Gabriel
Joce wciąż spała, co było
dobre. Wyglądała na o wiele spokojniejszą, nawet jeśli coś w bladości
jej skóry niezmiennie nasuwało Gabrielowi na myśl to, że znów mogłaby
potrzebować energii. Gdyby tylko mógł, od razu zaoferowałby córce swoją, ale
czuł, że przynajmniej na razie nie było to najlepszym pomysłem. Prawda była
taka, że sam musiał odpocząć, chociaż perspektywa snu jawiła mu się jako coś
absolutnie niemożliwego.
Nie
pierwszy raz podszedł bliżej łóżka tylko po to, żeby pogłaskać Jocelyne po
policzku. Poruszyła się, ale nie otworzyła oczu, w zamian mocniej wtulając
twarz w poduszkę. Jasne włosy opadły na blade policzki, częściowo je
przysłaniając, ale Gabriel i tak zauważył, że wyglądała marnie. Co więcej
coś w jej ruchach niezmiennie kojarzyło mu się z sytuacją, w której
próbowałaby szukać kogoś, w kogo mogłaby się wtulić. To wystarczyło, by
zapragnął wziąć ją w ramiona, ale w ostatniej chwili porzucił tę myśl,
najzwyczajniej w świecie sobie nie ufając. Po pierwsze, nie wyobrażał sobie
spokojnego leżenia obok, skoro wszystko w nim aż rwało się do tego, by krążyć
tam i z powrotem.
A po drugie,
chociaż już nie odczuwał głodu, w jakimś stopniu obawiał się, że mógłby
nieświadomie Joce skrzywdzić.
Alessia też
uważała, że wyglądał marnie. Co więcej, już chyba z przyzwyczajenia zaczęła
mu to wytykać, zachowując się bardziej jak kolejna z jego sióstr niż
córka. Zabawne, zwłaszcza że to on powinien pouczać ją, nie wspominając już o tym,
że Ali miała rację. Nie potrafił zliczyć, jak wiele razy sam powtarzał jej,
żeby nigdy nie zwlekała z zaspokojeniem tego szczególnego rodzaju głodu. Teraz
zadziwiająco często rolę się odwracały, zwłaszcza że jego księżniczka potrafiła
być niemniej uparta, co i jej matka.
Na samą
myśl o Nessie znów poczuł się jeszcze bardziej zdenerwowany. Słodka bogini, dlaczego…?, przeszło mu
przez myśl nie po raz pierwszy. Miał ochotę coś rozwalić, przez krótką chwilą
wręcz walcząc ze sobą, by w przypływie frustracji nie walnąć pięścią w ścianę.
Pewnie i tak nie poczułby się lepiej, a do tego wszystkiego wystraszyłby
Jocelyne, co zdecydowanie nie byłoby dobre; wystarczyło, że młodsza z jego
córek już i tak była przerażona, z kolei to, że w ogóle zasnęła,
zawdzięczał wyłącznie Layli.
Z siostrą
też musiał się prędzej czy później zobaczyć. Mimo wszystko czuł ulgę płynącą ze
świadomości, że przynajmniej jego bliźniaczka była cała. Nie miał okazji nacieszyć
się Laylą tak, jak mógłby tego oczekiwać, zbytnio przejęty potrzebą natychmiastowego
powrotu do domu i sprawdzenia, co działo się z Renesmee. Teraz nadal
nie potrafił się skoncentrować, ale przynajmniej uspokoić się na tyle, by zacząć
przejmować się innymi. Gdyby nie to, że Rufus i Layla już jakiś czas temu
zamknęli się w jednej z sypialni i bynajmniej nie śpieszyli, by
gdziekolwiek wychodzić, już dawno poszedłby sprawdzić, czy oby na pewno
wszystko było w porządku. Na tę chwilę jednak pozostało mu pilnować snów
Joce i Claire, przy okazji powstrzymując się przed ciągłym zaglądaniem do
Renesmee. Nie sądził, że w ogóle zdobędzie się na to, by w ogóle
trzymać się z daleka od żony, ale ostatecznie pozwolił, by to Bella z nią
została. Czuł, że cisza i przeciągające się napięcie, które odczuwał,
spoglądając na pogrążoną we śnie Nessie, mogły doprowadzić go do ostateczności,
a zdecydowanie nie mógł pozwolić sobie na utratę kontroli.
Machinalnie
zacisnął dłonie w pięści, coraz bardziej podenerwowana. Przynajmniej nie
umarła… I był za to wdzięczny Selene, opatrzności i każdej
nadnaturalnej sile, która się temu przyczyniła. Jak długo było coś, co jeszcze
mogli zrobić, musiał przynajmniej spróbować zachować zdrowy rozsądek i skupić
się na tym, co najważniejsze. Co więcej, wierzył, że Isabeau na coś wpadnie,
chociaż siostra zniknęła zaraz po ich rozmowie i tyle ją widział.
Subtelny
ruch skutecznie wyrwał go z zamyślenia. Z opóźnieniem uświadomił
sobie, że w sypialni wciąż przesiadywał czarny kociak, którego Jocelyne
dostała od Allegry. Nie chciał myśleć o śmierci ciotki, zwłaszcza że to
wszystko wciąż brzmiało jak abstrakcja. Na dodatek gdyby sobie na to pozwolił, najpewniej
zacząłby się zastanawiać nad tym, co działo się z Marco, a na to nie
zamierzał sobie pozwolić. Nessie by mu
współczuła, odezwał się cichy głosik w jego głowie, sprawiając, że Gabriel
skrzywił się, po czym energicznie potrząsnął głową. Czasami nie rozumiał własnej
żony, a już zwłaszcza tego, że z takim uporem dawała szansę jego
ojcu.
W takich
chwilach naprawdę nie miał pewności, czy Renesmee była cudowna, naiwna, czy
może po prostu wszystko na raz.
Czarny kot
zamruczał cicho, obserwując go z zaciekawieniem. Gabriel spojrzał na niego
z powątpiewaniem, zwłaszcza kiedy zwierzak jak gdyby nigdy nic pobiegł bliżej,
nagle zaczynając się o niego ocierać. To było dziwne i zaskoczyło go
do tego stopnia, że prawie udało mu się uśmiechnąć. Koty i zła energia, tak?, pomyślał mimochodem, przypominając sobie
słowa Allegry. Och, więc do tego wszystkiego miał w sobie coś, co sprawiło,
że nawet kociak doszedł do wniosku, że mentalne wsparcie było mu potrzebne
bardziej niż Joce?
Wywrócił
oczami, po czym ostrożnie nachylił się, by wziąć zwierzaka na ręce. Wydawał się
mały i kruchy, prawie jak młodsza z jego córek, chociaż wciąż nie
mógł pozbyć się wrażenia, że Jocelyne miała w sobie więcej siły, niż
wszystkim wokół się wydawało. Biorąc pod uwagę dar, którym dysponowała, bez
wątpienia tak było.
– Oj,
księżniczko… – mruknął, przesuwając się na tyle blisko łóżka, by jednak przysiąść
na krawędzi. Zapach krwi Joce mieszał się z jego własnym i jeszcze
jednym, wciąż przenikającym pościel i należącym do Renesmee.
Ostrożnie
ułożył pomrukującego w jego ramionach kota na pościeli, popychając go ku
córce. Kociak najwyraźniej zrozumiał, bo natychmiast ułożył się obok
dziewczyny, dla odmiany ocierając się o nią. Gabriel zauważył, że dzięki
temu się rozluźniła – tylko nieznacznie, ale świadomość, że przynajmniej ona
czuła się lepiej, choć odrobinę poprawiła mu nastrój. Ostatnim, czego chciał, było
to, żeby akurat Jocelyne odchorowała wszystko to, co się wydarzyło. Już i tak
się nią przejmował, zwłaszcza że od Carlisle’a wiedział, że mała nie była w dobrym
stanie, kiedy Nessie ją znalazła. Teraz wyglądała lepiej i tego zamierzał
się trzymać, chociaż wciąż liczył się z tym, że sprawy w każdej chwili
mogły się skomplikować.
I
faktycznie skomplikowały, ale nie w sposób, którego mógłby się spodziewać.
Krzyk Liz
mógłby obudzić umarłego. Gabriel wyprostował się niczym struna, przez moment zastanawiając,
czy powinien zareagować. Ta dziewczyna była ważna dla Damiena, poza tym
znalazła się pod jego dachem, co definitywnie rozwiązywało problem tego, czy
powinien ją chronić.
Zawahał
się, czując, że powinien przynajmniej sprawdzić, co się stało, jednak
powstrzymał go cichy jęk. Westchnął, po czym w pośpiechu zwrócił ku Joce,
kiedy ta gwałtownie poderwała się na łóżku, wyraźnie zaniepokojona.
– Tato? –
rzuciła z wahaniem.
Nieznacznie
drgnęła, kiedy wystraszony kot zaczął niespokojnie kręcić się na łóżku. W pośpiechu
wzięła zwierzę na ręce, ostrożnie przygarniając do piersi; w tamtej chwili
trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy chciała go w ten sposób
uspokoić, czy może sama potrzebowała czegoś, co pozwoliłoby jej się rozluźnić.
Wyraz
twarzy Gabriela złagodniał, kiedy podchwycił spojrzenie jasnych, błyszczących niezdrowo
oczu córki. Gdyby nie to, że nie tak dawno temu sam sprawdzał, czy nie była
rozpalona, zdecydowanie zacząłby się martwić.
– Jestem –
zapewnił pośpiesznie. Krótko obejrzał się w stronę drzwi, chwilę
nasłuchując tego, co działo się na korytarzu. Słyszał przytłumione głosy, ale
już przynajmniej nikt nie krzyczał, a tym bardziej nic nie wskazywało na
to, żeby ktoś zamierzał kogoś zamordować. Dobre i tyle. – Pójdę zobaczyć,
co tam się stało. Liz pewnie…
– Chcę iść z tobą.
Rzucił jej
przelotne spojrzenie, w pierwszym odruchu mając ochotę odmówić. Gdyby
tylko chciał, mógłby bez większego wysiłku sprawić, żeby na powrót zasnęła,
zwłaszcza że powinna odpoczywać. Z drugiej strony, Joce wyglądała na równie
zdeterminowaną, co i wystraszoną, tym samym jednoznacznie dając mu do
zrozumienia, że nie zamierzała ot tak odpuścić. Co więcej, przy nim była
bezpieczna, a skoro tak…
Zacisnął
usta. Już raz zarzuciła mu, że traktował ją inaczej niż Alessię i Damiena.
– O ile
tylko czujesz się wystarczająco dobrze – powiedział w końcu, podchodząc
bliżej i zachęcająco wyciągając ku niej dłoń.
Wyczuł, że
ją zaskoczył, chociaż w żaden sposób tego nie skomentowała. Wciąż wydawała
mu się wyjątkowo krucha, kiedy ostrożnie stanęła na nogi, wciąż tuląc do siebie
kota. W białej koszuli nocnej i z jasnymi, poplątanymi włosami
wyglądała jak duch, co zwłaszcza w jej przypadku było dość ironicznym
stwierdzeniem.
Gabriel
westchnął, po czym bez słowa przygarnął ją o siebie. Uderzyła go słodycz
jej krwi, ale nie na tyle, by poczuł pragnienie. W zamyśleniu przeczesał blond
loki córki, zanim ostatecznie razem wyszli na korytarz. Mimo wszystko starał
się, by Joce znalazła się za jego plecami, by łatwiej móc ją osłonić, gdyby
tylko zaszła taka potrzeba. Co prawda nie sądził, żeby w pobliżu faktycznie
znajdowało się jakieś niebezpieczeństwo, ale po wszystkim, co wydarzyło się w niecałą
dobę, wolał dmuchać na zimne.
Nieznacznie
rozluźnił się na widok Damiena i Liz. W niewielkim oddaleniu od nich
zauważył zmartwionych, ale jednak nie aż tak bardzo zaniepokojonych Alessię i Carlisle’a,
i wtedy nabrał pewności, że wszystko było w porządku. Przynajmniej w teorii,
bo to dalej nie tłumaczyło wrzasków Elizabeth i tego, że dziewczyna wyglądała
na co najmniej zmieszaną. Bez pośpiechu podszedł bliżej, wciąż obejmując Joce i próbując
stwierdzić, czego powinien się spodziewać.
– Wszystko
gra? – zapytał, kiedy znalazł się na tyle blisko, by syn i jego dziewczyna
zwrócili na siebie uwagę.
– Ehm… –
Elizabeth nagle zaczerwieniła się jeszcze bardziej, po czym uciekła wzrokiem
gdzieś w bok. Wilgotne włosy kleiły jej się do twarzy, a serce tłukło
się w piersi tak szybko, jakby chciało wyrwać się na zewnątrz.
– Mieliśmy
małe… nieporozumienie – mruknął Damien i coś w jego tonie sprawiło,
że Gabriel spojrzał na niego spod uniesionych brwi, gotowy przysiąc, że nie
mówili mu wszystkiego. – A co z tobą? No i… Joce, kochanie – zwrócił
się nagle do siostry, zachęcająco wyciągając ku niej ręce.
Odsunął
się, pozwalając, by dziewczyna go wyminęła, natychmiast wpadając bratu w ramiona.
Damien przygarnął Jocelyne do siebie, zamykając w stanowczym uścisku i przez
moment wyglądając tak, jakby próbował odgrodzić się nią od Liz. Ostatecznie
zacisnął obie dłonie na barkach siostry, ustawiając ją tak, jakby była tarczą, a przynajmniej
takie skojarzenie nasunęło się Gabrielowi na myśl w pierwszym odruchu.
Kłopoty w związku?, pomyślał, dla
bezpieczeństwa woląc skorzystać z telepatii. Miał wrażenie, że zapytanie o to
na głos mogłoby skończyć się źle.
Damien drgnął,
nagle prostując się niczym struna. Jego palce mocniej zacisnęły się na
ramionach wtulonej w niego siostry.
Nie chcesz wiedzieć.
Och, więc
najpewniej trafił w sedno! To byłoby nawet zabawne, gdyby akurat było mu
do śmiechu, a Jocelyne nagle nie stała się żywą tarczą.
– Tak… Liz chciała
mi coś powiedzieć – odezwał się już na głos Damien, wciąż unikając spoglądania
dziewczynie w oczy. – Chyba że wolisz, żebyśmy porozmawiali w cztery
oczy – dodał, ale Elizabeth w odpowiedzi jedynie pokręciła głową.
– Wydaje mi
się, że to coś, czego nie powinnam dalej trzymać dla siebie – przyznała po
chwili wahania. Założyła ręce na piersi, po czym nerwowo potarła ramiona. –
Chodzi o wisiorek, który nosiłam od jakiegoś czasu. Zauważyłeś, prawda? – zapytała
nagle, mimo obecności pozostałych wciąż zwracając się przede wszystkim do
Damiena.
– W zasadzie…
Chłopak
zamilkł, ale to nie miało znaczenia. Gabriel pamiętał o co chodziło, zwłaszcza
że Damien długo zachowywał się, jakby zamierzał wyjść z siebie ze
zdenerwowania, kiedy omal nie rzucił się Liz do gardła. Wtedy żadne z nich
nie potrafiło wytłumaczyć, chociaż wszystko sprowadzało się właśnie do tajemniczego
wisiorka – jakkolwiek powinni nazywać coś, na co nikt nie mógł spokojnie
patrzeć.
Machinalnie
spojrzał na dziewczynę, skupiając się przede wszystkim na jej odsłoniętej szyi,
ale nie zobaczył niczego, co wydałoby mu się podejrzane. W tamtej chwili
nie nosiła żadnej biżuterii, przynajmniej nie na widoku, ale nie był pewien,
czy to chociażby w najmniejszym stopniu rozwiązywało problem.
– Mieliśmy
cię o to pytać – wtrąciła Alessia, jako pierwsza przerywając przeciągającą
się ciszę. – Kiedy Damien wtedy… Och, no i Elena też czuła, że coś jest
nie tak.
– No tak,
na balu… – Dłoń Liz jak na zawołanie powędrowała do gardła. Zaraz po tym dziewczyna
opuściła dłoń, nerwowo zaciskając ją w pięść, kiedy jej palce napotkały
pustkę. – Znalazłam to w mieszkaniu Niny, kiedy byliśmy tak z Damienem
po… Cóż, tym, co zrobił Jason w moim domu – wyjaśniła, starannie
dobierając słowa. – Wtedy nie wiedziałam czym jest. Po prostu nosiłam go, bo to
wszystko, co miałam, poza tym czułam się z nim bezpieczniej. Był dziwny,
tak, ale…
– Co masz
na myśli? – przerwał jej Gabriel.
Liz
zamilkła, przez krótką chwilę wpatrując się w jakiś nieokreślony punkt
przestrzeni. Wciąż wyglądała na zmieszaną, a do tego wszystkiego jak ktoś,
kogo męczy wręcz nieopisane poczucie winy. Mógł tyko zgadywać, co działo się w jej
głowie, nie widząc powodu, dla którego miałby przetrząsać jej umysł. Tak
naprawdę tylko Damien był osobą, która ewentualnie mogłaby sobie na to
pozwolić, o ile chłopak w ogóle uznałby, że to konieczne.
Cóż, biorąc
pod uwagę to, że chłopak wciąż krył się za Joce, najpewniej nie miał zamiaru
ryzykować. Co więcej, jeśli faktycznie oddał tyle mocy, by przestać uzdrawiać,
Gabriela ta ostrożność absolutnie nie dziwiła.
– Nie wiem,
czy to ma sens – oznajmia w końcu Elizabeth. – No i to zabrzmi źle –
ostrzegła i coś w tych słowach wydało się Gabrielowi na swój sposób
zabawne.
Zupełnie jakby w obecnej sytuacji cokolwiek
mogło zabrzmieć dobrze!
Poczuł na sobie
wymowne, poniekąd zatroskane spojrzenie Alessi, co dało mu do zrozumienia, że
musiała wychwycić tę myśl. To było do przewidzenia, zwłaszcza że mimo wszystko
czuł się wystarczająco podenerwowany, by mieć problem z zapanowaniem nad
mocą. Dla kogoś kto był wrażliwy na telepatię, to zdecydowanie mogło być uciążliwe.
– Cokolwiek
to jest, musisz nam powiedzieć, zwłaszcza jeśli ma znaczenie – stwierdził
Carlisle. Starannie dobierał słowa, próbując zabrzmieć jak najłagodniej. – Ten naszyjnik…
– Już go
nie mam – oznajmiła spiętym tonem Liz, nagle przyciskając obie dłonie do piersi.
– Zniknął po tym jak Damien… I chyba w tym problem – dodała, chociaż
to brzmiało jak pozbawiony logiki bełkot. Dziewczyna musiała zdawać sobie z tego
sprawę, bo westchnęła przeciągle, po chwili wahania decydując się mówić dalej: –
Nie wiem, co oznaczały symbole na naszyjniku. Wiem jedynie, że od początku
sprawiał, że czułam się bezpieczniejsza… Nawet jeśli był dziwny. Czasami miałam
wrażenie, że się nagrzewał… Bynajmniej nie dlatego, że go nosiłam.
– Coś jak
amulet ochronny? – podsunęła z wahaniem Alessia. Gabriel zaczął żałować,
że nigdzie w pobliżu nie było Isabeau, bo to zdecydowanie brzmiało jak
coś, co mogłoby zainteresować jego siostrę. Kto wie, może istniała szansa, że Beau
w przeszłości natknęła się na coś podobnego, zwłaszcza przetrząsając
bibliotekę pod świątynią. – Damien i Elena nawet nie mogli na niego
patrzeć. Swoją drogą, kiepska ochrona, skoro tym bardziej mieli ochotę rzucić
ci się do gardła.
– Ali – syknął
Damien.
Liz jedynie
potrząsnęła głową. Nawet jeśli słowa Alessi jakkolwiek ją zaniepokoiły, nie
dała niczego po sobie poznać, myślami wydając się być gdzieś daleko.
–
Zrozumiałam dopiero później, kiedy Damien… Cóż. – Wzruszyła ramionami, po czym z wahaniem
spojrzała na chłopaka. – Dopiero Nina wyjaśniła mi, że mam do czynienia z czymś
wyjątkowym. Amulet ochronny to chyba dobre określenie, nawet jeśli faktycznie
bardziej drażnił niż odstraszał wampiry. Babcia mówiła… – Urwała, nagle znów zaczynając
się plątać. – Łowcy jakoś przetrwali tyle czasu. Całe wieki, chociaż nie raz
mordowano całe rodziny. Byli, chociaż człowiek nie ma szans z wampirem,
prawda?
– Zasadniczo
– przyznał Gabriel. Wolał nie zastanawiać się, jak sprawy miały się teraz,
zwłaszcza że myślenie o ostatnich wydarzeniach wzbudzało w nim więcej
skrajnych emocji niż mógłby sobie tego życzyć.
Liz z wolna
skinęła głową.
– Ludzie
wierzą w różne rzeczy. Kołek w serce, spalanie na słońcu i tak
dalej… Ale to działa tylko na część, a już na pewno nie powstrzymałoby
kogoś takiego jak mój brat. – Na krótką chwilę urwała, krzywiąc się na samą
wzmiankę o Jasonie. – Mój Boże, ja nie wierzę w magię… Ale to chyba
jest magia. To, że symbole mogłyby mieć moc.
– Liz… –
rzucił z wahaniem Damien. – Chyba… nie do końca cię rozumiem, wiesz?
Dziewczyna
zaśmiała się w nieco nerwowy, pozbawiony wesołości sposób. Wciąż krzyżowała
ramiona, zupełnie jakby próbowała się w ten sposób osłonić.
– Wierz mi,
że ja też nie. Ale jak inaczej wyjaśnisz, że ja… – zaczęła, po czym wydała siebie przeciągłe westchnienie. – Podobno
istniały sposoby na… wyrównanie szans. Nina powiedziała mi, że niektórzy
potrafią korzystać z tych symboli. Że przy odrobinie szczęścia człowiek
miałby szansę, by przeżyć spotkanie z wampirem, cokolwiek miałoby to
znaczyć. – Nagle pobladła, palcami raz jeszcze dotykając szyi. – Nie drążyłam
na tyle, żeby to rozumieć. A teraz tego naszyjnika nie ma, a ja mam
te wzory na skórze. Co, na litość boską, stało się w tym hotelu?! – jęknęła,
nagle tracąc nad sobą panowanie.
Być może
mówiła coś jeszcze, ale Gabriel nie zwrócił na to uwagi. Nagle zamarł, w zamian
myśląc o mężczyźnie z którym walczył i który zaatakował
Renesmee. Pamiętał jak błyskawicznie poruszał się tamten człowiek, zachowując niemalże
jak ktoś nieśmiertelny, choć wszystkie zmysły podpowiadały, że taki nie był. Co
więcej, coś w jego wyglądzie sprawiało, że nie dało się na niego patrzeć –
i że Gabriel wręcz miał ochotę go zlikwidować. Sęk w tym, że nie miał
nawet okazji przyjrzeć się swojemu przeciwnikowi na tyle dokładnie, by
zapamiętać jego twarz, a tym bardziej zidentyfikować go przy kolejnym spotkaniu.
Silny niepokój
pojawił się nagle, na krótką chwilę wytrącając go z równowagi. Być może
się mylił, ale to, co mówiła Liz, wydawało się składać w logiczną i niepokojącą
zarazem całości. Jeśli istniało coś, co mogło posłużyć za broń i sprawić,
że człowiek miałby szansę dorównać wampirowi szansę…
Krótko
spojrzał na roztrzęsioną dziewczynę. Damien najwyraźniej doszedł do wniosku, że
może bezpiecznie spróbować się do niej zbliżyć, bo wziął ją w ramiona, w końcu
przestając osłaniać się Joce. Mała po prostu stałą z boku, wyraźnie
skołowana i wciąż bardzo blada, chociaż przynajmniej już nie chwiała się
na nogach ani nie płakała z bólu.
– Lepiej ci
już, kochanie? – zapytał ją Carlisle, dla pewności podchodząc do wnuczki, by
objąć ją ramieniem. Pozwoliła mu na to, zbyt zmęczona, by jakkolwiek protestować.
– Ja… Chyba
tak – zapewniła pośpiesznie. – Już niczego nie czuję.
Doktor skinął
głową. Nawet jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, ostatecznie zachował je dla
siebie. To, co sądził o słowach Liz, również.
– Dobrze.
Chociaż lepiej byłoby, gdybyś się jeszcze na trochę położyła – stwierdził, po
czym z wahaniem spojrzał na Gabriela. – Powinienem sprawdzić, co dzieje
się w domu. No i co z Beatrycze… – dodał po chwili
zastanowienia. – Pewnie jest skołowana. Poradzicie sobie tutaj?
– Jasne –
mruknął, chociaż to wcale nie było takie proste.
Jego myśli
momentalnie powędrowały ku Renesmee i coś jak na zawołanie ścisnęło go w gardle.
Nagle znów poczuł się zagubiony i bardzo, ale to bardzo przygnębiony.
Gdzie ty jesteś, aniele…?
Odpowiedź nie
nadeszła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz