Jaques
Na zewnątrz powoli zaczynało robić
się jasno, ale to mu nie przeszkadzało. Ciemne chmury przysłaniały niebo, a dookoła
panowała typowa dla zimowej pory szaruga. Właśnie z tego powodu stan
Waszyngton miał w sobie coś, co przyciągało nieśmiertelnych – deszczową
aurę, ułatwiającą krycie się przed zgubnymi promieniami słońca. Zwłaszcza dla
Jaquesa było to istotne, chociaż chodził po świecie już wystarczająco długo, by
nabrać wystarczającej odporności, dzięki której krótkotrwałe przebywanie w blasku
dnia nie skończyłoby się aż tak źle.
Powiódł
wzrokiem dookoła, nasłuchując potencjalnego zagrożenia. Czuł się dziwnie z tym,
że nagle znalazł się na zewnątrz, na dodatek w miejscu, które nie
ograniczało wyostrzonych zmysłów. To było jak przebudzenie – nagle wszystko
stało się wyraźniejsze, bardziej żywe, a on był w pełni świadom tego,
co działo się dookoła. Nie musiał zastanawiać się nad doborem słów, płaszczyć
przed ludźmi i zastanawiać, czy przypadkiem nie zrobi albo nie powie
czegoś, przez co zostanie porażony prądem. Co więcej, nie miał już problemu z zerwaniem
tej cholernej, owiniętej wokół jego gardła obręczy, bo system najwyraźniej
przestał działać.
Bezwiednie
zacisnął dłonie w pięści, nagle poirytowany. Korciło go, żeby zawrócić i pokazać
tym ludziom, co sądził o ostatnich miesiącach. Wciąż nie pojmował tego,
jakim cudem w ogóle pozwolił sobie upaść tak nisko. Z drugiej strony,
zdecydowanie nie brałby pod uwagę, że wciąż istnieją organizacje, które mogłyby
zagiąć parol na takich jak on. To była ignorancja i zwłaszcza teraz zdawał
sobie z tego sprawę, zwłaszcza że śmiertelnicy zawsze byli wyjątkowo
irytującą, upartą zwierzyną łowną, ale i tak zdołali go zaskoczyć.
Zapłacił za to honorem i kilkoma zmarnowanymi miesiącami, ale nie było
tego złego, prawda?
Żałował, że
aż tak go poniosło, kiedy zdecydował się zaatakować Isabeau. Łatwiej byłoby
uciec i pozostać niezauważonym, ale teraz było już za późno, by pluć sobie
w brodę z powodu popełnionych błędów. Czasami wciąż bywał porywczy, chwilami
aż za bardzo, zresztą kapłanka zawsze miała naturalny talent do wytrącania
innych z równowagi. Zresztą gdyby nie to, że ostatecznie musiał uciekać
przed Rufusem…
Cholera,
wszystko było nie tak.
Ale
przynajmniej w końcu mógł działać na własną rękę.
Przez jakiś
czas krążył po Seattle, trzymając się z dala od najbardziej ruchliwych części
budzącej się do życia metropolii. Przyłapał się na to, że wciąż zachowywał się
tak, jakby jego zmysły były ograniczone, a on musiał uważać, by
przypadkiem nie zarobić kulki w łeb. To go rozjuszyło i ostatecznie
zadecydowało o tym, że postanowił zapolować w mniej dyskretny sposób,
niż początkowo zakładał. Oczywiście mógł zmanipulować pierwszą z brzegu
osobę, zaciągnąć ją w ciemny zaułek i załatwić sprawę, nie budząc sobie
przy tym rąk, ale w rozdrażnieniu nabrał ochoty na coś bardziej…
widowiskowego.
Grupka śmiejących
się głośno, siedzących w zaparkowanym w jednej ze ślepych uliczek dzieciaków,
okazała się do tego idealna. Silny zapach alkoholu i to, że bez wątpienia
było im wesoło, dały mu do zrozumienia, że najwyraźniej wracali z wyjątkowo
udanej imprezy. Dobrze! Endorfiny sprawiały, że krew była smaczniejsza, nawet jeśli
osobiście wolałby coś bez procentów. Z drugiej strony, czuł się wystarczająco
podle, bo perspektywa urżnięcia się w sztok wydała się całkiem obiecująca.
Przyczaił
się w pobliżu, chociaż przesadne ukrywanie swojej obecności wydawało się
zbędne. W zasadzie podejrzewał, że nawet jakby skoczył im na maskę,
wysuwając kły, co najwyżej popatrzyliby na niego nieprzytomnie i poprosili,
by przypadkiem nie zarysował lakieru. Albo i nie, bo ciemnoniebieska farba
odłaziła płatami, aż zaczął się zastanawiać, czy już w drodze do tego
zaułka nie zaliczyli wszystkich latarni po kolei. Swoją drogą, to było
przyjemne – ta jasność umysłu i pełna władza nad zmysłami, dzięki czemu z łatwością
zwracał uwagę na każdy, w tym nawet
najmniej istotny szczegół.
Na dłuższą
metę to wcale nie było aż takie dobre. Chyba wolałby aż tak wyraźnie nie
widzieć, jak jeden z chłopaków obściskuje się z dość skąpo ubraną
(zwłaszcza jak na tę porę roku i wczesną godzinę)… hm, koleżanką. Kto wie,
może nawet przyjaciółką. Sądząc po
tym, jak byli ze sobą blisko i że zachowywali się trochę tak, jakby
zamierzali się wzajemnie pożreć, zdecydowanie coś w tym było.
Skrzywił się,
przez moment mając ochotę wywrócić oczami. W zasadzie zaczynał zazdrościć
trzeciemu człowiekowi – kolejnemu chłopakowi, który zamiast przejąć się zabawiającą
się na tylnym siedzeniu parką, oparł się o kierownicę i poszedł spać.
Grunt to wypoczęty kierowca, pomyślał z przekąsem
Jaques. Biorąc pod uwagę stan auta i zachowanie tych dzieciaków, chyba do
tego wszystkiego wyświadczał komuś przysługę.
Wystarczyła
zaledwie chwila, żeby podjął decyzję. Zaraz po tym po prostu poddał się
instynktowni, nagle nie zastanawiając się nad kolejnymi ruchami i tym, co w ogóle
robił. To był dobry stan – moment, w którym w pełni oddawał się
wampirzej naturze, przy okazji odcinając się od człowieczeństwa. Wiedział, że
niektórych jego pobratymców to przerażało – momenty, w których działali
poza świadomością, balansując gdzieś na granicy ludzkich odruchów i całkowitego
poddania się szaleństwu – Jaques jednak uważał inaczej. To, co sam przekazał
innym w swojej krwi, było prawdziwym darem, który należało właściwie
spożytkować.
Ocknął się
nagle, gotów przysiąc, że od momentu, w którym obserwował zabawiające się w aucie
dzieciaki, do decyzji o przestąpieniu naprzód, minął co najwyżej ułamek
sekundy. Prawda była zgoła inna, co uświadomił sobie w chwili, w której
poczuł krew. Całe ubranie aż lepiło się od czerwieni, zresztą tak jak i jego
dłonie – zupełnie jakby zanurzył się w posoce, skądkolwiek miałaby się
brać. Jakoś umknęły mu przerażone krzyki, błagania i czego tam jeszcze
mógł spodziewać się po śmiertelnikach, o ile którekolwiek z nich
miało w ogóle szans na sensowną reakcję, zwłaszcza w stanie upojenia.
Teraz
dookoła panowała wyłącznie przenikliwa, jakże upragniona cisza. Jaques lekko
zmarszczył brwi, w co najmniej skonsternowany sposób spoglądając na
porzucone na ziemi ciała. Przemarzniętą ziemie również znaczyła krew, aż
zwątpił w to, czy w ogóle się posilił, czy może wszystko spisał na straty,
skupiony na zabijaniu. Swoją drogą, dawno nie narobił takiego bałaganu, co
również dało mu do myślenia.
A potem
uświadomił sobie, że wciąż wciska coś w dłoni. Z zaciekawieniem
spojrzał na bezkształtną, krwawą masę, w której rozpoznał… wyrwane żywcem z cudzej
piersi serce.
Mięsień
wciąż delikatnie pulsował – raz, dwa – zanim w końcu zatrzymał się na
dobre.
Jaques wzruszył
ramionami, po czym z niejakim obrzydzeniem odrzucił serce na bok, pozwalając,
by z cichym pacnięciem wylądowało na ziemi. Najwyraźniej go poniosło, ale
czy to było aż takie złe? Nie zaznał wolności od tak dawna, że teraz musiał to
sobie odbić, o wyżyciu się na kimś nie wspominając.
Otarł
dłonie o spodnie i bez pośpiechu ruszył w swoją stronę. Nie
obchodziło go, czy przypadkiem ktoś go zauważy albo odkryje ciała. Nawet jeśli,
zwykli śmiertelnicy i tak nie byliby w stanie go powstrzymać. Poniekąd
chyba na to liczył – na krzyk, który świadczyłby o tym, że ktoś go
przyłapał i zarazem stałby się pretekstem do dalszego zabijania. Łatwo było
zacząć, o poczuciu kontroli nad sytuacją nie wspominając. Po tym, w jaki
sposób został upokorzony, odwrócenie ról wydało mu się nad przyjemne.
Problem w tym,
że nie spotkał nikogo, zupełnie jakby jakaś cholerna opatrzność czuwała nad innymi
mieszkańcami metropolii. Przez moment poczuł się niemalże rozczarowany, ale
ostatecznie doszedł o wniosku, że jest mu wszystko jedno. Co więcej, czuł,
że jest wystarczająco późno, by musiał znaleźć sobie jakąś kryjówkę. Co prawda adrenalina
i wypita krew sprawiły, że czuł się pobudzony, ale zmęczenie powoli zaczynało
dawać mu się we znaki. Bezcelowe kręcenie się po mieście i czekanie na
kogoś, kto jednak zdecyduje się wbić mu kołek w serce, nie należało do
najszczęśliwszych pomysłów.
Znajomy
zapach doszedł do niego nagle, sprawiając, że wampir na dłuższą chwilę zamarł,
zastanawiając nad tym, co powinien zrobić – ulec pokusie i podążyć tropem znajdującego
się gdzieś w pobliżu mężczyzny, czy może posłuchać zdrowego rozsądku i skupić
się na szukaniu kryjówki. Ostatecznie to emocje wzięły górę, nie pozostawiając
mu innego wyboru, jak tylko zdecydować się na to pierwsze. Popędził przed siebie
i choć nie był tropicielem, dotarcie do celu przyszło mu z wręcz
dziecinną łatwością.
Simon nie
zauważył go, wyraźnie roztrzęsiony i pogrążony we własnych myślach.
Zareagował dopiero w chwili, w której Jaques stanął tuż za nim i stanowczo
odchrząknął. Z niejaką satysfakcją usłyszał, że puls mężczyzny gwałtownie
przyśpieszył, a on sam niemalże w panice odwrócił się w jego
stronę.
Wampir
uśmiechnął się chłodno, zakładając ramiona na piersi; z lubością oblizał
wargi, czując na języku jakże charakterystyczny dla cudzego strachu, metaliczny
posmak.
– Jaques… –
wyrwało się Simonowi. Już nie wyglądał na aż tak pewnego siebie jak w chwili,
w której widzieli się ostatnim razem. – Co ci się…?
Parsknął
pozbawionym wesołości śmiechem.
– Jakbyś
się martwił – rzucił, wywracając oczami. – Polowałem. Wiesz, już nikt mi nie
zabroni… A ja wciąż jestem bardzo głodny – dodał, z rozbawieniem zauważając,
że Simon cofnął się w popłochu.
– Przecież
to nie…
Warknął,
tym samym dając łowcy do zrozumienia, że ten ma zamilknąć. To było przyjemne –
poczucie kontroli i fakt, że sprawy nagle ułożyły się w jakże pomyślny
dla Jaquesa sposób. Wciąż się uśmiechając, z wolna zrobił krok naprzód, rozkładając
ramiona, by stojący przed nim śmiertelnik lepiej mógł mu się przyjrzeć. Simon
zawsze był wygadany, ale w tamtej chwili zdecydowanie nie miał do
powiedzenia niczego sensownego, co tym bardziej poprawiło nieśmiertelnemu humor.
– Tak? –
rzucił zachęcająco. – Od kiedy lubisz milczeć, co? Chętnie posłucham, co
powiesz mi tym razem… Że mam sobie pójść, bo inaczej sam mnie zmusisz?
Simon
pobladł, przez moment wyglądając na kogoś, kto w każdej chwili mógłby przewrócić
się z nadmiaru emocji. Cóż za odmiana!, pomyślał z przekąsem
Jaques. Cholera, naprawdę mu się to podobało! Miał ochotę pobawić się z tym
gnojkiem, nie czując potrzeby, by od razu go zabijać. Swoją drogą, to mogłoby być
całkiem zabawne, gdyby odpowiednio to rozegrał. Zwłaszcza że świadomie w życiu
nie napiłby się krwi Simona, nawet gdyby ten okazał się ostatnim źródłem wampirzego
pożywienia, jakie istniałoby na świecie.
Czasami nie
był pewien, czy ten gość bardziej go drażnił, czy może jednak brzydził. Chyba
oba, ale jakie to miało znaczenie.
– Proszę…
Uniósł
brwi, początkowo niedowierzając. Zaraz po tym wybuchnął pozbawionym wesołości,
nieco histerycznym śmiechem. Słodka bogini, naprawdę? Czy to możliwe, że po tym
wszystkim stali naprzeciwko siebie, a on jeszcze miał czelność… błagać go o cokolwiek?
Lekko
przechylił głowę, skupiony przede wszystkim na próbie uporządkowania myśli. Kły
wysunęły się samoistnie, aż rwąc do tego, żeby jednak rozerwać Simonowi gardło –
bez picia jego krwi, o ile to w ogóle było możliwe. Raz po raz
nerwowo napinał, by po chwili znów rozluźnić mięśnie, zastanawiając się nad
tym, co tak naprawdę powinien zrobić. Zabicie tego mężczyzny byłoby zbyt
proste, ale przecież nie zamierzał też tak po prostu pozwolić mu odejść. Nie,
to byłoby zbyt proste, ale…
A potem
wyczuł w powietrzu jakaś zmianę i zamarł, z zaskoczeniem przekonując
się, że teraz również on odczuwał przerażenie.
To było
niczym impuls – gwałtowne i w pełni wystarczające, by pochłonąć jego
uwagę bez reszty. Wyprostował się niczym struna, nasłuchując nadejścia kolejnej
osoby, ale jego zmysły jakby jemu na złość nie były w stanie wyjaśnić mu,
kogo i dlaczego tak naprawdę wyczuwał. Z bijącym sercem powiódł wzrokiem
dookoła, na krótką chwilę całkowicie tracąc zainteresowanie Simonem. W tamtej
chwili liczyło się coś zupełnie innego.
Czy też
raczej ktoś inny, chociaż to zrozumiał dopiero w chwili, w której w końcu
dostrzegł skrytą w ciemnościach kobietę.
Z wrażenia
niemalże ugięły się pod nim kolana. Zamarł w bezruchu, gotów przysiąc, że
temperatura dookoła nagle wzrosła. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś
takiego, ale to było dobre – wręcz zadziwiająco cudowne i… tak bardzo
hipnotyzujące. Chociaż milczała, a on nawet dobrze nie widział jej twarzy,
poczuł, że gdyby tylko wyraziła takie życzenie, zrobiłby dla niej wszystko.
Pociągała go w sposób, którego nie znał, wabiąc rodzajem energii, której
nie potrafił nazwać. Z pewnością w grę wchodził jakiś rodzaj
telepatii, ale to wciąż niczego nie wyjaśniało – a już zwłaszcza tego, że
miał ochotę paść przed nią na kolana, oddając należny jej szacunek.
– Więc to
zrób – odezwała się cichym, melodyjnym głosem.
Przestąpiła
naprzód – tak, że Jaques w końcu mógł się jej przyjrzeć. Słodka bogini,
nigdy wcześniej nie widział takiej
kobiety. Nieśmiertelne z natury były niezwykle urodziwe, ale ta przebijała
je wszystkie. O niemalże srebrzystych włosach, mlecznej skórze i ciele,
którego po prostu chciało się dotykać, chociaż nie sądził, żeby oważył się na
to w jej przypadku. Spoglądał na nią rozszerzonymi do granic możliwości oczami,
nagle uświadamiając sobie, że w którymś momencie wstrzymał oddech.
Zrozumienie
pojawił się nagle, w chwili, w której doszedł do wniosku, że ma przed
sobą kogoś niezwykłego i bardzo, ale to bardzo potężnego. Miał wrażenie,
że powietrze wokół niej wiruje i lśni, i że ta istota mogłaby zmieść
go z powierzchni ziemi, gdyby tylko takie okazało się jej życzenie.
Ostatecznie przystanęła, uśmiechając się w niemalże łagodny sposób, chociaż
ciepło jej uśmiechu nie objęło oczu – te pozostawały zimne, obojętne i jakby
odległe.
I
przyciągała go. To było tak, jakby krążąca w jego żyłach krew śpiewała dla
niej, wyrywając się ku jedynej Pani, którą mógł uznać. Uczucie było dziwne i niesamowite
zarazem, ale Jaques nie zwrócił na to uwagi. Liczyło się wyłącznie to, że
mógłby być w stanie się do niej zbliżyć.
– O bogini…
– wyrwało mu się.
Nie
zarejestrował momentu, w którym jednak osunął się na kolana. To wydawało
się właściwe, zwłaszcza że ostatnim, czego tak naprawdę chciał, było to, żeby
doprowadzić Ją do gniewu.
– Tak. Mogę
być twoją boginią, jeśli tylko tego chcesz – stwierdziła kobieta, kiwając z uznaniem
głową. – Ty jeden poznałeś swoją królową,
moje dziecię? – zapytała i tym razem jej głos zabrzmiał inaczej, kiedy
zwróciła się do niego melodyjnym, przez wielu dawno zapomnianym językiem Pierwotnych.
Z tym, że Jaques
doskonale rozumiał każde słowo. Natychmiast spuścił głowę, nagle uświadamiając sobie,
że przesadnie nachalne wpatrywanie się w tę istotę było czymś wręcz
nagannym. Nie powinien tego robić, żeby nie wzbudzić jej gniewu. Co więcej, Isobel
zdecydowanie zasłużyła na szacunek.
Och,
przecież wiedział, że te wszystkie plotki to prawda. Wróciła i była równie
wyjątkowa, co i w zapiskach, które przetrwały próbę czasu, opisując
świat takim, jaki powinien być również teraz. Bogini wróciła, by przywrócić
dawny porządek, ale wszyscy wokół z jakiegoś powodu ją odrzucili,
traktując jak najgorszego wroga.
Jej śmiech
go otoczył – delikatny, wydający się rozbrzmiewać zewsząd. Wtedy zrozumiał, że przez
cały ten czas lustrowała jego umysł, mając bezpośredni dostęp do tego, co
działo się w jego głowie. I choć początkowo taki stan go przeraził,
ostatecznie doszedł do wniosku, że to właściwe, bo przecież nie miał niczego do
ukrycia. Chyba nawet chciał, by wiedziała, co sądził o niej i jej
powrocie, nade wszystko żałując, że nie spotkali się wcześniej.
Może jednak
szczęście mu sprzyjało. Po wszystkim, czego doświadczał przez ostatnie
miesiące, zasłużył chociaż na tyle.
– Wstań i podejdź
do mnie – zażądała nieoczekiwanie. Nawet się nie zawahał, nie chcąc zwlekać z wykonaniem
polecenia. – Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem myślał ktoś o mnie z takim
oddaniem. Jakież to niefortunne spotkać którekolwiek z moich dzieci
dopiero teraz, na dodatek w takich warunkach.
Mówiła,
chociaż trudno było stwierdzić czy zwracała się do niego, czy może kogoś
innego. Nie wyglądała na zrażoną tym, że był cały we krwi, chociaż sama miała
na sobie elegancką, jasną garsonkę. Łatwiej było mu wyobrazić ją sobie w bogato
zdobionej sukni, ale wiedział, że w takim stroju zbytnio zwracałaby na
siebie uwagę. Cokolwiek robiła akurat w tym miejscu, zmuszona była iść z duchem
czasu, przynajmniej na razie przystając na zasady, które narzucała nieśmiertelnym
dominacja niczego nieświadomych ludzi.
Dłonie
Isobel okazały się delikatne i przyjemnie chłodne. Nie zaprotestował, kiedy
nagle ujęła jego twarz w obie dłonie, zmuszając do tego, by spojrzał jej w oczy.
Spoglądała przy tym na niego niemalże jak troskliwa matka na swoje dawno
zagubione dziecko, któremu jakimś cudem udało się wrócić do domu.
– Moja Pani…
– zaczął pod wpływem emocji, samego siebie zaskakując tym, jak bardzo zachrypnięty
miał przy tym głos.
– Później –
zadecydowała, więc posłusznie znów zamilkł. Królowa wciąż mu się przyglądała,
lekko przekrzywiając przy tym głowę i wydając się nad czymś intensywnie
myśleć. – Na rozmowy przyjdzie czas… O ile zechcesz dotrzymać mi towarzystwa.
W tamtej
chwili niewiele brakowało, żeby się roześmiał. Oczywiście nie zrobił tego, aż
nazbyt świadom, jak nietaktowne by to było. Nie powinien się z niej śmiać,
zwłaszcza gdy znajdowała się tak blisko i mogła chociażby przetrącić mu
kark albo od razu pokusić się o to, co sam zrobił z tamtymi dzieciakami.
Gdyby chciała, bez chwili wahania zdołałaby wyrwać mu serce i zmiażdżyć
je, zupełnie jakby było nic nieznaczącym śmieciem.
Cisza,
która nagle zapadła, powinna mu ciążyć, ale nic podobnego nie miało miejsca. Drgnął
niespokojnie, kiedy Isobel jak gdyby nigdy odsunęła się, w końcu puszczając
jego twarz. Z jakiegoś powodu poczuł się rozczarowany dystansem, który w ten
sposób powstał między nimi, ale w żaden sposób nie próbował się na to
skarżyć. Wystarczyło, że sama jej obecność wzbudzała w nim całą mieszankę
trudnych do opisania emocji, których nawet nie potrafił nazwać.
– Zobaczmy…
– odezwała się ponownie Isobel i wtedy Jaques zrozumiał, co takiego
rozproszyło uwagę królowej.
Zdążył
prawie zapomnieć o Simonie, chociaż nie sądził, że to w ogóle będzie
możliwe, skoro dopiero co miał w planach go zabić. Mężczyzna wciąż tkwił tuż
obok, blady i przerażony. W milczeniu obserwował nie tylko Jaquesa,
ale przede wszystkim Isobel, jak nic dobrze wiedząc, że ma przed sobą kogoś niebezpiecznego.
Może i był zwykłym człowiekiem, ale nawet największy ignorant wyczułby, że
ta kobieta była inna, nawet jak na nieśmiertelną. Ktoś tak eteryczny i potężny
zarazem po prostu musiał wzbudzać zainteresowanie w sposób, którego nie
dało się zignorować.
Simon nie
odezwał się nawet słowem, w zamian wyłącznie obserwując. Drgnął
niespokojnie, próbując cofnąć się, kiedy Isobel ruszyła w jego stronę, ale
nie miał po temu okazji, w zamian wpadając plecami na litą ścianę. W tamtej
chwili puls przyśpieszył mu tak bardzo, że pewnie nawet pozbawiony wyostrzonych
zmysłów człowiek mógłby go usłyszeć – i to nawet stojąc po drugiej stronie
ciasnej uliczki.
– Z jednej
strony strach jest naturalny… I to oznaka szacunku, przynajmniej dla mnie.
– Isobel zamilkła, wydając się rozmyślać nad własnymi słowami. – Z drugiej,
przerażenie to słabość. A słabość potrafi zaćmić nawet najbardziej bystry
umysł – stwierdziła i już tylko spoglądała na Simona, wyglądając przy tym
tak, jakby czekała na jakąkolwiek reakcję z jego strony.
– Ja…
Mężczyzna zamilkł
i już tylko z uporem milczał, wyraźnie przerażony. Królowa westchnęła,
szybko tracąc cierpliwość, a przynajmniej takie wrażenie odniósł Jaques.
To, że jej piękną twarz wykrzywił grymas, również okazało się dość wymowne.
Igranie z tą istotą zdecydowanie nie było dobrym pomysłem i nawet
zwykły człowiek musiał zdawać sobie z tego sprawę.
– Tak.
Kiedy lęk mija, wszystko staje się łatwiejsze – stwierdziła z powagą
kobieta, z wolna przesuwając się jeszcze bliżej.
A potem
rzuciła się Simonowi do gardła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz