Świadomość wróciła nagle. Poderwała się
do siadu, gwałtownie nabierając tchu, prawie jak topielec, walczący o ostatni
oddech. Wciąż czuła przenikliwy chłód, sama niepewna, czy faktycznie było
jej zimno, czy może wszystko sprowadzało się do ulotnego
wspomnienia.
Niczego już
nie wiedziała.
Nerwowo
przycisnęła obie dłonie do gardła. Przesunęła palce bliżej barku,
natychmiast natrafiając na świeży opatrunek. Wzięła kilka drżących oddechów,
próbując się uspokoić, ale niewiele pomogło. Wręcz przeciwnie – kiedy
pierwszy szok minął, uderzyło w nią zrozumienie. To i ból, przez
który poczuła się, jakby właśnie przechodziła wyjątkowo ciężką grypę.
O
bogini. Słodka bogini…
Zadrżała.
Poczuła wilgoć na policzkach i to na moment wytrąciło ją z równowagi.
Natychmiast otarła policzki, ale łzy nie chciały przestać płynąć i było
ich coraz więcej.
Coś poruszyło się
u jej boku. Zanim zdążyła choćby się zastanowić, cudze ramiona ciasno
owinęły się wokół niej. Wylądowała w znajomych objęciach, wciąż roztrzęsiona
i zapłakana, choć dotyk przeczesujących jej włosy palców sprawił, że
poczuła się odrobinę lepiej. Słyszała, że ktoś do niej mówił, ale nie była
w stanie skupić się na poszczególnych słowach, a co dopiero
odpowiedzieć.
Potrzebowała
dłuższej chwili, żeby się uspokoić. Czuła, że ktoś ją kołysze i to wydawało się
właściwe. W którymś momencie po prostu wtuliła się w swojego
opiekuna, zamknęła oczy i pozwoliła łzom płynąc, obojętna na to, że
wsiąkały w przód koszulki tulącej ją do siebie osoby.
– Joce… –
usłyszała tuż przy uchu.
Tym razem rozpoznała
głos mamy – drżący i jakby zniekształcony, ale bez wątpienia
należący do Renesmee. Odetchnęła, w końcu powstrzymując szloch.
Zadrżała po raz ostatni, dla pewności zaciskając palce na materiale
bluzki swojej opiekunki. Czuła, jak miedziane loki raz po raz muskają jej wilgotny
policzek. Przez krótką chwilę Jocelyne miała wrażenie, że znów wylądowała w siedzibie
łowców – zdezorientowana i przerażona tym, co mogło się wydarzyć w czasie,
gdy straciła przytomność.
Tyle że to
nie było tak. W grę wchodziło coś innego i Joce doskonale
zdawała sobie z tego sprawę.
– Już
dobrze? – doszło ją jakby z oddali.
Głos
należał do kogoś innego. Niepewnie otworzyła oczy, po czym uniosła głowę,
bez problemu namierzając Gabriela. Przyczaił się przy wejściu do sypialni,
bledszy niż zazwyczaj i z wciąż parującym kubkiem w dłoniach.
Kiedy
podchwycił jej spojrzenie, w ułamku sekundy znalazł się obok, dosłownie
materializując obok łóżka.
– Spróbuj
wypić, księżniczko – zasugerował łagodnie, wyciągając naczynie w jej stronę.
Nie
zaprotestowała. Wciąż wtulona w mamę, ostrożnie wyprostowała się w
jej objęciach. Znów poczuła pulsujący ból, ale zignorowała go.
Przynajmniej nie miała wrażenia, że w każdej chwili mogłaby znów
zapaść się w ciemność. W zasadzie czuła się pobudzona i aż
nadto świadoma każdego pulsującego mięśnia.
Zajrzała do kubka,
spodziewając się krwi. Nieznacznie uniosła brwi, kiedy w zamian rozpoznała
gorącą herbatę, ale nie skomentowała tego nawet słowem. Tak naprawdę
było jej wszystko jedno, zwłaszcza że nagle dotarło do niej, że
faktycznie czuła się spragniona.
– Powoli –
zasugerowała cicho Nessie, ani na moment nie luzując uścisku.
To też wydało się
Jocelyne właściwe. Z równie wielką ulgą przyjęła fakt, że w sypialni
byli tylko we trójkę. Co prawda była pewna, że pokój nie należał do niej,
ale to nie miało znaczenia. Po chwili zastanowienia zdążyła rozpoznać
jedną z sypialni w domu Cullenów – tę samą, którą regularnie zajmowała,
jeśli z jakiegoś powodu nie mogła nocować u siebie. Z jakiegoś
powodu nie zaskoczyło ją, że ostatecznie wylądowała tutaj.
Piła
powoli, poniekąd dla zyskania na czasie. Towarzyszący jej chłód w końcu
ustąpił. W zamian poczuła przyjemne ciepło, choć nie potrafiła
stwierdzić, co powinna uznać za jego źródło – herbatę czy może jednak
obejmujące ją ramiona.
Zdołała
uspokoić się na tyle, by w końcu skupić się na tym,
co działo się wokół niej. Przeniosła wzrok na bladą twarz ojca, bez słowa
oddając mu wciąż w połowie pełny kubek, ledwo tylko doszła do wniosku,
że ma dość. W tamtej chwili nie ufała ani sobie, ani swojemu
żołądkowi.
– W porządku?
– upewnił się Gabriel, przesuwając palcami po policzku córki. Zdobyła się
na to, żeby skinąć głową. – Jak się czujesz, Joce?
Pytanie
zabrzmiało niewinnie, ale jednak wychwyciła w nim napiętą, bliżej
nieokreśloną nutę. To nie był pierwszy raz, kiedy widziała Gabriela w takim
stanie, na dodatek czuwającego u jej boku. Mogła wyczuć wiszące w powietrzu
napięcie. Co prawda tata jak zawsze robił wszystko, żeby nie dać niczego
po sobie poznać, ale Jocelyne znała go wystarczająco dobrze, by wyciągnąć
swoje wnioski. Kiedy ostatnim razem widziała go w podobnym stanie, w krótkim
czasie zniknął, by zacząć działać na własną rękę… Oczywiście zaraz po tym,
jak zapewnił wszystkich wokół, że absolutnie nie dzieje się nic
złego.
Uciekła
wzrokiem gdzieś w bok, wciąż zmartwiona. Okręciła się na tyle, żeby
spojrzeć na mamę, tak naprawdę po raz pierwszy od chwili
przebudzenia. Renesmee wciąż tuliła ją do siebie, względnie spokojna, ale
jej oczy niejako mówiły wszystko – przerażone i napuchnięte od płaczu,
choć łzy zdążyły już wyschnąć.
Jak
długo ja…?
Potrząsnęła
głową. Prawie natychmiast tego pożałowała, czując nieprzyjemne pulsowanie pod opatrunkiem.
– J-jest do…
d-dobrze – wykrztusiła i zaraz urwała, próbując zapanować nad drżącym
głosem. Przełknęła z trudem. – Już okej… ja…
– Chcesz się
jeszcze napić? – zasugerował Gabriel, podsuwając jej kubek. Sięgnęła po niego,
choć niekoniecznie miała ochotę na herbatę. – Na spokojnie. Wszystko
jest już w porządku – dodał i zabrzmiało to tak, jakby sam
chciał w to wierzyć.
Ucisk w gardle
powrócił, mocniejszy niż do tej pory. Momentalnie przypomniała sobie swój
sen, łącznie z pięknym wilkiem, którego mimo obaw zdecydowała się dotknąć.
To oraz zrozumienie, zwłaszcza że aż za dobrze pamiętała, co się
stało.
Zawahała
się, wciąż z kubkiem w drżących dłoniach, nagle niepewna, czy powinna
pić dalej. W którymś momencie naprawdę jednak miało ją zemdlić.
– Co się…? –
zaczęła, ale tak naprawdę nie tak brzmiało pytanie, które chciała
zadać. Serce zabiło jej szybciej ze zdenerwowania. – Claire i Ryan…
Tylko na tyle
było ją stać, ale musiało wystarczyć. W tamtej chwili potrzebowała wyłącznie
jednej informacji.
– Nic im
nie jest. – Mama nawet się nie zawahała. – Ray jest na dole
– dodała niemalże czułym tonem.
Poczuła się
tak, jakby z ramion zdjęto jej olbrzymi ciężar. Rozluźniła się,
uspokojona tymi słowami. Chociaż tyle. Co więcej, słowa Renesmee okazały się
aż nadto kojące. To, z jaką swobodą o tym mówiła… Jakby to, że gdzieś
tam czekał chłopak, którego mogłaby potrzebować…
Uspokojona,
zamknęła oczy. Mocniej przywarła do mamy, czując się trochę tak,
jakby jej obecność pozwalała jej zachować jasność umysłu.
Okej,
chociaż tyle. Nikt nie ucierpiał. O więcej nie śmiała prosić.
Prawie
nikt…
– A on?
– wyszeptała tak cicho, że ledwo zrozumiała samą siebie.
– Uciekł. –
Przez twarz Gabriela przemknął cień. – Ale to teraz bez znaczenia.
Boli cię gardło? – zapytał, jak gdyby nigdy nic zmieniając temat.
Machinalnie
uniosła dłoń do opatrunku. Wciąż czuła nieprzyjemne pulsowanie, ale to nawet
w połowie nie przypominało fali bólu, który poraził ją, kiedy wilkołak
spróbował rozerwać jej gardło.
– Trochę –
przyznała wymijająco.
Ojciec
spojrzał na nią dziwnie, jakby podejrzewając, że nie mówiła mu
wszystkiego. Z uwagą zlustrował twarz Jocelyne wzrokiem, po czym
wyciągnął rękę, na moment muskając wierzchem dłoni jej czoło. Nie czuła,
by miała gorączkę i najwyraźniej Gabriel doszedł do podobnych
wniosków, bo wyraźnie się rozluźnił.
–
Potrzebujesz czegoś? – drążył, ostrożnie dobierając słowa. – Wody albo…?
– Chyba
wolałabym krew.
Uniósł
brwi, ale nie skomentował tego nawet słowem. Ostatecznie skinął głową, z wolna
wycofując się do wyjścia.
–
Zostaniesz z nią, mi amore? – poprosił, siląc się na blady
uśmiech. – Zaraz wrócę.
– Sama mogę
zejść na dół – zasugerowała, prostując się w ramionach mamy. –
Nie czuję się aż tak źle. Naprawdę – zapewniła, choć coś w tym
stanie rzeczy zaskoczyło ją równie mocno, co i rodziców.
Widziała,
jak na nią patrzyli. I, o bogini, ani trochę ją to nie dziwiło.
Aż za dobrze zdawała sobie sprawę z tego, co oznaczało ugryzienie
przez wilkołaka.
Czyli
co? Teraz powinnam krzywić się na widok krwi i zacząć szczekać,
kiedy ktoś zbliży się do pokoju?, pomyślała z powątpiewaniem.
Nie żeby w ogóle było jej do śmiechu.
– Co teraz?
Z
opóźnieniem uświadomiła sobie, że zadała to pytanie na głos. Gabriel
zatrzymał się w pół kroku, z dłonią zaciśnięta na klamce.
Nie odwrócił się, ale tak naprawdę nie musiał.
Przez
chwilę trwali w całkowitej ciszy. Jocelyne słyszała, że puls mamy
przyspieszył, a obejmujące ją ramiona bardziej stanowczo zaciskają się
wokół niej.
– Gabrielu…
– szepnęła Nessie i coś w sposobie, w jaki wypowiedziała jego imię
ostatecznie zmieniło wszystko.
Wycofał
się. Jocelyne nie była pewna, czy to dobrze, zwłaszcza kiedy poczuła
na sobie przenikliwe spojrzenie ciemnych, aż nazbyt znajomych oczu.
– Nie wiem,
co ci powiedzieć – przyznał, w ułamku sekundy materializując się
tuż obok. Joce pozwoliła, żeby ujął ją za rękę. Jego dłonie okazały się
przyjemnie ciepłe, czego jednak nie dało się powiedzieć o jej własnych.
– Najważniejsze, że się obudziłaś. I ta rana… – Z westchnieniem
przeniósł dłoń na opatrunek. – Carlisle nie wie, co o tym myśleć
– dodał i coś w tych słowach sprawiło, że Joce jeszcze bardziej się
zawahała.
– Nie wie,
co myśleć…?
– Straciłaś
bardzo dużo krwi, a jednak… Z jakiegoś powodu obyło się przez
transfuzji. I szwów – wyjaśnił łagodnie. – Ale to dobrze, chociaż i
tak nas wystraszyłaś.
–
Przepraszam – mruknęła, coraz bardziej zdezorientowana.
Nie
rozumiała. Pamiętała palący ból i to, że chwilę później wszystko zrobiło się
czarne. Była pewna, że umierała – że balansowała gdzieś na krawędzi, przez
moment jednak bliska tego, żeby pójść dalej. Mogła tylko zgadywać, co stałoby
się, gdyby wtedy nie powiedziała Within, że pragnie żyć. Albo gdyby
demonica w ogóle się nie pojawiła.
O ile
faktycznie do mnie przyszła…
Sen wydawał się
nienaturalnie wręcz wyrazisty, zbyt prawdziwy, by uznała go za majaki.
Niczym pełnoprawne wspomnienie czegoś, co miało miejsce. Jocelyne nie sądziła,
żeby mogła wyobrazić sobie coś takiego. Już dawno przestała wierzyć w to,
że wszystko, co ją spotykało, było co najwyżej wytworem zmęczonego umysłu.
Ale to niczego
nie wyjaśniało. Czuła na sobie zatroskane spojrzenia rodziców i nie wątpiła,
że nie powinna siedzieć przed nimi w takim stanie. Przez moment miała
wręcz ochotę popędzić do łazienki, poluzować opatrunek i na własne
oczy przekonać się, że rana faktycznie wyglądała tak niewinnie, jak
sugerowały wyjaśnienia taty.
–
Najważniejsze, że nic ci nie jest – powtórzył z naciskiem Gabriel.
Wysilił się na uśmiech, choć przyszło mu to z wyraźnym
trudem. – Na razie spróbuj odpocząć, Joce. Dzisiaj i tak niczego nie zdziałamy.
Niepewnie
skinęła głową. Był jeszcze temat, którego żadne z nich nie poruszyło,
choć – och, mogła się o to założyć – rozumieli go równie dobrze, co i ona.
Z drugiej strony, chciała wierzyć, że Gabriel miał rację. Skoro dodatkowa
godzina czy dwie nie miały nikogo zbawić…
–
Przyniesiesz mi tej krwi?
Skinął
głową. Mimo wszystko wciąż wyglądał na sceptycznie nastawionego do jej prośby.
– Już idę.
Potrzebujesz czegoś przeciwbólowego? – upewnił się.
– Chyba nie –
przyznała po chwili wahania. Szyja wciąż dawała jej się we znaki, ale
nie na tyle, by uznała to za zbyt uciążliwe. Jak długo
pozostawała w bezruchu, mogła przynajmniej udawać, że wszystko w porządku.
– Nic mi nie jest, tato.
– Może i lepiej…
Beau pewnie coś dla ciebie znajdzie – stwierdził na odchodne.
Potrzebowała
chwili, by pojąć pełen sens jego słów. Zanim zdążyła o cokolwiek
zapytać, Gabriel już ewakuował się z sypialni, starannie zamykając za sobą
drzwi. Wciąż zdezorientowana, Joce natychmiast odwróciła się, by spojrzeć
na mamę.
– Beau?
– Powinna
jutro się pojawić – wyjaśniła pospiesznie Nessie. Już nie wyglądała
na aż tak przerażona jak wcześniej. Jedynie wciąż zaczerwienione oczy
zdradzały, że kilka ostatnich godzin musiała przeżywać piekło. – Ona i Ariel.
Jocelyne
zesztywniała. Spojrzała na mamę co najmniej zaskoczona, bez problemu
orientując się, że sprawy miały się gorzej, niż mogłoby się wydawać.
I to bynajmniej nie dlatego, że Isabeau postanowiła pofatygować się
aż do Seattle.
Ariel.
Oczywiście…
Nie miała
pewności czy to dobrze, czy źle. W zasadzie mogła się tego
spodziewać, ale…
– Mamo… – Walcząc
o zachowanie względnie spokojnego tonu głosu, spojrzała wprost w czekoladowe
tęczówki obejmującej ją Renesmee. – Czy coś jest ze mną nie tak?
Zamarła w oczekiwaniu.
Samą siebie zaskoczyła tym, że udało jej się zabrzmieć w taki sposób –
niewinnie, jakby to, o czym właśnie próbowały rozmawiać, nie kryło w sobie
niczego niepokojącego. Nie żeby dzięki temu perspektywa ugryzienia przez
wilkołaka stała się bardziej znośna.
Przez twarz
Nessie przemknął cień. Spuściła wzrok – tylko na chwilę, ale to i
tak wydało się Joce wymowne. Niemalże spodziewała się ciszy albo jakiejś
pokrętnej, nie do końca szczerej odpowiedzi, jednak nic podobnego nie miało
miejsca.
– To bardziej
skomplikowane… Chcesz się położyć? – zasugerowała, pomagając Jocelyne
zsunąć się na materac. – Połóż się. Zaraz ci wszystko wyjaśnię.
Chcąc nie chcąc
spełniła prośbę. Opadła na poduszkę, dopiero wtedy uświadamiając sobie, że
mimo wszystko czuła się dość marnie. Nie zdawała sobie sprawy, że
przez cały ten czas napinała już i tak obolałe mięśnie. Z drugiej
strony, Joce miała wrażenie, że to przede wszystkim ból pozwalał jej pozostać
obojętną na zmęczenie. No, jeszcze ewentualnie wciąż odczuwane
wątpliwości.
Mama bez słowa
ułożyła się obok. Zarzuciła kołdrę i na siebie, i na nią.
To okazało się znajome – prawie jak wtedy, gdy czuwała tuż obok zaraz
po śmierci Allegry, gdy…
Ale o tym
Jocelyne wolała nie myśleć.
– Na pewno
czujesz się dobrze? – zapytała cicho Nessie. – Ugryzienie wilkołaka ma swoje
konsekwencje. Mam na myśli…
– Domyślam się
– przyznała z wahaniem. – Dlatego tak dziwnie na mnie patrzycie?
– To nie tak.
Znaczy… – Renesmee mimowolnie się skrzywiła. – Pamiętam, co działo się
z Alessią. Mniej więcej, bo nie powiedziała nam od razu.
Jocelyne
poczuła, jak uchodzi z niej całe napięcie. Chyba mogła się tego
spodziewać. Wzmianka o siostrze w całym tym szaleństwie nie wydała
jej się ani trochę dziwna, choć może powinna. Z drugiej strony…
Alessia i wilkołaki – uznawała to za równie naturalne, co i obserwowanie
tego, jak reagowali na siebie nawzajem rodzice.
Więc nie byłam
pierwsza. Świetnie…
Zamknęła
oczy. Wzięła kilka głębszych wdechów, robiąc wszystko, byleby zachować spokój.
Potrzebowała chwili, by uporządkować to, co działo się w jej głowie.
– Więc…
Zachowuję się inaczej?
Chciała
zrozumieć. Nie żeby to cokolwiek ułatwiło, ale wydawało się
lepsze, niż gdyby nagle wszyscy mieli wokół niej krążyć, bojąc się wyrazić
obawy wprost. Może jeszcze jakiś czas temu by na to pozwoliła, ale w tej
sytuacji to zdecydowanie nie wchodziło w grę. Wystarczyło, że
zdecydowanie zbyt długo wzdrygała się, walcząc z tym, co jako jedynej podsuwały
jej zmysły.
Zabawne.
Nie sądziła, że w całym tym szaleństwie ugryzienie przez Charona okaże
się… dużo bardziej normalne. W tym przynajmniej nie była jedyna.
– Nie masz
gorączki. I poprosiłaś o krew – zauważyła przytomnie mama. – Może
dlatego, że więcej w tobie z człowieka. Albo kwestia czasu, ale jak
tak o tym myślę…
– Mamo? –
zmartwiła się.
Miała
wrażenie, że głos Renesmee brzmiał dziwnie. Przynajmniej mówiła, ale Jocelyne
zaczęła obawiać się tego, co jeszcze mogłaby usłyszeć.
– Zostało
bardzo mało czasu do pełni – doszło ją jakby z oddali. – Mogłabym
przysiąc, że z Alessią było gorzej. Nie wiem, co to oznacza.
Dziadek tez na razie nie ma żadnego pomysłu.
Jocelyne
jęknęła w duchu. Doskonale, więc tego też nie potrafiła zrobić
tak, jak powinna! Nie żeby chciała sprawdzać, co w przypadku jej strony
oznaczało ugryzienie, ale i tak po wyjaśnieniach mamy nie poczuła się
jakoś szczególnie pewnie. Szczerze wątpiła, by w cudowny sposób mogła
uniknąć konsekwencji. Obawiała się, że nawet bardziej ludzka natura ją przed
tym nie chroniła.
Przestała o tym
myśleć, próbując przekonać samą siebie, że znajdą jakieś rozwiązanie. Może
przynajmniej Ariel miał coś zasugerować. Może, ale…
– Chyba
jednak jestem zmęczona – westchnęła, wtulając twarz w poduszkę.
Poczuła ciepłe
palce na policzku. Odgarnęły jej włosy z twarzy, zatykając
niesforny kosmyk na ucho.
– Prześpij się.
Mam zostać? – upewniła się Nessie. – Chyba że… mam zawołać kogoś innego.
Natychmiast
uniosła głowę, by z powątpiewaniem spojrzeć na mamę. Nawet gdyby
chciała, nie była na tyle zmęczona, żeby przejść wobec tej uwagi
obojętnie.
– A co
to niby miało znaczyć? – wymamrotała sennie.
Na ustach
Renesmee w końcu pojawił się szczery uśmiech – blady, ale jednak.
Wyraźnie rozluźniła się, niemalże z ulgą przyjmując zmianę tematu.
Jocelyne również, choć wciąż nie była pewna, czy nowy kierunek jej odpowiadał.
–
Absolutnie nic. Po prostu pytam. – Uśmiech mamy przygasł. Chwilę później
nachyliła się, by jak gdyby nigdy nic ucałować córkę w czoło. – Śpij,
kochanie.
Nie
próbowała walczyć. Zamknęła oczy, próbując skupić się przede wszystkim na poczuciu
bezpieczeństwa i tego, że naprawdę tutaj była. Within wysłuchała prośby.
Nie zabiła jej, choć przez krótką chwilę wydawała się to sugerować
– w akcie miłosierdzia, jak utrzymywała. Jocelyne wolała nie wiedzieć,
czego w takim razie powinna spodziewać się po najbliższych dniach.
Ile właściwie
zostało do pełni…?
Wątpiła, by poznanie
odpowiedzi na to pytanie pomogło jej zachować spokój. Nie żeby w ogóle
wiedziała, co powinna w związku z tym zrobić.
Przez
moment wahała się, czy zasypianie było dobrym pomysłem, ale ostatecznie
zmęczenie przysłoniło wątpliwości. Gdyby coś było nie tak, już dawno
rozmawiałaby z Carlisle’em. Co prawda wiedziała, że doktor najpewniej był
gdzieś obok, ale skoro nikt nie zabraniał jej odpoczywać, mogła przynajmniej
udawać, że wszystko było pod kontrolą. Na tyle, na ile w ogóle
wchodziło to w grę.
Palcami niepewnie
potarła opatrunek. Prawie natychmiast poczuła ciepłą dłoń mamy, kiedy ta wzięła
ją za rękę, powstrzymując od naruszania rany. Jocelyne pozwoliła na to,
myślami będąc gdzieś daleko. Miała wrażenie, że podczas walki z Charonem
umknęło jej coś istotnego, nawet bardzo, ale…
Nie
rozumiała.
Mimo wszystko
nie czuła się źle. Nie aż tak, jak mogłaby podejrzewać. Kiedy
napięcie zniknęło, poczuła się niemal spokojna, choć to równie dobrze
mogło być spowodowane bliskością mamy.
Gdzieś
jakby z oddali doszedł ją dźwięk otwieranych drzwi. Wyczuła, że tata
wrócił do pokoju, ale nie otworzyła oczu. Krwi mogła napić się później.
Wciąż
balansowała gdzieś na granicy jaw i snu, kiedy po raz pierwszy
usłyszała głosy. Szeptały łagodnie, przeplatając się ze sobą, przez co nie mogła
zrozumieć słów. Wydawały się przytłumione, przez co słuchanie ich przypominało
próbę wychwycenia czegoś pomiędzy szumami rozstrojonego radia. Joce była gotowa
przysiąc, że kiedyś już tego doświadczyła, ale z jakiegoś powodu ta świadomość
jej nie zaniepokoiła. Słuchanie tego wydawało się właściwe.
Słyszała
ich szepty. Głosy zmieniły się, bardziej wyraźne, mniej niepokojące.
Niektórzy wypowiadali jej imię. Oczami wyobraźni niemalże widziała, jak
wyciągają ku niej ramiona – w błagalnym, wręcz desperackim odruchu. I,
bogini jej świadkiem, naprawdę pragnęła im pomóc, czując się częścią
tego świata bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Najpierw
jednak sama potrzebowała ratunku. Musiała odpocząć. Dojść do siebie. Pomyśleć.
Wątpiła, by przydała się komukolwiek, jeśli wcześniej umarłaby,
wyczerpana przez powoli rodzącą się w jej wnętrzu wilczą naturę. Przed
podjęciem jakiejkolwiek decyzji, Jocelyne musiała zrobić jedno: przeżyć pełnię.
Spokój przyszedł powoli, kojący i zaskakująco wręcz spokojny. Ciche, rozbrzmiewające w jej głowie szepty, ostatecznie ukołysały Jocelyne do snu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz