19 stycznia 2022

Sto czterdzieści dziewięć

Jocelyne

Świadomość wróciła nagle. Poderwała się do siadu, gwałtownie nabierając tchu, prawie jak topielec, walczący o ostatni oddech. Wciąż czuła przenikliwy chłód, sama niepewna, czy faktycznie było jej zimno, czy może wszystko sprowadzało się do ulotnego wspomnienia.

Niczego już nie wiedziała.

Nerwowo przycisnęła obie dłonie do gardła. Przesunęła palce bliżej barku, natychmiast natrafiając na świeży opatrunek. Wzięła kilka drżących oddechów, próbując się uspokoić, ale niewiele pomogło. Wręcz przeciwnie – kiedy pierwszy szok minął, uderzyło w nią zrozumienie. To i ból, przez który poczuła się, jakby właśnie przechodziła wyjątkowo ciężką grypę.

O bogini. Słodka bogini…

Zadrżała. Poczuła wilgoć na policzkach i to na moment wytrąciło ją z równowagi. Natychmiast otarła policzki, ale łzy nie chciały przestać płynąć i było ich coraz więcej.

Coś poruszyło się u jej boku. Zanim zdążyła choćby się zastanowić, cudze ramiona ciasno owinęły się wokół niej. Wylądowała w znajomych objęciach, wciąż roztrzęsiona i zapłakana, choć dotyk przeczesujących jej włosy palców sprawił, że poczuła się odrobinę lepiej. Słyszała, że ktoś do niej mówił, ale nie była w stanie skupić się na poszczególnych słowach, a co dopiero odpowiedzieć.

Potrzebowała dłuższej chwili, żeby się uspokoić. Czuła, że ktoś ją kołysze i to wydawało się właściwe. W którymś momencie po prostu wtuliła się w swojego opiekuna, zamknęła oczy i pozwoliła łzom płynąc, obojętna na to, że wsiąkały w przód koszulki tulącej ją do siebie osoby.

– Joce… – usłyszała tuż przy uchu.

Tym razem rozpoznała głos mamy – drżący i jakby zniekształcony, ale bez wątpienia należący do Renesmee. Odetchnęła, w końcu powstrzymując szloch. Zadrżała po raz ostatni, dla pewności zaciskając palce na materiale bluzki swojej opiekunki. Czuła, jak miedziane loki raz po raz muskają jej wilgotny policzek. Przez krótką chwilę Jocelyne miała wrażenie, że znów wylądowała w siedzibie łowców – zdezorientowana i przerażona tym, co mogło się wydarzyć w czasie, gdy straciła przytomność.

Tyle że to nie było tak. W grę wchodziło coś innego i Joce doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

– Już dobrze? – doszło ją jakby z oddali.

Głos należał do kogoś innego. Niepewnie otworzyła oczy, po czym uniosła głowę, bez problemu namierzając Gabriela. Przyczaił się przy wejściu do sypialni, bledszy niż zazwyczaj i z wciąż parującym kubkiem w dłoniach.

Kiedy podchwycił jej spojrzenie, w ułamku sekundy znalazł się obok, dosłownie materializując obok łóżka.

– Spróbuj wypić, księżniczko – zasugerował łagodnie, wyciągając naczynie w jej stronę.

Nie zaprotestowała. Wciąż wtulona w mamę, ostrożnie wyprostowała się w jej objęciach. Znów poczuła pulsujący ból, ale zignorowała go. Przynajmniej nie miała wrażenia, że w każdej chwili mogłaby znów zapaść się w ciemność. W zasadzie czuła się pobudzona i aż nadto świadoma każdego pulsującego mięśnia.

Zajrzała do kubka, spodziewając się krwi. Nieznacznie uniosła brwi, kiedy w zamian rozpoznała gorącą herbatę, ale nie skomentowała tego nawet słowem. Tak naprawdę było jej wszystko jedno, zwłaszcza że nagle dotarło do niej, że faktycznie czuła się spragniona.

– Powoli – zasugerowała cicho Nessie, ani na moment nie luzując uścisku.

To też wydało się Jocelyne właściwe. Z równie wielką ulgą przyjęła fakt, że w sypialni byli tylko we trójkę. Co prawda była pewna, że pokój nie należał do niej, ale to nie miało znaczenia. Po chwili zastanowienia zdążyła rozpoznać jedną z sypialni w domu Cullenów – tę samą, którą regularnie zajmowała, jeśli z jakiegoś powodu nie mogła nocować u siebie. Z jakiegoś powodu nie zaskoczyło ją, że ostatecznie wylądowała tutaj.

Piła powoli, poniekąd dla zyskania na czasie. Towarzyszący jej chłód w końcu ustąpił. W zamian poczuła przyjemne ciepło, choć nie potrafiła stwierdzić, co powinna uznać za jego źródło – herbatę czy może jednak obejmujące ją ramiona.

Zdołała uspokoić się na tyle, by w końcu skupić się na tym, co działo się wokół niej. Przeniosła wzrok na bladą twarz ojca, bez słowa oddając mu wciąż w połowie pełny kubek, ledwo tylko doszła do wniosku, że ma dość. W tamtej chwili nie ufała ani sobie, ani swojemu żołądkowi.

– W porządku? – upewnił się Gabriel, przesuwając palcami po policzku córki. Zdobyła się na to, żeby skinąć głową. – Jak się czujesz, Joce?

Pytanie zabrzmiało niewinnie, ale jednak wychwyciła w nim napiętą, bliżej nieokreśloną nutę. To nie był pierwszy raz, kiedy widziała Gabriela w takim stanie, na dodatek czuwającego u jej boku. Mogła wyczuć wiszące w powietrzu napięcie. Co prawda tata jak zawsze robił wszystko, żeby nie dać niczego po sobie poznać, ale Jocelyne znała go wystarczająco dobrze, by wyciągnąć swoje wnioski. Kiedy ostatnim razem widziała go w podobnym stanie, w krótkim czasie zniknął, by zacząć działać na własną rękę… Oczywiście zaraz po tym, jak zapewnił wszystkich wokół, że absolutnie nie dzieje się nic złego.

Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, wciąż zmartwiona. Okręciła się na tyle, żeby spojrzeć na mamę, tak naprawdę po raz pierwszy od chwili przebudzenia. Renesmee wciąż tuliła ją do siebie, względnie spokojna, ale jej oczy niejako mówiły wszystko – przerażone i napuchnięte od płaczu, choć łzy zdążyły już wyschnąć.

Jak długo ja…?

Potrząsnęła głową. Prawie natychmiast tego pożałowała, czując nieprzyjemne pulsowanie pod opatrunkiem.

– J-jest do… d-dobrze – wykrztusiła i zaraz urwała, próbując zapanować nad drżącym głosem. Przełknęła z trudem. – Już okej… ja…

– Chcesz się jeszcze napić? – zasugerował Gabriel, podsuwając jej kubek. Sięgnęła po niego, choć niekoniecznie miała ochotę na herbatę. – Na spokojnie. Wszystko jest już w porządku – dodał i zabrzmiało to tak, jakby sam chciał w to wierzyć.

Ucisk w gardle powrócił, mocniejszy niż do tej pory. Momentalnie przypomniała sobie swój sen, łącznie z pięknym wilkiem, którego mimo obaw zdecydowała się dotknąć. To oraz zrozumienie, zwłaszcza że aż za dobrze pamiętała, co się stało.

Zawahała się, wciąż z kubkiem w drżących dłoniach, nagle niepewna, czy powinna pić dalej. W którymś momencie naprawdę jednak miało ją zemdlić.

– Co się…? – zaczęła, ale tak naprawdę nie tak brzmiało pytanie, które chciała zadać. Serce zabiło jej szybciej ze zdenerwowania. – Claire i Ryan…

Tylko na tyle było ją stać, ale musiało wystarczyć. W tamtej chwili potrzebowała wyłącznie jednej informacji.

– Nic im nie jest. – Mama nawet się nie zawahała. – Ray jest na dole – dodała niemalże czułym tonem.

Poczuła się tak, jakby z ramion zdjęto jej olbrzymi ciężar. Rozluźniła się, uspokojona tymi słowami. Chociaż tyle. Co więcej, słowa Renesmee okazały się aż nadto kojące. To, z jaką swobodą o tym mówiła… Jakby to, że gdzieś tam czekał chłopak, którego mogłaby potrzebować…

Uspokojona, zamknęła oczy. Mocniej przywarła do mamy, czując się trochę tak, jakby jej obecność pozwalała jej zachować jasność umysłu.

Okej, chociaż tyle. Nikt nie ucierpiał. O więcej nie śmiała prosić.

Prawie nikt…

– A on? – wyszeptała tak cicho, że ledwo zrozumiała samą siebie.

– Uciekł. – Przez twarz Gabriela przemknął cień. – Ale to teraz bez znaczenia. Boli cię gardło? – zapytał, jak gdyby nigdy nic zmieniając temat.

Machinalnie uniosła dłoń do opatrunku. Wciąż czuła nieprzyjemne pulsowanie, ale to nawet w połowie nie przypominało fali bólu, który poraził ją, kiedy wilkołak spróbował rozerwać jej gardło.

– Trochę – przyznała wymijająco.

Ojciec spojrzał na nią dziwnie, jakby podejrzewając, że nie mówiła mu wszystkiego. Z uwagą zlustrował twarz Jocelyne wzrokiem, po czym wyciągnął rękę, na moment muskając wierzchem dłoni jej czoło. Nie czuła, by miała gorączkę i najwyraźniej Gabriel doszedł do podobnych wniosków, bo wyraźnie się rozluźnił.

– Potrzebujesz czegoś? – drążył, ostrożnie dobierając słowa. – Wody albo…?

– Chyba wolałabym krew.

Uniósł brwi, ale nie skomentował tego nawet słowem. Ostatecznie skinął głową, z wolna wycofując się do wyjścia.

– Zostaniesz z nią, mi amore? – poprosił, siląc się na blady uśmiech. – Zaraz wrócę.

– Sama mogę zejść na dół – zasugerowała, prostując się w ramionach mamy. – Nie czuję się aż tak źle. Naprawdę – zapewniła, choć coś w tym stanie rzeczy zaskoczyło ją równie mocno, co i rodziców.

Widziała, jak na nią patrzyli. I, o bogini, ani trochę ją to nie dziwiło. Aż za dobrze zdawała sobie sprawę z tego, co oznaczało ugryzienie przez wilkołaka.

Czyli co? Teraz powinnam krzywić się na widok krwi i zacząć szczekać, kiedy ktoś zbliży się do pokoju?, pomyślała z powątpiewaniem. Nie żeby w ogóle było jej do śmiechu.

– Co teraz?

Z opóźnieniem uświadomiła sobie, że zadała to pytanie na głos. Gabriel zatrzymał się w pół kroku, z dłonią zaciśnięta na klamce. Nie odwrócił się, ale tak naprawdę nie musiał.

Przez chwilę trwali w całkowitej ciszy. Jocelyne słyszała, że puls mamy przyspieszył, a obejmujące ją ramiona bardziej stanowczo zaciskają się wokół niej.

– Gabrielu… – szepnęła Nessie i coś w sposobie, w jaki wypowiedziała jego imię ostatecznie zmieniło wszystko.

Wycofał się. Jocelyne nie była pewna, czy to dobrze, zwłaszcza kiedy poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie ciemnych, aż nazbyt znajomych oczu.

– Nie wiem, co ci powiedzieć – przyznał, w ułamku sekundy materializując się tuż obok. Joce pozwoliła, żeby ujął ją za rękę. Jego dłonie okazały się przyjemnie ciepłe, czego jednak nie dało się powiedzieć o jej własnych. – Najważniejsze, że się obudziłaś. I ta rana… – Z westchnieniem przeniósł dłoń na opatrunek. – Carlisle nie wie, co o tym myśleć – dodał i coś w tych słowach sprawiło, że Joce jeszcze bardziej się zawahała.

– Nie wie, co myśleć…?

– Straciłaś bardzo dużo krwi, a jednak… Z jakiegoś powodu obyło się przez transfuzji. I szwów – wyjaśnił łagodnie. – Ale to dobrze, chociaż i tak nas wystraszyłaś.

– Przepraszam – mruknęła, coraz bardziej zdezorientowana.

Nie rozumiała. Pamiętała palący ból i to, że chwilę później wszystko zrobiło się czarne. Była pewna, że umierała – że balansowała gdzieś na krawędzi, przez moment jednak bliska tego, żeby pójść dalej. Mogła tylko zgadywać, co stałoby się, gdyby wtedy nie powiedziała Within, że pragnie żyć. Albo gdyby demonica w ogóle się nie pojawiła.

O ile faktycznie do mnie przyszła…

Sen wydawał się nienaturalnie wręcz wyrazisty, zbyt prawdziwy, by uznała go za majaki. Niczym pełnoprawne wspomnienie czegoś, co miało miejsce. Jocelyne nie sądziła, żeby mogła wyobrazić sobie coś takiego. Już dawno przestała wierzyć w to, że wszystko, co ją spotykało, było co najwyżej wytworem zmęczonego umysłu.

Ale to niczego nie wyjaśniało. Czuła na sobie zatroskane spojrzenia rodziców i nie wątpiła, że nie powinna siedzieć przed nimi w takim stanie. Przez moment miała wręcz ochotę popędzić do łazienki, poluzować opatrunek i na własne oczy przekonać się, że rana faktycznie wyglądała tak niewinnie, jak sugerowały wyjaśnienia taty.

– Najważniejsze, że nic ci nie jest – powtórzył z naciskiem Gabriel. Wysilił się na uśmiech, choć przyszło mu to z wyraźnym trudem. – Na razie spróbuj odpocząć, Joce. Dzisiaj i tak niczego nie zdziałamy.

Niepewnie skinęła głową. Był jeszcze temat, którego żadne z nich nie poruszyło, choć – och, mogła się o to założyć – rozumieli go równie dobrze, co i ona. Z drugiej strony, chciała wierzyć, że Gabriel miał rację. Skoro dodatkowa godzina czy dwie nie miały nikogo zbawić…

– Przyniesiesz mi tej krwi?

Skinął głową. Mimo wszystko wciąż wyglądał na sceptycznie nastawionego do jej prośby.

– Już idę. Potrzebujesz czegoś przeciwbólowego? – upewnił się.

– Chyba nie – przyznała po chwili wahania. Szyja wciąż dawała jej się we znaki, ale nie na tyle, by uznała to za zbyt uciążliwe. Jak długo pozostawała w bezruchu, mogła przynajmniej udawać, że wszystko w porządku. – Nic mi nie jest, tato.

– Może i lepiej… Beau pewnie coś dla ciebie znajdzie – stwierdził na odchodne.

Potrzebowała chwili, by pojąć pełen sens jego słów. Zanim zdążyła o cokolwiek zapytać, Gabriel już ewakuował się z sypialni, starannie zamykając za sobą drzwi. Wciąż zdezorientowana, Joce natychmiast odwróciła się, by spojrzeć na mamę.

– Beau?

– Powinna jutro się pojawić – wyjaśniła pospiesznie Nessie. Już nie wyglądała na aż tak przerażona jak wcześniej. Jedynie wciąż zaczerwienione oczy zdradzały, że kilka ostatnich godzin musiała przeżywać piekło. – Ona i Ariel.

Jocelyne zesztywniała. Spojrzała na mamę co najmniej zaskoczona, bez problemu orientując się, że sprawy miały się gorzej, niż mogłoby się wydawać. I to bynajmniej nie dlatego, że Isabeau postanowiła pofatygować się aż do Seattle.

Ariel. Oczywiście…

Nie miała pewności czy to dobrze, czy źle. W zasadzie mogła się tego spodziewać, ale…

– Mamo… – Walcząc o zachowanie względnie spokojnego tonu głosu, spojrzała wprost w czekoladowe tęczówki obejmującej ją Renesmee. – Czy coś jest ze mną nie tak?

Zamarła w oczekiwaniu. Samą siebie zaskoczyła tym, że udało jej się zabrzmieć w taki sposób – niewinnie, jakby to, o czym właśnie próbowały rozmawiać, nie kryło w sobie niczego niepokojącego. Nie żeby dzięki temu perspektywa ugryzienia przez wilkołaka stała się bardziej znośna.

Przez twarz Nessie przemknął cień. Spuściła wzrok – tylko na chwilę, ale to i tak wydało się Joce wymowne. Niemalże spodziewała się ciszy albo jakiejś pokrętnej, nie do końca szczerej odpowiedzi, jednak nic podobnego nie miało miejsca.

– To bardziej skomplikowane… Chcesz się położyć? – zasugerowała, pomagając Jocelyne zsunąć się na materac. – Połóż się. Zaraz ci wszystko wyjaśnię.

Chcąc nie chcąc spełniła prośbę. Opadła na poduszkę, dopiero wtedy uświadamiając sobie, że mimo wszystko czuła się dość marnie. Nie zdawała sobie sprawy, że przez cały ten czas napinała już i tak obolałe mięśnie. Z drugiej strony, Joce miała wrażenie, że to przede wszystkim ból pozwalał jej pozostać obojętną na zmęczenie. No, jeszcze ewentualnie wciąż odczuwane wątpliwości.

Mama bez słowa ułożyła się obok. Zarzuciła kołdrę i na siebie, i na nią. To okazało się znajome – prawie jak wtedy, gdy czuwała tuż obok zaraz po śmierci Allegry, gdy…

Ale o tym Jocelyne wolała nie myśleć.

– Na pewno czujesz się dobrze? – zapytała cicho Nessie. – Ugryzienie wilkołaka ma swoje konsekwencje. Mam na myśli…

– Domyślam się – przyznała z wahaniem. – Dlatego tak dziwnie na mnie patrzycie?

– To nie tak. Znaczy… – Renesmee mimowolnie się skrzywiła. – Pamiętam, co działo się z Alessią. Mniej więcej, bo nie powiedziała nam od razu.

Jocelyne poczuła, jak uchodzi z niej całe napięcie. Chyba mogła się tego spodziewać. Wzmianka o siostrze w całym tym szaleństwie nie wydała jej się ani trochę dziwna, choć może powinna. Z drugiej strony… Alessia i wilkołaki – uznawała to za równie naturalne, co i obserwowanie tego, jak reagowali na siebie nawzajem rodzice.

Więc nie byłam pierwsza. Świetnie…

Zamknęła oczy. Wzięła kilka głębszych wdechów, robiąc wszystko, byleby zachować spokój. Potrzebowała chwili, by uporządkować to, co działo się w jej głowie.

– Więc… Zachowuję się inaczej?

Chciała zrozumieć. Nie żeby to cokolwiek ułatwiło, ale wydawało się lepsze, niż gdyby nagle wszyscy mieli wokół niej krążyć, bojąc się wyrazić obawy wprost. Może jeszcze jakiś czas temu by na to pozwoliła, ale w tej sytuacji to zdecydowanie nie wchodziło w grę. Wystarczyło, że zdecydowanie zbyt długo wzdrygała się, walcząc z tym, co jako jedynej podsuwały jej zmysły.

Zabawne. Nie sądziła, że w całym tym szaleństwie ugryzienie przez Charona okaże się… dużo bardziej normalne. W tym przynajmniej nie była jedyna.

– Nie masz gorączki. I poprosiłaś o krew – zauważyła przytomnie mama. – Może dlatego, że więcej w tobie z człowieka. Albo kwestia czasu, ale jak tak o tym myślę…

– Mamo? – zmartwiła się.

Miała wrażenie, że głos Renesmee brzmiał dziwnie. Przynajmniej mówiła, ale Jocelyne zaczęła obawiać się tego, co jeszcze mogłaby usłyszeć.

– Zostało bardzo mało czasu do pełni – doszło ją jakby z oddali. – Mogłabym przysiąc, że z Alessią było gorzej. Nie wiem, co to oznacza. Dziadek tez na razie nie ma żadnego pomysłu.

Jocelyne jęknęła w duchu. Doskonale, więc tego też nie potrafiła zrobić tak, jak powinna! Nie żeby chciała sprawdzać, co w przypadku jej strony oznaczało ugryzienie, ale i tak po wyjaśnieniach mamy nie poczuła się jakoś szczególnie pewnie. Szczerze wątpiła, by w cudowny sposób mogła uniknąć konsekwencji. Obawiała się, że nawet bardziej ludzka natura ją przed tym nie chroniła.

Przestała o tym myśleć, próbując przekonać samą siebie, że znajdą jakieś rozwiązanie. Może przynajmniej Ariel miał coś zasugerować. Może, ale…

– Chyba jednak jestem zmęczona – westchnęła, wtulając twarz w poduszkę.

Poczuła ciepłe palce na policzku. Odgarnęły jej włosy z twarzy, zatykając niesforny kosmyk na ucho.

– Prześpij się. Mam zostać? – upewniła się Nessie. – Chyba że… mam zawołać kogoś innego.

Natychmiast uniosła głowę, by z powątpiewaniem spojrzeć na mamę. Nawet gdyby chciała, nie była na tyle zmęczona, żeby przejść wobec tej uwagi obojętnie.

– A co to niby miało znaczyć? – wymamrotała sennie.

Na ustach Renesmee w końcu pojawił się szczery uśmiech – blady, ale jednak. Wyraźnie rozluźniła się, niemalże z ulgą przyjmując zmianę tematu. Jocelyne również, choć wciąż nie była pewna, czy nowy kierunek jej odpowiadał.

– Absolutnie nic. Po prostu pytam. – Uśmiech mamy przygasł. Chwilę później nachyliła się, by jak gdyby nigdy nic ucałować córkę w czoło. – Śpij, kochanie.

Nie próbowała walczyć. Zamknęła oczy, próbując skupić się przede wszystkim na poczuciu bezpieczeństwa i tego, że naprawdę tutaj była. Within wysłuchała prośby. Nie zabiła jej, choć przez krótką chwilę wydawała się to sugerować – w akcie miłosierdzia, jak utrzymywała. Jocelyne wolała nie wiedzieć, czego w takim razie powinna spodziewać się po najbliższych dniach.

Ile właściwie zostało do pełni…?

Wątpiła, by poznanie odpowiedzi na to pytanie pomogło jej zachować spokój. Nie żeby w ogóle wiedziała, co powinna w związku z tym zrobić.

Przez moment wahała się, czy zasypianie było dobrym pomysłem, ale ostatecznie zmęczenie przysłoniło wątpliwości. Gdyby coś było nie tak, już dawno rozmawiałaby z Carlisle’em. Co prawda wiedziała, że doktor najpewniej był gdzieś obok, ale skoro nikt nie zabraniał jej odpoczywać, mogła przynajmniej udawać, że wszystko było pod kontrolą. Na tyle, na ile w ogóle wchodziło to w grę.

Palcami niepewnie potarła opatrunek. Prawie natychmiast poczuła ciepłą dłoń mamy, kiedy ta wzięła ją za rękę, powstrzymując od naruszania rany. Jocelyne pozwoliła na to, myślami będąc gdzieś daleko. Miała wrażenie, że podczas walki z Charonem umknęło jej coś istotnego, nawet bardzo, ale…

Nie rozumiała.

Mimo wszystko nie czuła się źle. Nie aż tak, jak mogłaby podejrzewać. Kiedy napięcie zniknęło, poczuła się niemal spokojna, choć to równie dobrze mogło być spowodowane bliskością mamy.

Gdzieś jakby z oddali doszedł ją dźwięk otwieranych drzwi. Wyczuła, że tata wrócił do pokoju, ale nie otworzyła oczu. Krwi mogła napić się później.

Wciąż balansowała gdzieś na granicy jaw i snu, kiedy po raz pierwszy usłyszała głosy. Szeptały łagodnie, przeplatając się ze sobą, przez co nie mogła zrozumieć słów. Wydawały się przytłumione, przez co słuchanie ich przypominało próbę wychwycenia czegoś pomiędzy szumami rozstrojonego radia. Joce była gotowa przysiąc, że kiedyś już tego doświadczyła, ale z jakiegoś powodu ta świadomość jej nie zaniepokoiła. Słuchanie tego wydawało się właściwe.

Słyszała ich szepty. Głosy zmieniły się, bardziej wyraźne, mniej niepokojące. Niektórzy wypowiadali jej imię. Oczami wyobraźni niemalże widziała, jak wyciągają ku niej ramiona – w błagalnym, wręcz desperackim odruchu. I, bogini jej świadkiem, naprawdę pragnęła im pomóc, czując się częścią tego świata bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Najpierw jednak sama potrzebowała ratunku. Musiała odpocząć. Dojść do siebie. Pomyśleć. Wątpiła, by przydała się komukolwiek, jeśli wcześniej umarłaby, wyczerpana przez powoli rodzącą się w jej wnętrzu wilczą naturę. Przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji, Jocelyne musiała zrobić jedno: przeżyć pełnię.

Spokój przyszedł powoli, kojący i zaskakująco wręcz spokojny. Ciche, rozbrzmiewające w jej głowie szepty, ostatecznie ukołysały Jocelyne do snu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa