10 maja 2018

Trzysta trzydzieści trzy

Jaques
Na zewnątrz powoli zaczynało robić się jasno, ale to mu nie przeszkadzało. Ciemne chmury przysłaniały niebo, a dookoła panowała typowa dla zimowej pory szaruga. Właśnie z tego powodu stan Waszyngton miał w sobie coś, co przyciągało nieśmiertelnych – deszczową aurę, ułatwiającą krycie się przed zgubnymi promieniami słońca. Zwłaszcza dla Jaquesa było to istotne, chociaż chodził po świecie już wystarczająco długo, by nabrać wystarczającej odporności, dzięki której krótkotrwałe przebywanie w blasku dnia nie skończyłoby się aż tak źle.
Powiódł wzrokiem dookoła, nasłuchując potencjalnego zagrożenia. Czuł się dziwnie z tym, że nagle znalazł się na zewnątrz, na dodatek w miejscu, które nie ograniczało wyostrzonych zmysłów. To było jak przebudzenie – nagle wszystko stało się wyraźniejsze, bardziej żywe, a on był w pełni świadom tego, co działo się dookoła. Nie musiał zastanawiać się nad doborem słów, płaszczyć przed ludźmi i zastanawiać, czy przypadkiem nie zrobi albo nie powie czegoś, przez co zostanie porażony prądem. Co więcej, nie miał już problemu z zerwaniem tej cholernej, owiniętej wokół jego gardła obręczy, bo system najwyraźniej przestał działać.
Bezwiednie zacisnął dłonie w pięści, nagle poirytowany. Korciło go, żeby zawrócić i pokazać tym ludziom, co sądził o ostatnich miesiącach. Wciąż nie pojmował tego, jakim cudem w ogóle pozwolił sobie upaść tak nisko. Z drugiej strony, zdecydowanie nie brałby pod uwagę, że wciąż istnieją organizacje, które mogłyby zagiąć parol na takich jak on. To była ignorancja i zwłaszcza teraz zdawał sobie z tego sprawę, zwłaszcza że śmiertelnicy zawsze byli wyjątkowo irytującą, upartą zwierzyną łowną, ale i tak zdołali go zaskoczyć. Zapłacił za to honorem i kilkoma zmarnowanymi miesiącami, ale nie było tego złego, prawda?
Żałował, że aż tak go poniosło, kiedy zdecydował się zaatakować Isabeau. Łatwiej byłoby uciec i pozostać niezauważonym, ale teraz było już za późno, by pluć sobie w brodę z powodu popełnionych błędów. Czasami wciąż bywał porywczy, chwilami aż za bardzo, zresztą kapłanka zawsze miała naturalny talent do wytrącania innych z równowagi. Zresztą gdyby nie to, że ostatecznie musiał uciekać przed Rufusem…
Cholera, wszystko było nie tak.
Ale przynajmniej w końcu mógł działać na własną rękę.
Przez jakiś czas krążył po Seattle, trzymając się z dala od najbardziej ruchliwych części budzącej się do życia metropolii. Przyłapał się na to, że wciąż zachowywał się tak, jakby jego zmysły były ograniczone, a on musiał uważać, by przypadkiem nie zarobić kulki w łeb. To go rozjuszyło i ostatecznie zadecydowało o tym, że postanowił zapolować w mniej dyskretny sposób, niż początkowo zakładał. Oczywiście mógł zmanipulować pierwszą z brzegu osobę, zaciągnąć ją w ciemny zaułek i załatwić sprawę, nie budząc sobie przy tym rąk, ale w rozdrażnieniu nabrał ochoty na coś bardziej… widowiskowego.
Grupka śmiejących się głośno, siedzących w zaparkowanym w jednej ze ślepych uliczek dzieciaków, okazała się do tego idealna. Silny zapach alkoholu i to, że bez wątpienia było im wesoło, dały mu do zrozumienia, że najwyraźniej wracali z wyjątkowo udanej imprezy. Dobrze! Endorfiny sprawiały, że krew była smaczniejsza, nawet jeśli osobiście wolałby coś bez procentów. Z drugiej strony, czuł się wystarczająco podle, bo perspektywa urżnięcia się w sztok wydała się całkiem obiecująca.
Przyczaił się w pobliżu, chociaż przesadne ukrywanie swojej obecności wydawało się zbędne. W zasadzie podejrzewał, że nawet jakby skoczył im na maskę, wysuwając kły, co najwyżej popatrzyliby na niego nieprzytomnie i poprosili, by przypadkiem nie zarysował lakieru. Albo i nie, bo ciemnoniebieska farba odłaziła płatami, aż zaczął się zastanawiać, czy już w drodze do tego zaułka nie zaliczyli wszystkich latarni po kolei. Swoją drogą, to było przyjemne – ta jasność umysłu i pełna władza nad zmysłami, dzięki czemu z łatwością zwracał uwagę na każdy,  w tym nawet najmniej istotny szczegół.
Na dłuższą metę to wcale nie było aż takie dobre. Chyba wolałby aż tak wyraźnie nie widzieć, jak jeden z chłopaków obściskuje się z dość skąpo ubraną (zwłaszcza jak na tę porę roku i wczesną godzinę)… hm, koleżanką. Kto wie, może nawet przyjaciółką. Sądząc po tym, jak byli ze sobą blisko i że zachowywali się trochę tak, jakby zamierzali się wzajemnie pożreć, zdecydowanie coś w tym było.
Skrzywił się, przez moment mając ochotę wywrócić oczami. W zasadzie zaczynał zazdrościć trzeciemu człowiekowi – kolejnemu chłopakowi, który zamiast przejąć się zabawiającą się na tylnym siedzeniu parką, oparł się o kierownicę i poszedł spać.
Grunt to wypoczęty kierowca, pomyślał z przekąsem Jaques. Biorąc pod uwagę stan auta i zachowanie tych dzieciaków, chyba do tego wszystkiego wyświadczał komuś przysługę.
Wystarczyła zaledwie chwila, żeby podjął decyzję. Zaraz po tym po prostu poddał się instynktowni, nagle nie zastanawiając się nad kolejnymi ruchami i tym, co w ogóle robił. To był dobry stan – moment, w którym w pełni oddawał się wampirzej naturze, przy okazji odcinając się od człowieczeństwa. Wiedział, że niektórych jego pobratymców to przerażało – momenty, w których działali poza świadomością, balansując gdzieś na granicy ludzkich odruchów i całkowitego poddania się szaleństwu – Jaques jednak uważał inaczej. To, co sam przekazał innym w swojej krwi, było prawdziwym darem, który należało właściwie spożytkować.
Ocknął się nagle, gotów przysiąc, że od momentu, w którym obserwował zabawiające się w aucie dzieciaki, do decyzji o przestąpieniu naprzód, minął co najwyżej ułamek sekundy. Prawda była zgoła inna, co uświadomił sobie w chwili, w której poczuł krew. Całe ubranie aż lepiło się od czerwieni, zresztą tak jak i jego dłonie – zupełnie jakby zanurzył się w posoce, skądkolwiek miałaby się brać. Jakoś umknęły mu przerażone krzyki, błagania i czego tam jeszcze mógł spodziewać się po śmiertelnikach, o ile którekolwiek z nich miało w ogóle szans na sensowną reakcję, zwłaszcza w stanie upojenia.
Teraz dookoła panowała wyłącznie przenikliwa, jakże upragniona cisza. Jaques lekko zmarszczył brwi, w co najmniej skonsternowany sposób spoglądając na porzucone na ziemi ciała. Przemarzniętą ziemie również znaczyła krew, aż zwątpił w to, czy w ogóle się posilił, czy może wszystko spisał na straty, skupiony na zabijaniu. Swoją drogą, dawno nie narobił takiego bałaganu, co również dało mu do myślenia.
A potem uświadomił sobie, że wciąż wciska coś w dłoni. Z zaciekawieniem spojrzał na bezkształtną, krwawą masę, w której rozpoznał… wyrwane żywcem z cudzej piersi serce.
Mięsień wciąż delikatnie pulsował – raz, dwa – zanim w końcu zatrzymał się na dobre.
Jaques wzruszył ramionami, po czym z niejakim obrzydzeniem odrzucił serce na bok, pozwalając, by z cichym pacnięciem wylądowało na ziemi. Najwyraźniej go poniosło, ale czy to było aż takie złe? Nie zaznał wolności od tak dawna, że teraz musiał to sobie odbić, o wyżyciu się na kimś nie wspominając.
Otarł dłonie o spodnie i bez pośpiechu ruszył w swoją stronę. Nie obchodziło go, czy przypadkiem ktoś go zauważy albo odkryje ciała. Nawet jeśli, zwykli śmiertelnicy i tak nie byliby w stanie go powstrzymać. Poniekąd chyba na to liczył – na krzyk, który świadczyłby o tym, że ktoś go przyłapał i zarazem stałby się pretekstem do dalszego zabijania. Łatwo było zacząć, o poczuciu kontroli nad sytuacją nie wspominając. Po tym, w jaki sposób został upokorzony, odwrócenie ról wydało mu się nad przyjemne.
Problem w tym, że nie spotkał nikogo, zupełnie jakby jakaś cholerna opatrzność czuwała nad innymi mieszkańcami metropolii. Przez moment poczuł się niemalże rozczarowany, ale ostatecznie doszedł o wniosku, że jest mu wszystko jedno. Co więcej, czuł, że jest wystarczająco późno, by musiał znaleźć sobie jakąś kryjówkę. Co prawda adrenalina i wypita krew sprawiły, że czuł się pobudzony, ale zmęczenie powoli zaczynało dawać mu się we znaki. Bezcelowe kręcenie się po mieście i czekanie na kogoś, kto jednak zdecyduje się wbić mu kołek w serce, nie należało do najszczęśliwszych pomysłów.
Znajomy zapach doszedł do niego nagle, sprawiając, że wampir na dłuższą chwilę zamarł, zastanawiając nad tym, co powinien zrobić – ulec pokusie i podążyć tropem znajdującego się gdzieś w pobliżu mężczyzny, czy może posłuchać zdrowego rozsądku i skupić się na szukaniu kryjówki. Ostatecznie to emocje wzięły górę, nie pozostawiając mu innego wyboru, jak tylko zdecydować się na to pierwsze. Popędził przed siebie i choć nie był tropicielem, dotarcie do celu przyszło mu z wręcz dziecinną łatwością.
Simon nie zauważył go, wyraźnie roztrzęsiony i pogrążony we własnych myślach. Zareagował dopiero w chwili, w której Jaques stanął tuż za nim i stanowczo odchrząknął. Z niejaką satysfakcją usłyszał, że puls mężczyzny gwałtownie przyśpieszył, a on sam niemalże w panice odwrócił się w jego stronę.
Wampir uśmiechnął się chłodno, zakładając ramiona na piersi; z lubością oblizał wargi, czując na języku jakże charakterystyczny dla cudzego strachu, metaliczny posmak.
– Jaques… – wyrwało się Simonowi. Już nie wyglądał na aż tak pewnego siebie jak w chwili, w której widzieli się ostatnim razem. – Co ci się…?
Parsknął pozbawionym wesołości śmiechem.
– Jakbyś się martwił – rzucił, wywracając oczami. – Polowałem. Wiesz, już nikt mi nie zabroni… A ja wciąż jestem bardzo głodny – dodał, z rozbawieniem zauważając, że Simon cofnął się w popłochu.
– Przecież to nie…
Warknął, tym samym dając łowcy do zrozumienia, że ten ma zamilknąć. To było przyjemne – poczucie kontroli i fakt, że sprawy nagle ułożyły się w jakże pomyślny dla Jaquesa sposób. Wciąż się uśmiechając, z wolna zrobił krok naprzód, rozkładając ramiona, by stojący przed nim śmiertelnik lepiej mógł mu się przyjrzeć. Simon zawsze był wygadany, ale w tamtej chwili zdecydowanie nie miał do powiedzenia niczego sensownego, co tym bardziej poprawiło nieśmiertelnemu humor.
– Tak? – rzucił zachęcająco. – Od kiedy lubisz milczeć, co? Chętnie posłucham, co powiesz mi tym razem… Że mam sobie pójść, bo inaczej sam mnie zmusisz?
Simon pobladł, przez moment wyglądając na kogoś, kto w każdej chwili mógłby przewrócić się  z nadmiaru emocji. Cóż za odmiana!, pomyślał z przekąsem Jaques. Cholera, naprawdę mu się to podobało! Miał ochotę pobawić się z tym gnojkiem, nie czując potrzeby, by od razu go zabijać. Swoją drogą, to mogłoby być całkiem zabawne, gdyby odpowiednio to rozegrał. Zwłaszcza że świadomie w życiu nie napiłby się krwi Simona, nawet gdyby ten okazał się ostatnim źródłem wampirzego pożywienia, jakie istniałoby na świecie.
Czasami nie był pewien, czy ten gość bardziej go drażnił, czy może jednak brzydził. Chyba oba, ale jakie to miało znaczenie.
– Proszę…
Uniósł brwi, początkowo niedowierzając. Zaraz po tym wybuchnął pozbawionym wesołości, nieco histerycznym śmiechem. Słodka bogini, naprawdę? Czy to możliwe, że po tym wszystkim stali naprzeciwko siebie, a on jeszcze miał czelność… błagać go o cokolwiek?
Lekko przechylił głowę, skupiony przede wszystkim na próbie uporządkowania myśli. Kły wysunęły się samoistnie, aż rwąc do tego, żeby jednak rozerwać Simonowi gardło – bez picia jego krwi, o ile to w ogóle było możliwe. Raz po raz nerwowo napinał, by po chwili znów rozluźnić mięśnie, zastanawiając się nad tym, co tak naprawdę powinien zrobić. Zabicie tego mężczyzny byłoby zbyt proste, ale przecież nie zamierzał też tak po prostu pozwolić mu odejść. Nie, to byłoby zbyt proste, ale…
A potem wyczuł w powietrzu jakaś zmianę i zamarł, z zaskoczeniem przekonując się, że teraz również on odczuwał przerażenie.
To było niczym impuls – gwałtowne i w pełni wystarczające, by pochłonąć jego uwagę bez reszty. Wyprostował się niczym struna, nasłuchując nadejścia kolejnej osoby, ale jego zmysły jakby jemu na złość nie były w stanie wyjaśnić mu, kogo i dlaczego tak naprawdę wyczuwał. Z bijącym sercem powiódł wzrokiem dookoła, na krótką chwilę całkowicie tracąc zainteresowanie Simonem. W tamtej chwili liczyło się coś zupełnie innego.
Czy też raczej ktoś inny, chociaż to zrozumiał dopiero w chwili, w której w końcu dostrzegł skrytą w ciemnościach kobietę.
Z wrażenia niemalże ugięły się pod nim kolana. Zamarł w bezruchu, gotów przysiąc, że temperatura dookoła nagle wzrosła. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś takiego, ale to było dobre – wręcz zadziwiająco cudowne i… tak bardzo hipnotyzujące. Chociaż milczała, a on nawet dobrze nie widział jej twarzy, poczuł, że gdyby tylko wyraziła takie życzenie, zrobiłby dla niej wszystko. Pociągała go w sposób, którego nie znał, wabiąc rodzajem energii, której nie potrafił nazwać. Z pewnością w grę wchodził jakiś rodzaj telepatii, ale to wciąż niczego nie wyjaśniało – a już zwłaszcza tego, że miał ochotę paść przed nią na kolana, oddając należny jej szacunek.
– Więc to zrób – odezwała się cichym, melodyjnym głosem.
Przestąpiła naprzód – tak, że Jaques w końcu mógł się jej przyjrzeć. Słodka bogini, nigdy wcześniej nie widział takiej kobiety. Nieśmiertelne z natury były niezwykle urodziwe, ale ta przebijała je wszystkie. O niemalże srebrzystych włosach, mlecznej skórze i ciele, którego po prostu chciało się dotykać, chociaż nie sądził, żeby oważył się na to w jej przypadku. Spoglądał na nią rozszerzonymi do granic możliwości oczami, nagle uświadamiając sobie, że w którymś momencie wstrzymał oddech.
Zrozumienie pojawił się nagle, w chwili, w której doszedł do wniosku, że ma przed sobą kogoś niezwykłego i bardzo, ale to bardzo potężnego. Miał wrażenie, że powietrze wokół niej wiruje i lśni, i że ta istota mogłaby zmieść go z powierzchni ziemi, gdyby tylko takie okazało się jej życzenie. Ostatecznie przystanęła, uśmiechając się w niemalże łagodny sposób, chociaż ciepło jej uśmiechu nie objęło oczu – te pozostawały zimne, obojętne i jakby odległe.
I przyciągała go. To było tak, jakby krążąca w jego żyłach krew śpiewała dla niej, wyrywając się ku jedynej Pani, którą mógł uznać. Uczucie było dziwne i niesamowite zarazem, ale Jaques nie zwrócił na to uwagi. Liczyło się wyłącznie to, że mógłby być w stanie się do niej zbliżyć.
– O bogini… – wyrwało mu się.
Nie zarejestrował momentu, w którym jednak osunął się na kolana. To wydawało się właściwe, zwłaszcza że ostatnim, czego tak naprawdę chciał, było to, żeby doprowadzić Ją do gniewu.
– Tak. Mogę być twoją boginią, jeśli tylko tego chcesz – stwierdziła kobieta, kiwając z uznaniem głową. – Ty jeden poznałeś swoją królową, moje dziecię? – zapytała i tym razem jej głos zabrzmiał inaczej, kiedy zwróciła się do niego melodyjnym, przez wielu dawno zapomnianym językiem Pierwotnych.
Z tym, że Jaques doskonale rozumiał każde słowo. Natychmiast spuścił głowę, nagle uświadamiając sobie, że przesadnie nachalne wpatrywanie się w tę istotę było czymś wręcz nagannym. Nie powinien tego robić, żeby nie wzbudzić jej gniewu. Co więcej, Isobel zdecydowanie zasłużyła na szacunek.
Och, przecież wiedział, że te wszystkie plotki to prawda. Wróciła i była równie wyjątkowa, co i w zapiskach, które przetrwały próbę czasu, opisując świat takim, jaki powinien być również teraz. Bogini wróciła, by przywrócić dawny porządek, ale wszyscy wokół z jakiegoś powodu ją odrzucili, traktując jak najgorszego wroga.
Jej śmiech go otoczył – delikatny, wydający się rozbrzmiewać zewsząd. Wtedy zrozumiał, że przez cały ten czas lustrowała jego umysł, mając bezpośredni dostęp do tego, co działo się w jego głowie. I choć początkowo taki stan go przeraził, ostatecznie doszedł do wniosku, że to właściwe, bo przecież nie miał niczego do ukrycia. Chyba nawet chciał, by wiedziała, co sądził o niej i jej powrocie, nade wszystko żałując, że nie spotkali się wcześniej.
Może jednak szczęście mu sprzyjało. Po wszystkim, czego doświadczał przez ostatnie miesiące, zasłużył chociaż na tyle.
– Wstań i podejdź do mnie – zażądała nieoczekiwanie. Nawet się nie zawahał, nie chcąc zwlekać z wykonaniem polecenia. – Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem myślał ktoś o mnie z takim oddaniem. Jakież to niefortunne spotkać którekolwiek z moich dzieci dopiero teraz, na dodatek w takich warunkach.
Mówiła, chociaż trudno było stwierdzić czy zwracała się do niego, czy może kogoś innego. Nie wyglądała na zrażoną tym, że był cały we krwi, chociaż sama miała na sobie elegancką, jasną garsonkę. Łatwiej było mu wyobrazić ją sobie w bogato zdobionej sukni, ale wiedział, że w takim stroju zbytnio zwracałaby na siebie uwagę. Cokolwiek robiła akurat w tym miejscu, zmuszona była iść z duchem czasu, przynajmniej na razie przystając na zasady, które narzucała nieśmiertelnym dominacja niczego nieświadomych ludzi.
Dłonie Isobel okazały się delikatne i przyjemnie chłodne. Nie zaprotestował, kiedy nagle ujęła jego twarz w obie dłonie, zmuszając do tego, by spojrzał jej w oczy. Spoglądała przy tym na niego niemalże jak troskliwa matka na swoje dawno zagubione dziecko, któremu jakimś cudem udało się wrócić do domu.
– Moja Pani… – zaczął pod wpływem emocji, samego siebie zaskakując tym, jak bardzo zachrypnięty miał przy tym głos.
– Później – zadecydowała, więc posłusznie znów zamilkł. Królowa wciąż mu się przyglądała, lekko przekrzywiając przy tym głowę i wydając się nad czymś intensywnie myśleć. – Na rozmowy przyjdzie czas… O ile zechcesz dotrzymać mi towarzystwa.
W tamtej chwili niewiele brakowało, żeby się roześmiał. Oczywiście nie zrobił tego, aż nazbyt świadom, jak nietaktowne by to było. Nie powinien się z niej śmiać, zwłaszcza gdy znajdowała się tak blisko i mogła chociażby przetrącić mu kark albo od razu pokusić się o to, co sam zrobił z tamtymi dzieciakami. Gdyby chciała, bez chwili wahania zdołałaby wyrwać mu serce i zmiażdżyć je, zupełnie jakby było nic nieznaczącym śmieciem.
Cisza, która nagle zapadła, powinna mu ciążyć, ale nic podobnego nie miało miejsca. Drgnął niespokojnie, kiedy Isobel jak gdyby nigdy odsunęła się, w końcu puszczając jego twarz. Z jakiegoś powodu poczuł się rozczarowany dystansem, który w ten sposób powstał między nimi, ale w żaden sposób nie próbował się na to skarżyć. Wystarczyło, że sama jej obecność wzbudzała w nim całą mieszankę trudnych do opisania emocji, których nawet nie potrafił nazwać.
– Zobaczmy… – odezwała się ponownie Isobel i wtedy Jaques zrozumiał, co takiego rozproszyło uwagę królowej.
Zdążył prawie zapomnieć o Simonie, chociaż nie sądził, że to w ogóle będzie możliwe, skoro dopiero co miał w planach go zabić. Mężczyzna wciąż tkwił tuż obok, blady i przerażony. W milczeniu obserwował nie tylko Jaquesa, ale przede wszystkim Isobel, jak nic dobrze wiedząc, że ma przed sobą kogoś niebezpiecznego. Może i był zwykłym człowiekiem, ale nawet największy ignorant wyczułby, że ta kobieta była inna, nawet jak na nieśmiertelną. Ktoś tak eteryczny i potężny zarazem po prostu musiał wzbudzać zainteresowanie w sposób, którego nie dało się zignorować.
Simon nie odezwał się nawet słowem, w zamian wyłącznie obserwując. Drgnął niespokojnie, próbując cofnąć się, kiedy Isobel ruszyła w jego stronę, ale nie miał po temu okazji, w zamian wpadając plecami na litą ścianę. W tamtej chwili puls przyśpieszył mu tak bardzo, że pewnie nawet pozbawiony wyostrzonych zmysłów człowiek mógłby go usłyszeć – i to nawet stojąc po drugiej stronie ciasnej uliczki.
– Z jednej strony strach jest naturalny… I to oznaka szacunku, przynajmniej dla mnie. – Isobel zamilkła, wydając się rozmyślać nad własnymi słowami. – Z drugiej, przerażenie to słabość. A słabość potrafi zaćmić nawet najbardziej bystry umysł – stwierdziła i już tylko spoglądała na Simona, wyglądając przy tym tak, jakby czekała na jakąkolwiek reakcję z jego strony.
– Ja…
Mężczyzna zamilkł i już tylko z uporem milczał, wyraźnie przerażony. Królowa westchnęła, szybko tracąc cierpliwość, a przynajmniej takie wrażenie odniósł Jaques. To, że jej piękną twarz wykrzywił grymas, również okazało się dość wymowne. Igranie z tą istotą zdecydowanie nie było dobrym pomysłem i nawet zwykły człowiek musiał zdawać sobie z tego sprawę.
– Tak. Kiedy lęk mija, wszystko staje się łatwiejsze – stwierdziła z powagą kobieta, z wolna przesuwając się jeszcze bliżej.
A potem rzuciła się Simonowi do gardła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa