygląda ta kobieta, Joce?

Chciała odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. W zamian skorzystała z dużo prostszej metody, wysilając się na przywołanie mocy i podsuniecie wampirowi odpowiedniej myśli. Wciąż nie czuła zmęczenia, z niejaką ulgą utwierdzając się w przekonaniu, że staruszka najwyraźniej nie próbowała z niej czerpać. Cóż, przynajmniej na razie, ale nad tym Jocelyne wolała się nie zastanawiać.

Ostrożnie odchyliła się w ramionach doktora na tyle, by móc na niego spojrzeć. W złocistych tęczówkach doszukała się przede wszystkim zrozumienia.

– Rozumiem. – Carlisle westchnął, po czym odsunął ją od siebie na wyciągnięcie ramion. – I chyba powinienem cię przeprosić. Nie sądziłem, że przypadkiem ściągnę kogokolwiek do domu. W zasadzie…

– To taki miły, dobry lekarz – wtrąciła w tym samym momencie staruszka. Jocelyne spojrzała na nią w roztargnieniu, z ulgą przekonując się, że kobieta przynajmniej przestała płakać. Co prawda policzki wciąż miała wilgotne, ale zdołała wysilić się na uśmiech. – Zawsze tak bardzo się troszczy. Teraz… pamiętam – westchnęła, spuszczając wzrok. – Był pierwszą osobą, którą zobaczyłam, kiedy… I byłam pewna, że wszystko będzie dobrze, jeśli za nim pójdę, nawet jeśli mnie nie słyszał.

Może mówiła coś jeszcze, ale Jocelyne już nie była w stanie skupić się na poszczególnych słowach. W głowie wciąż miała mętlik, ale powoli zaczynała pojmować, co tak naprawdę się wydarzyło. To, że Carlisle wydał jej się przede wszystkim zmęczony, kiedy wrócił do domu, jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że kobieta zmarła niedawno. Jocelyne wciąż nie miała pewności jak, ale zdecydowała się o to nie pytać.

Mimo wszystko spojrzała na doktora wyczekująco. Gdyby przynajmniej mogła zadać pytanie, które nie zabrzmiałoby źle w całym tym szaleństwie…

– Mogę coś zrobić?

Właściwie nie potrafiła stwierdzić, kogo i o co pytała. Nerwowo wodziła wzrokiem to na jedno, to na drugie, coraz bardziej niespokojna. Czuła się jak miedzy młotem i kowadłem, ale to i tak wydawało się lepsze, niż dalsze kulenie się ze strachu pod drzwiami. Kto wie, może za jakiś czas od razu miała być w stanie zareagować tak, by miało to sens.

Czekała, w duchu odliczać kolejne sekundy. Cisza dzwoniła jej w uszach, ale zdecydowała się nie poganiać. Podejrzewała, że gdyby nagle umarła i znalazła się w tak dziwnej sytuacji, nie do końca oswojona z nową sytuacją, również miałaby problem z odpowiadaniem na pytania.

– Ja… Tak naprawdę mam tylko jedną prośbę – powiedziała w końcu staruszka. – Chociaż nie chciałabym cię kłopotać. Nie wiem dlaczego, ale tak pięknie lśnisz – przyznała, a Joce mimowolnie drgnęła. Wciąż czuła się dziwnie, kiedy słuchała takich rzeczy. – Wydajesz się taka śliczna i dobra.

Poczuła, że się rumieni. Wątpiła, by przy bladości jej skóry robiło to jakąkolwiek różnicę, ale i tak zapragnęła odwrócić głowę. Nie żeby w tej sytuacji akurat słuchanie komplementów było największym problemem, ale…

O bogini, wcale nie czuła się jak czyjkolwiek wybawca. Nie, skoro nadal nie miała pojęcia, co powinna zrobić.

– Wiem, co się stało. I chyba nawet się nie boję – odezwała się ponownie kobieta. A może mówiła cały czas? Jocelyne już nie potrafiła tego stwierdzić. – Wolałabym o tym nie myśleć… To wszystko jest takie dziwne – przyznała, przesuwając się bliżej oszołomionej dziewczyny – ale twoja obecność jest taka kojąca. Czuję się spokojna.

Co to znaczyło? Wpatrując się w duszę, miała wrażenie, że jej kontury się zamazywały. Wydawała się znikać, choć zarazem pozostawała obecna. Prawie jak Dallas, kiedy przygotowywał się do odejścia… gdzieś tam. Jocelyne wciąż nie miała pojęcia, co to tak naprawdę znaczyło. Chciała po prostu wierzyć, że przysłowiowa „druga strona” istniała i faktycznie była dobra.

Zadrżała, bynajmniej nie od różnicy temperatur. W napięciu czekała, świadoma wyłącznie obecności tej kobiety i jej kolejnych słów. Miała rozumieć, że sama obecność mogła wystarczyć? Że wystarczyło, by nie uciekała z wrzaskiem, pozwalając duszom wygadać się i zniknąć? Że czasami wystarczył drobiazg, taki jak znalezienie zagubionego imienia, którym uspokoiła inną zmarłą? Miała wrażenie, że nie zawsze, ale to przynajmniej na razie nie miało znaczenia. Mogła być, jeśli ta kobieta akurat tego potrzebowała.

– To pewnie dużo, jeśli miałabym prośbę… I nie powinnam, ale… – usłyszała i tym razem nawet się nie zawahała.

– Co mogę zrobić?

Niczego nie obiecywała. Nie chciała, zwłaszcza gdyby zadanie okazało się zbyt skomplikowane. Wiedziała, jak szkodliwe potrafiło być wstrzymywanie duszy dłużej niż to konieczne. Raz tego doświadczyła, nie pozwalając Dallasowi odejść pomimo tego, że powinni rozstać się dawno temu. Niespełnione, puste obietnice prowadziły donikąd i Joce była tego boleśnie świadoma.

– To… nic takiego – zapewniła kobieta. W jej głosie pobrzmiewał przede wszystkim smutek. – Mam wnuczkę, tak jak powiedziałam… Tabby pewnie jest w twoim wieku. – Na ustach duszy pojawił się cień uśmiechu. Przez chwilę myślami wydawała się być przy jakimś odległym wspomnieniu. – Pokłóciłam się z moją córką lata temu… Kiedy ostatni raz widziałam Tabby, była malutka. Pewnie nawet mnie nie pamięta i…

Słuchała w ciszy, chłonąc kolejne słowa. Czuła, że jej samej do oczu napływają łzy, ale to działo się gdzieś jakby poza nią. Zanim zdążyła się zastanowić, ostrożnie oswobodziła się z uścisku Carlisle’a i na drżących nogach podeszła do biurka. Bez trudu znalazła kawałek papieru i długopis, gdzie starannie zanotowała adres.

Z powątpiewaniem prześledziła wzrokiem litery. Dla pewności podsunęła je bliżej staruszki, by upewnić się, że przypadkiem się nie pomyliła.

– Wzrok już nie ten… – przyznała tamta z nerwowym śmiechem. – Ale tak, tak sądzę…

– Więc im powiem – obiecała, spoglądając kobiecie w oczy. – Tyle mogę zrobić.

Nadzieja, której doszukała się w spojrzeniu duszy, okazała się niemal bolesna. Postać zblakła jeszcze bardziej, w połowie już przeźroczysta. Jocelyne zamrugała, ale kontury nie nabrały kształtów. To, że widziała staruszkę coraz mniej wyraźnie, nie miało żadnego związku z łzami.

– Dziękuję, kochanie.

Zaraz po tym zniknęła. Joce jeszcze przez moment wpatrywała się w miejsce, w którym dopiero co widziała kobietę, po czym ciężko opadła na fotel, nie ufając sobie na tyle, by dalej stać. Spojrzała na kartkę z adresem, pewna, że gdyby podarła ją i wyrzuciła do kosza, nie wydarzyłoby się nic złego – czuła, że staruszka odeszła – ale nie odważyła się tego zrobić. Złamanie obietnicy wydawało się niewłaściwe.

Przycisnęła drżącą dłoń do ust. Kilkukrotnie zamrugała, wciąż dziwnie oszołomiona. Kręciło jej się w głowie, ale wcale nie czuła się jak ktoś, kto w każdej chwili mógłby stracić przytomność. To było coś innego – rodzaj determinacji, którą czuła, kiedy zadeklarowała się odszukać imię dziewczyny, która przyszła do niej ostatnim razem albo decydując się rzucić wszystko, by pojechać wprost do Londynu, szukać Beatrycze.

Nie była rozproszona na tyle, by nie wychwycić momentu, w którym Carlisle znalazł się obok niej. Spojrzała na wampira w roztargnieniu, próbując się uśmiechnąć, choć czuła, że wyszło jej to co najmniej marnie.

– Już jej nie ma – powiedziała dla pewności. Nerwowym gestem przeczesała włosy palcami, odgarniając je na ramię, by nie zalegały na twarzy. – Chyba zniknęła na dobre, ale nie wiem. Nic już nie wiem…

Nie dodała niczego więcej, ale tak naprawdę nie musiała. Wątpiła, by na coś takiego znalazła się jakaś prosta, uniwersalna odpowiedź. Wiedziała już przynajmniej, że nie była szalona, ale i to nie dodawało jej pewności siebie. Och, przeciwnie, ale i do tego zaczynała przywykać. W jakiś pokrętny sposób kroczenie na granicy życia i śmierci wydawało jej się coraz bardziej naturalnym stanem, nawet jeśli wciąż miała wrażenie, że kroczy we mgle.

Jak we śnie. Tęskniła za pewnością siebie, z którą przemierzała zamgloną okolicę. Jeśli z podobnymi odczuciami mogłaby zacząć traktować przychodzące do niej dusze, może w końcu poczułaby się tak, jak powinna.

Jak na prawdziwą wybrankę śmierci przystało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa