Obudził ją chłód. Lodowate
zimno, napierające ze wszystkich stron. Trwała w bezruchu, zesztywniała i oszołomiona.
Bała się otworzyć oczy, wciąż mając wątpliwości do tego, w jakich
okolicznościach je zamknęła.
Zrozumienie
pojawiło się później. Wróciło razem ze strachem i echem paraliżującego
bólu, który na krótką chwilę przysłonił wszystko inne. Jocelyne gwałtownie
poderwała się do pionu, zasysając powietrze. Serce omal nie wyskoczyło
jej z piersi, bijąc tak mocno, że aż zwątpiła, jakim cudem przy
okazji nie połamało krępujących je żeber.
Bez trudu
odzyskała ostrość widzenia. Z obawą powiodła wzrokiem dookoła, szybko
orientując się, że już nie była w sklepie, otoczona odłamkami szkła,
mebli i wonią wilkołaka. Krępujące ją ramiona zniknęły, ale wcale nie poczuła się
dzięki temu lepiej. Dłonie natychmiast uniosła do gardła, jednak pod palcami
nie wyczuła niczego, co świadczyłoby o otwartej ramie. Jakby to, że obcy
mężczyzna próbował rozerwać jej gardło, w ogóle się nie wydarzyło.
Więc
czemu…?
Wszelakie
myśli uleciały z głowy Jocelyne w chwili, w której zwróciła
uwagę na to, gdzie tak naprawdę się znajdowała. Siedziała na zamarzniętej
ziemi. To wyjaśniało napierający ze wszystkich stron chłód, zwłaszcza że
na sobie miała wyłącznie cieniutką czarną sukienkę. W zamyśleniu
przesunęła palcami po gładkim materiale, aż nazbyt świadoma, że w szafie
nigdy nie miała czegoś takiego. Miała wrażenie, że sukienka dziwnie
reagowała na jej dotyk, jakby nierzeczywista – zbyt ulotna, delikatna,
niczym oplatający ciało cień. Coś w tej myśli sprawiło, że dziewczyna
zadrżała jeszcze bardziej, tym razem nie za sprawą chłodu.
Wsparła
dłonie na ziemi, próbując się podnieść. Kiedy przyjrzała się podłożu,
dostrzegła pokrytą szronem trawę – martwią i kruchą, przez co przy
najdelikatniejszym nacisku rozpadła jej się w rękach. Oddech Joce
przyspieszył i wtedy przekonała się, że zamieniał się w parę.
Nie przepadała za zimą, zwłaszcza że przez wszechobecny lód tę porę
roku zwykle kojarzyła ze śmiertelną pułapką dla kogoś, kogo natura pozbawiła koordynacji
ruchowej. Tym razem jednak to nie perspektywa poślizgnięcia wydała się
Joce najbardziej niepokojąca.
Dźwignęła się
na nogi. Uświadomiła sobie, że stoi bosa, wystawiona na działanie
przenikliwego zimna. Objęła się ramionami, nerwowo pocierając ramiona.
Podejrzewała, że ze swoim szczęściem mogła spodziewać się zapalenia płuc.
Świetnie.
Tyle że to wciąż
nie tłumaczyło najważniejszego. Skupiała się na szczegółach,
chcąc jak najdłużej odwlekać konieczność zapytania o najbardziej podstawową
rzecz: co się stało? Pamiętała, ale wspomnienia okazały się zbyt
zawiłe, prawie jak wtedy, gdy straciła przytomność, kiedy Layla spijała jej krew.
Wtedy Rosa zabrała ją do siebie, ale…
– Rosa? –
rzuciła z nadzieją. Mimo wszystko czuła, że nie miała co liczyć na pojawienie się
dziewczyny. – D-dallas? Ktokolwiek?
Jej drżący
głos pochłonęła pustka. Wiedziała zresztą, że żadna z bliskich osób nie wybrałaby
akurat tego miejsca. Tutaj królowały wyłącznie chłód i cisza, chociaż nie była
pewna, co to oznaczało. Musiała się stąd wydostać.
Śnisz,
to wszystko. Po prostu śnisz…
Gdyby tylko wiedziała,
w jaki sposób się wybudzić! Nie była Alessią. Znała działanie
świata snów, ale to miejsce różniło się pod każdym względem od czegoś,
co mógłby stworzyć umysł. Mimo wszystko spróbowała wpłynąć na otaczającą
ją rzeczywistość, ale zamarznięta okolica pozostawała równie niedostępna,
co i na samym początku. Idąc po lodowatej ziemi, Jocelyne miała
wrażenie, że równie dobrze mogłaby tkwić w miejscu.
Cóż, nie miała
wyboru. Nie potrafiła stwierdzić, czy brniecie przed siebie było
mądrym posunięciem, ale i tak wydawało się lepsze niż tkwienie w miejscu.
Miała wrażenie, że zamarznie, jeśli przynajmniej nie spróbuje podjąć marszu.
Wszystkie strony i tak wyglądały tak samo, a skoro tak…
A potem coś się
zmieniło.
Jocelyne
skrzywiła się, kiedy otoczyła ją mgła. Przypominała tę, która wczesnym rankiem
lubiła unosić się nad okolicą, by później zamienić się w rosę.
Różnica polegała na tym, że okazała się nieprzyjemnie zimna i mroka.
Wydawała się na nią napierać, wszechobecna i niepokojąca. Chłód
i wilgoć sprawiły, że na moment zabrakło jej tchu.
W tamtej
chwili tym bardziej nie potrafiła stwierdzić, gdzie się znajdowała.
Na cudowne pojawienie się wyjścia tym bardziej przestała liczyć.
Po
prostu idź dalej, nakazała sobie stanowczo.
Gdyby to jeszcze
było takie proste!
Z czasem
chłód przestał aż tak bardzo dawać jej się we znaki. Mogła tylko zgadywać,
czy to oznaczało, że jakimś cudem do niego przywykła, czy może
że w okolicy zrobiło się cieplej. Mgła wciąż ją oblepiała; sucha,
przemarznięta trawa kruszyła się pod stopami. Cisza wydawała się
dzwonić w uszach, zbyt ostateczna i jednoznaczna. Jocelyne nie widziała
niczego, choćby żywej duszy, co naprowadziło ją na kolejną, co najmniej
niepokojącą myśl.
Ten świat
wyglądał na martwy. W tak ponury sposób mogłaby wyobrazić sobie
śmierć.
Nieprzyjemny
dreszcz przemknął wzdłuż jej kręgosłupa. W nerwowym geście przycisnęła
obie ręce do piersi, raz po raz pocierając o siebie dłonie.
Złożyła je niczym do modlitwy, chociaż nie znała żadnej –
przynajmniej nie takiej, która byłaby dedykowana jakiemukolwiek bogu.
Selene tak naprawdę nigdy nie oczekiwała peanów pochwalnych.
Martwy…
Czy jestem martwa?
Ta myśl powinna
ją przerazić, a jednak nie wzbudziła w Jocelyne żadnych emocji.
Strach ustąpił i choć nie była pewna, czy to właściwe, przyjęła
go z ulgą. Choć raz się nie bała. Nie czegoś, co z powodzeniem
mogłaby nazwać swoim dziedzictwem – i to takim, którego mimo uprzejmej sugestii
bogini nie potrafiła odrzucić. Wciąż nie miała pojęcia, co tak naprawdę
oznaczało bycie wybranką śmierci, ale… Och, jeśli właśnie miała stanąć przed
jej obliczem, chyba niczego złego nie było w tym, że czuła się
komfortowo.
Zwiesiła
ramiona. Już nie próbowała bronić się przed zimnem, w zamian
pozwalając, by lodowate powietrze muskało odsłoniętą skórę. Materiał sukni
łagodnie zafalował, kiedy przyspieszyła kroku, decydując się na bardziej
zdecydowany marsz. Kroczyła przez mgłę, choć przez moment czując się z tym
zadziwiająco właściwie.
Selene
twierdziła, że śmierć nie miała w zwyczaju się mylić. Z jakiegoś
powodu ją naznaczyła. Skoro tak, Jocelyne pragnęła jej zaufać.
Odetchnęła,
nagle czując się tak, jakby z ramion rzuciła ogromny ciężar. Nie miotała
się, nie szukała odpowiedzi. Wciąż miała mnóstwo wątpliwości, kiedy
poprosiła Claire o pomoc, w gruncie rzeczy wcale nie chcąc znaleźć
kierunku, na którym powinna się skupić jako nekromantka. Uciekała
przed sobą, nawet jeśli u boku Ryana udawanie, że wszystko w porządku,
było łatwiejsze. Teraz to zniknęło.
Jocelyne
uśmiechnęła się niepewnie. Pragnęła, by ten spokój trwał jak
najdłużej.
– Oto i wybranka
śmierci. Krocząca w ciemności, ale ufająca światłu.
Z wrażenia
omal się nie potknęła. Kobiecy głos ją zaskoczył, zwłaszcza że rozległ się
tuż za jej plecami. Jocelyne stłumiła okrzyk i natychmiast okręciła się
na piecie, wzrokiem szukając… Cóż, kogokolwiek. Mgła jednak okazała się
zbyt gęsta, uświadamiając dziewczynie, że intruz z powodzeniem mógł znajdować się
tuż przed nią, a i tak nie zdołałaby go zauważyć.
– Kto…?
Urwała.
Głos nieznacznie jej zadrżał, więc przełknęła, próbując oczyścić
gardło. Nie chciała się bać. Nie, skoro zdołała odzyskać jakże
upragnioną równowagę. Jeśli ten świat należał do niej, tym bardziej
nie zamierzała się wycofywać.
Podjęła marsz.
Ostrożnie, krok za krokiem. Czujnie wodziła wzrokiem dookoła, próbując
nasłuchiwać.
Jeśli we
mgle ktoś się krył, musiała wyjść mu naprzeciw. Jeśli szeptali, zamierzała
słuchać. Wysiliła zmysły, chłonąc wszystkie podsuwane przez nie bodźce.
Spodziewała się nawet całej mieszanki niespójnych głosów, takich jak te,
które atakowały ją, kiedy zdarzało jej się dotknąć kryształu, jednak
dookoła wciąż panowała cisza. Nikogo przy niej nie było.
W porządku.
Skoro tak…
– Jestem
pozytywnie zaskoczona. Dawno się nie widziałyśmy, malutka –
rozbrzmiało ponownie.
Tym razem
głos zabrzmiał bezpośrednio przed nią. Wyhamowała, niespokojnie spoglądając przed
siebie, jednak i tym razem nie zauważyła nawet zarysu sylwetki. Mimo
wszystko zdołała rozpoznać, kto najwyraźniej próbował sobie z nią igrać.
– Within? –
wyszeptała, przestępując naprzód.
Mgła ustąpiła
– tylko nieznacznie, ale jednak. Jocelyne w końcu dostrzegła
smukłą, drobną postać. Kiedy podeszła bliżej, kobieta uśmiechnęła się, ukazując
komplet śnieżnobiałych zębów. Ani trochę nie zmieniła się od ostatniego
razu – ciemnowłosa, skupiona i drapieżna. Bez wątpienia równie
zabójcza, co i wtedy, gdy zrównała z ziemią wszystko to, co wiązało się
z Projektem Beta.
Jocelyne
nawet się nie zawahała. Nie tak, jak miała w zwyczaju,
kiedy demonica pojawiła się przy niej na cmentarzu albo w domu
L. i Beatrycze, gdy ta dwójka poprosiła o pomoc w odszukaniu
Ophelii. W zamian dziewczyna pewnym krokiem podeszła bliżej, spoglądając
na Within niczym na dawno niewidzianą przyjaciółkę.
Kobieta
wciąż się uśmiechała. W zamyśleniu przekrzywiła głowę, pozwalając,
żeby czarne włosy przysłoniły jej twarz. Niebieskie, właściwe tym istotom
(i zarazem absolutnie niepasujące) oczy zdawały się lśnić.
– Mam wrażenie,
że cieszysz się na mój widok – oceniła, ostrożnie dobierając słowa. –
To dobrze.
– Tak? –
wyrwało jej się.
Zatrzymała się
w niewielkim oddaleniu, wciąż mając wrażenie, że postać Within rozmyje
się, jeśli tylko pozwoli sobie na zbyt wielką pewność siebie. Przez
chwilę obie w milczeniu mierzyły się wzrokiem.
– Znów wpakowałaś się
w kłopoty. – Kobieta skrzyżowała ramiona. Spojrzała na stojącą przed
nią pół-wampirzycę w niemalże pobłażliwy sposób. – Większe niż zazwyczaj.
– Czy ja…
umarłam?
Nie od razu
uprzytomniła sobie, że zadała to pytanie na głos. Początkowo nie chciała,
ale wydało jej się właściwe i zbyt ważne. Jakoś nie wątpiła,
że akurat Within miała odpowiedzieć szczerze, zwłaszcza że zwykle nie owijała
w bawełnę.
Przez
chwilę znów trwała w ciszy. Aż do momentu, w którym doszedł ją
niemalże serdeczny śmiech.
– Nie… Nie,
oczywiście, że nie – zapewniła Within, przestępując naprzód. – Ale było
blisko. Zbyt blisko, malutka.
Coś
ścisnęło ją w gardle. Musnęła palcami szyję, wciąż aż za dobrze
pamiętając ból. Powinna czuć ulgę, ale z jakiegoś powodu wcale tak nie było.
Po tym, co się wydarzyło, mogła spodziewać się dosłownie
wszystkiego.
– Co z Claire
i Ryanem? Czy…?
– Nie przyszłam
po to, żeby robić za informatora. Nie interesują mnie twoi
towarzysze – przerwała Within, raptownie poważniejąc. – Nie umarłaś. Nie do końca.
Chociaż nigdy nie byłaś aż tak blisko krawędzi, malutka.
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta. Jak miała to rozumieć? Co, na litość bogini…?
Przez twarz
Within przemknął cień. Nagle znalazła się tuż obok, ujmując wciąż
skołowana dziewczynę za ręce. Jocelyne machinalnie zacisnęła dłonie w pięści,
aż za dobrze pamiętając, jak ostatnim razem oddała tej kobiecie krew. Trudno
było zapomnieć o wpijających się w przeguby pazurach.
Nawet jeśli
Within miała co do jej zachowania jakieś uwagi, zachowała je dla siebie.
– Kroczysz
na granicy dwóch światów. Sądziłam, że to oczywiste od samego
początku – wyjaśniła, nie kryjąc zniecierpliwienia. Joce skinęła głową,
choć tak naprawdę nie musiała tego robić. Ta istota nie przyszła
po to, by o cokolwiek pytać. – Ale całą sobą od zawsze
trzymasz się życia. Nie muszę tłumaczyć ci, co oznacza strach. Nawet
jeśli zdarzało ci się zwracać ku temu, kim jesteś, robiłaś to z niechęcią.
– Ja…
Within
puściła jej słowa mimo uszu. W zamian z uporem mówiła dalej:
– Było
bardzo blisko – powtórzyła z naciskiem. – Wciąż jest. Zwłaszcza że teraz
chodzi o coś więcej.
Chciała zapytać,
jak powinna rozumieć tę myśl, ale nie miała po temu okazji. Jej uwagę
skutecznie rozproszył ruch. Subtelny, bardzo lekki, ale jednak wyraźny w panującej
ciszy. Miała wrażenie, że ktoś bardzo cicho zmierzał ku niej i Within,
powoli przesuwając się coraz bliżej i …
Natychmiast się
odwróciła.
Przyczajony
wilk przystanął, po czym spokojnie usiadł na zamarzniętej ziemi.
Ledwo widziała go we mgle, zwłaszcza że sam również okazał się śnieżnobiały,
niemalże srebrzysty. Oczy Jocelyne rozszerzyły się nieznacznie. Wpatrywała się
w piękne stworzenie, wodząc wzrokiem po smukłej szyi, żółtych oczach,
zamkniętym psyku. Zwierzę nie atakowało, ale i tak wolała
trzymać się od niego z daleka, dobrze wiedząc, że igranie z nim
mogłoby okazać się niebezpieczne.
Z drugiej
strony, wilk ją przyciągał. Wydawał się łagodny, równie spokojny, co i całe
to miejsce. I bardzo dumny. Coś w sposobie, w jaki ją
obserwował, sprawiło, że Jocelyne zapragnęła do niego podejść i spróbować
go dotknąć. Sprawiał wrażenie kogoś bardzo jej bliskiego, choć przecież
widziała go po raz pierwszy.
Zaskoczyła
ją ta nagła rozbieżność emocji. Poruszyła się niespokojnie, dla
pewności przesuwając bliżej Within. Dłonie wciąż zaciskała w pieści, obojętna
na wpijające się w skórę paznokcie.
Chciała
uciekać.
Chciała
tutaj zostać…
– Nie rozumiem…
– zaczęła, ale już w chwili, w której wypowiedziała te słowa,
dotarło do niej, że oszukiwała samą siebie.
Within nie odpowiedziała.
Przeszła tuż obok, zostawiając oszołomioną dziewczynę samą sobie. Pewnym
krokiem podeszła do wilka, bez cienia strachu kucając tuż naprzeciwko
niego. Wyciągnęła dłoń, jak gdyby nigdy nic przeczesując futro na plecach,
a ostatecznie przenosząc palce na pysk. Wilk warknął cicho, ukazując
komplet zębów, ale nie zaatakował. Być może czuł, że ta kobieta
skręciłaby mu kark, zanim zdecydowałby, gdzie powinien wbić zęby.
–
Prześliczny, prawda? – wymruczała, wciąż zwrócona plecami do Jocelyne. –
Boisz się go?
– Nie.
Uświadomiła
sobie, że w istocie tak było. Wcale nie chciała uciekać, dziwnie
zafascynowana stworzeniem. Widząc jak palce demona raz po raz przesuwają się
po miękkim futrze, sama również zapragnęła go dotknąć. Zastanawiała się,
czy było aż tak delikatne, jak wydawało się na pierwszy
rzut oka.
Jakby w odpowiedzi
na te myśli, Within odezwała się ponownie:
– Więc na co
czekasz?
Natychmiast
zareagowała. Na drżących nogach podeszła bliżej, by po chwili
przykucnąć tuż obok swojej towarzyszki. Wilk obserwował ją przez cały ten czas
i to w sposób, który wydał się Jocelyne zdecydowanie zbyt
świadomy. Nie tego spodziewałaby się po zwierzęciu – i to nawet
takim, które znikąd pojawiło się w tak dziwnym miejscu.
Spojrzała
na Within, ale ta z uporem myślała, wciąż gładząc wilka. Coś w zachowaniu
kobiety ośmieliło ją na tyle, by jednak zdecydowała się wyciągnąć
rękę. Serce podeszło jej aż do gardła, kiedy zwierzę nieznacznie zadarło
głowę, śledząc ruch dłoni, ale nie zdecydowała się wycofać. Bardzo
niepewnie poklepała stworzenie po pysku, wciąż nie mogąc się zadziwić
bijącym od stworzenia spokojem.
– Och… –
wyrwało jej się.
Jednak był
miękki. I przyjemnie ciepły, zwłaszcza w panującym dookoła chłodzie.
Słyszała jego przyspieszony oddech i obłoczki oddechu. Coś w jego zachowaniu
i postawie sprawiło, że natychmiast zapragnęła go przytulić, choć to zarazem
wydawało się zakrawać o szaleństwo.
Z drugiej
strony… Jeśli śniła, to dlaczego nie? Gdyby miała wskazać faktycznie
zagrożenie, wybór musiałby paść na Within.
Kąciki ust
kobiety nieznacznie drgnęły, ale tym razem powstrzymała się od uśmiechu.
– Co
myślisz? – rzuciła jakby od niechcenia.
– O czym?
Within
wywróciła oczami.
– Przecież
wiesz. Nie jesteś głupia, malutka – zauważyła przytomnie. – Więc teraz
odpowiedz mi na pytanie, bo to bardzo ważne. Powiedz mi, czy jesteś
gotowa na konsekwencje… Zwłaszcza takie – podjęła, wciąż skupiona na wilku.
– Teraz już nie chodzi tylko o to, czy mogłabyś kroczyć
między światami. Trzymasz się życia, ale w tej sytuacji… Czego
tak naprawdę chcesz, wybranko śmierci?
Skrzywiła się
na te słowa. Potrząsnęła głową, przez chwilę świadoma wyłącznie
narastającej coraz bardziej frustracji. Nie rozumiała. Pustka w głowie
dawała jej się we znaki bardziej niż cokolwiek innego. Zachowanie Within
nie pomagało, a przynajmniej w to próbowała wierzyć.
Raz jeszcze
spojrzała na wilka. Dlaczego…?
Oddech
gwałtownie jej przyspieszył. Zrozumienie pojawiło się nagle, bardziej
szokujące niż niejedno, czego zdążyła doświadczyć w ostatnim czasie. Z wrażenia
aż się zachwiała, wycofując tak gwałtownie, że aż wylądowała na zamarzniętej
ziemi. Wilk poruszył się niespokojnie, ale przynajmniej nie próbował
zbliżać, uległy dotykowi kucającego przy nim demona.
– No i proszę – wymruczała Within. – Skoro już zrozumiałaś, mogłabym poznać odpowiedź?
Nawet gdyby chciała, nie zdołałaby wykrztusić z siebie choćby słowa. Zamrugała, kiedy obraz zamazał jej się przez oczami. Nie potrafiła stwierdzić, czy to wina mgły, czy może cisnących się do oczu łez.
Bezwiednie uniosła rękę, palcami muskając szyję. I tym razem nie wyczuła niczego niewłaściwego, ale to już nie miało znaczenia. Wspomnienie palącego bólu również zeszło gdzieś na dalszy plan. Nawet jeśli oberwała, fizyczne obrażenia jak zawsze miały się zaleczyć, ale…
Och, oczywiście, że wiedziała. Jak miałaby nie rozumieć tego, co wiązało się z ugryzieniem wilkołaka? Wystarczyło, że Alessia dopiero co oficjalnie wyszła za przywódcę stada.
– Dalej chcesz żyć, malutka? – doszło ją jakby z oddali. Nie zauważyła, kiedy Within znalazła się tuż obok. – Jesteś w stanie to znieść?
– S-słucham?
Przełknęła z trudem. Musiała się uspokoić, nie tylko dlatego że znów była na dobrej drodze, by zacząć się jąkać. Przez chwilę skupiała się wyłącznie na tym – na wielokrotnie powtarzanych przez rodziców słowach, kiedy ci kazali jej odetchnąć i na spokojnie spróbować się wysłowić.
Wątpiła, by to miało zadziałać w tym wypadku.
Within nachyliła się w jej stronę. Twarz kobiety znalazła się niepokojąco blisko, przez co prawie zetknęły się czołami.
– To proste pytanie. Wkrótce bardzo dużo będzie od niego zależało – odparła kobieta, jak gdyby nigdy nic podejmując temat. – Kurczowo trzymasz się życia. Czy w tej sytuacji nadal tak jest?
O co pytała? Co w ogóle próbowała insynuować? Dziesiątki pytań przemykały przez umysł Jocelyne, stapiając się w jedno. Jakby mało było, że wciąż nie docierały do niej konsekwencje ugryzienia, teraz na dodatek miała jeszcze Within. Może gdyby przynajmniej ją dało się zrozumieć, wszystko stałoby się łatwiejsze.
Wiedziała, co oznaczało ugryzienie u kogoś takiego jak ona. Ludzka czy nie, wciąż miała w sobie wampirzą cząstkę. Wraz z nadejściem pełni te dwie natury zaczęłyby ze sobą walczyć. W przypadku kogoś, komu bliżej było do człowieka, efekt mógł okazać się jakikolwiek.
Wciąż o tym myślała, kiedy poczuła muśnięcie ciepłych palców na twarzy. Within ułożyła dłonie na jej policzkach. Joce nie miała innego wyboru, jak tylko spojrzeć wprost w przypominające niebo tęczówki. Miała wrażenie, że kobieta spoglądała na nią w zaskakująco łagodny, niemalże troskliwy sposób.
– Uwolniłaś mnie. I już dawno spłaciłam dług, ale… – Przez jej twarz przemknął cień. Oczy pociemniały. – Tyle mogę zrobić, jeśli tego sobie zażyczysz. Uznaj to za akt łaski z mojej strony.
Nie od razu zrozumiała. Trwała w bezruchu, świadoma wyłącznie zalegających na twarzy dłoni. Drżąc, wbiła palce w zamarzniętą ziemię, sama zaskoczona tym, że wciąż była w stanie usiedzieć w miejscu.
Co tak naprawdę oferowała jej Within? Bezbolesną śmierć? Pewne wyjście, niezależne od księżyca i ewentualnych słabości? Jocelyne z niedowierzaniem potrząsnęła głową, coraz bardziej zaniepokojona. Serce biło jej jak szalone, rozpaczliwie trzepocząc się w piersi.
W jakiś pokrętny sposób to brzmiało kojąco. Bardzo prosto. Niczym ukojenie, które…
Ale to już od dawna nie było rozwiązanie. Tak naprawdę nigdy go nie stanowiło. Wiedziała o tym od pierwszej chwili, kiedy uciekając przed duchem uciekła na skraj dachu.
Zamknęła oczy. Łzy spłynęły po jej policzkach, ale prawie tego nie zauważyła.
Gdzieś jakby w oddali wilk poruszył się niespokojnie.
– Nie chcę umierać, Within – wyszeptała tak cicho, że równie dobrze mogła poruszyć ustami.
Nie doczekała się odpowiedzi. Dłonie na policzkach jeszcze chwilę trwały na swoim miejscu, nim ostatecznie zniknęły.
Wkrótce po tym sen dobiegł końca, a Jocelyne udało się obudzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz