1 lutego 2025

Sto osiemdziesiąt trzy

 

Jocelyne

Wieczór przyszedł szybciej niż mogła się spodziewać. Idąc poboczem wąskiej, żwirowej drogi, Jocelyne była świadoma wyłącznie narastającego napięcia. W głowie próbowała ułożyć jakiś sensowny scenariusz rozmowy, ale poza „dzień dobry” nic nie przychodziło jej do głowy. Chciała wierzyć, że to wszystko było tak proste, jak próbował sugerować Edward, ale wcale nie podzielała jego entuzjazmu. Nawet to, że on i Bella jej towarzyszyli, nie czyniło sytuacji nawet częściowo prostszej.

Weź się w garść!, warknęła na siebie w duchu.

Mimowolnie pomyślała, że gdyby obok był Ryan, powiedziałby coś, co by zadziałało. Najpewniej tak, że podniosłoby jej przy okazji ciśnienie, ale przecież liczył się efekt. Była daleko od domu, zamierzając porozmawiać z ludźmi, którzy jej nie znali. Skoro tak, żadne z nich nie było w stanie ocenić prawdziwości słów, które miała do powiedzenia. Mogła improwizować do woli, co resztą na co dzień robiła między ludźmi, ale…

– Możemy to zostawić do jutra, jeśli wolisz – usłyszała za sobą nieznośnie opanowany głos Edwarda.

Spojrzała na swoich towarzyszy, oboje zdecydowanie zbyt młodych, by utożsamiać ich z dziadkiem i babcią. Wyglądali spokojniej, na pewno dużo bardziej opanowani od niej. W tamtej chwili Jocelyne wręcz zazdrościła im tego, co wiązało się z byciem wampirem, nawet jeśli z tego samego powodu musieli zwlekać do zachodu słońca, by w ogóle ruszyć się z pokoju hotelowego.

Bycie bardziej ludzką istotą stanowiło dość istotny problem. Joce wiedziała, że zwłaszcza w chwilach, gdy czuła się zdenerwowana, dało się czytać z niej jak z otwartej księgi. Bijące serce i zarumienione policzki były niczym aż nazbyt jasna wskazówka, co jedynie stresowało dziewczynę jeszcze bardziej. Gdyby zaczęła się jąkać, tak jak czasem jej się zdarzało, wszystko mogłoby pójść na marne. Albo gdyby zarumieniła się, opowiadając bajkę o byciu wolontariuszką w szpitalu. Albo…

Dlaczego w ogóle tak bardzo się tym przejmowała?

Potrząsnęła głową. Wbiła wzrok we własne stopy, w porę unikając potknięcia o wystający korzeń.

– Dam sobie radę – wymamrotała, a Edward parsknął na te słowa.

– Jest uparta po tobie – stwierdził, co wywołało ciche oburzenie Belli, choć oboje wiedzieli, że to prawda. Częściowo, zwłaszcza że bycie Licavoli jedynie podbijało genetyczną potrzebę tego, co wiązało się ze wspomnianym uporem.

– Sam powiedziałeś, że muszę po prostu powiedzieć swoje, dziadku – przypomniała Joce, krzyżując ramiona na piersi. – No i już tutaj przyjechaliśmy. Wolałabym mieć to za sobą.

Tym razem Edward się nie skrzywił, kiedy nazwała go dziadkiem. Podszedł bliżej, chwytając ją za ramię, co przyjęła z ulgą, mimowolnie rozluźniając się pod jego dotykiem.

– Zrobisz, co uważasz, wampirku. Po prostu masz tak przyspieszony puls, że ciężko mi to ignorować.

Jocelyne odetchnęła, uświadamiając sobie, że miał rację. Była niczym kłębek nerwów, choć samej sobie nie potrafiła wyjaśnić, skąd to się brało. W porównaniu do okazyjnej dyskusji z duchami, spotkanie z żywymi ludźmi wydawało się niczym, a jednak…

Dzisiaj stanie się coś niedobrego.

Lodowaty dreszcz przemknął wzdłuż jej kręgosłupa. Zatrzymała się gwałtownie, omal nie potykając o własne nogi, co w jej przypadku nie byłoby niczym dziwnym. Na szczęście Edward przytrzymał ją bardziej stanowczo, niemal odruchowo, choć jego złote oczy wyrażały jedynie zmartwienie.

– Coś jest nie tak? – wtrąciła Bella, rzucają wnuczce wymowne spojrzenie.

Jocelyne potrząsnęła głową. Odetchnęła głęboko, odruchowo dotykając ukrytego pod ubraniem łańcuszka z pentagramem, który dostała od Claire. Czuła chłód, który nie miał żadnego związku z późną porą i tym, że maszerowali mało uczęszczaną, graniczącą z lasem ścieżką. Chodziło o coś innego, choć Jocelyne nie potrafiła wytłumaczyć, co kryło się za tym uczuciem. A jednak niepokój narastał w jej piersi z każdą kolejną sekundą, coraz trudniejszy do zignorowania.

– Po prostu się denerwuję. Miejmy to już za sobą.

Wciąż o tym myślała, kiedy w końcu zatrzymali się przed jednopiętrowym, niepozornym domkiem. Ulica była spokojna, w gruncie rzeczy nie różniąc się niczym od tych, które Jocelyne pamiętała z wizyty w Forks. Najwyraźniej wszystkie obrzeża były do siebie podobne, nawet jeśli chodziło o okolicę większego miasta z zupełnie innego stanu. Patrząc na niewielki domek jednorodzinny i bijący z okien blask, Joce poczuła się nieco spokojniejsza, choć i tak nie od razu zdecydowała się nacisnąć dzwonek. Widok odłażącej ze ścian farby, zaniedbanego trawnika, wysłużonej huśtawki ze starej opony na pobliskim drzewie miał w sobie coś kojącego, a może po prostu w jakiś pokrętny sposób kojarzył jej się z Ryanem. Wszystko wydawało się ujmująco normalne, proste i spokojne.

A jednak wciąż czuła się tak, jakby w każdej chwili chwilowe rozluźnienie mogło zakłócić… coś.

Miała wrażenie, że całe wieki czekała na otwarcie drzwi. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, kiedy te w końcu się uchyliły. W progu pojawiła się dziewczyna – młodziutka i ciemnowłosa, z miękko opadającymi aż do połowy łopatek lokami. Wyglądała na co najwyżej osiemnaście lat i spoglądała na trójkę przybyszów lśniącymi, szmaragdowymi oczyma. Uniosła brwi, wyraźnie zaskoczona wizytą.

– Hm… Dzień dobry?

Jocelyne odetchnęła. Zanim zdążyła się odezwać, Edward zdecydował się przerwać ciszę nim ta stałaby się zbyt uciążliwa.

– Dzień dobry – odpowiedział miękko, a dziewczyna – Tabby, jak zakładała Jocelyne – na moment zamarła, spoglądając na wampira rozszerzonymi oczyma. – Przepraszamy za tak późną wizytę. Nazywam się Edward Cullen i… razem z siostrą przychodzę w związku z pani babcią, jak sądzę – oznajmił, przechodząc do sedna tak bezpośrednio, że Jocelyne aż spojrzała na niego z niedowierzaniem.

Wampir uspokajająco zacisnął dłoń na jej ramieniu. Było w tym coś kojącego, tak jak i łatwość, z jaką przyszło mu powiedzenie czegokolwiek w czasie, gdy sama pewnie tkwiłaby na progu, niezdolna wykrztusić z siebie słowa. Nie była też zaskoczona, że przedstawił ich jako rodzeństwo, zwłaszcza że przez moment swojej śmierci, wciąż trwał w ciele siedemnastolatka, przez co prędzej mógłby uchodzić za rówieśnika Tabby niż czyjegokolwiek ojca, a co dopiero dziadka.

Dziewczyna wciąż tkwiła w progu, wyraźnie oszołomiona – i to nie tylko słowa Edwarda, ale samym widokiem nieśmiertelnego. Głos Edwarda był miękki, czarujący w sposób, który ująłby niejednego człowieka, a już na pewno niewinną nastolatkę. Joce była do tego przyzwyczajona, ale i tak poczuła się nieswojo.

– Ehm, tak… Chciałam… – zaczęła, ale dziewczyna w progu nie słuchała.

– Moją babcię…? – powtórzyła, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Ale…

– Możemy wejść? – podjął Edward. Przesunął się bliżej, a wtedy spojrzenie Tabby spoczęło na towarzyszącej mu Belli. – To moja żona, Bella. Domyślam się, że to niecodzienne, ale naprawdę musimy porozmawiać.

Tabby potrząsnęła głową i wycofała się w głąb domu.

– Mamo!

Ale przynajmniej nie zamknęła drzwi. Jocelyne wciąż wątpiła, czy pojawienie się w progu obcego domu o tak późnej godzinie było dobrym pomysłem, ale już nie miała czasu na wątpliwości. Uświadomiła sobie, że Edward ma rację. W najgorszym wypadku mogła spodziewać się co najwyżej irytacji albo od razu zatrzaśnięcia drzwi przed nosem. Żaden z tych scenariuszy nie wydawał się taki zły, a już na pewno nie trudniejszy niż dyskusja z jakimkolwiek duchem. Co prawda odczuwane przez nią napięcie nie zniknęło całkowicie, ale ustąpiło wystarczająco, by zdołała odetchnąć.

Zanim zdążyła się obejrzeć, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Sama nie była pewna, czy powinna być bardziej przerażona, czy pod wrażeniem łatwości, z jaką Edwardowi przyszło wproszenie się do cudzego domu, ale wszystko sprowadzało się do jednego: tego, że w krótkim czasie przeszli do małego, przytulnego salonu. Wysłużoną kanapę starannie przysłonięto kocem. Drewniane regały aż uginały się pod ciężarem książek i ozdobnych, zbierających kurz figurek. Bladozielone ściany miały w sobie coś kojącego, przytulne i jakże różne od jasnych pomieszczeń w domu Cullenów. Pokój wydawał się ujmująco zwyczajny i coś w tym widoku sprawiło, że Joce poczuła się dużo pewniej. Mogła sobie wręcz wyobrazić ducha starszej kobiety, która poprosiła ją o pomoc, siedzącego spokojnie na jednym z absolutnie niepasujących do kanapy foteli albo krążącego w pobliżu przysłoniętego firanami okna.

Tyle że tej kobiety nie miało prawa tu być. Jeśli wierzyć jej słowom, staruszka pokłóciła się z córką lata temu. To, że kiedykolwiek była w tym domu, wydawało się mało prawdopodobne.

W salonie pojawiła się kobieta, najpewniej matka Tabby, co miało dla Jocelyne sens, bo obie wyglądały bardzo podobnie. Co więcej, spoglądając na nowoprzybyłą, dziewczyna zdołała doszukać się w jej twarzy czegoś charakterystycznego, co z miejsca skojarzyło jej się ze starszą kobietą. Może chodziło o kształt kości policzkowych, może o rozstaw oczu; nie miała pewności, ale całą sobą czuła, że trafiła do właściwego domu.

– Mamo, ci państwo powiedzieli, że chcą rozmawiać o babci – oznajmiła wprost Tabby, chwytając kobietę za rękę.

Przybyszka zacisnęła usta. Przez jej twarz przemknął cień, ale nie wyglądała na rozeźloną. W jej postawie dominował przede wszystkim niepokój, zwłaszcza gdy zaczęła wodzić wzrokiem po obecnych w salonie wampirach.

Oczywiście, że nie mogła wiedzieć, kim są. Nie zmieniało to jednak faktu, że ludzie działali instynktownie, nawet jeśli przywykli do ignorowania tego, co podsuwały im słabsze niż u drapieżników zmysły. Jocelyne wielokrotnie wcześniej widziała, jak śmiertelnicy mieszali się przy członkach jej rodziny. Ośmielał ich ujmująco piękny wygląd, marmurowa skóra, złoto oczu. Choć Edward i Bella starali się wyglądać jak najbardziej naturalnie, daleko im było do zwykłych ludzi i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.

– Nie rozumiem… Mówimy o mojej matce? Ale…

Słysząc głos kobiety, Jocelyne momentalnie wyrwała się z letargu. Odetchnęła, próbując zapanować nad tłukącym się w piersi sercem. Wiedziała przecież, że byli tutaj, bo ona tego chciała. A skoro tak, musiała doprowadzić sprawy do końca. W końcu obiecała.

– Pani mama poprosiła mnie, żebym tutaj przyjechała – oznajmiła cicho. Przełknęła z trudem, próbując pozbyć się nieprzyjemnego uścisku w gardle. – Spotkałam ją w szpitalu. Mój dziadek jest lekarzem i czasami tam zaglądam. Ja… – Zawahała się, zwłaszcza czując przenikliwe spojrzenie kobiety. Znów pomyślała o duchu, który z taką delikatnością się do niej zwracał i wręcz błagał o to, żeby spełniła to jedno, ostatnie życzenie. Nie mogła się teraz wycofać. – Pani mama powiedziała, że pokłóciłyście się dawno temu. Wiem, że to nie moja sprawa i nie zamierzam o to pytać, ale jestem tu, bo… znaczy…

– Znaczy co? – ponagliła kobieta.

Poruszyła się niespokojnie, jakby wyrwana z letargu. Jocelyne czuła, że sytuacja jest abstrakcyjna i bardzo szybko mogła wymknąć się spod kontroli. Edward mógł wprowadzić ich z łatwością (niepokojącą, jakby ktokolwiek ją pytał), bez problemu czarując Tabby i onieśmielając jej matkę, ale nawet przy największych staraniach nic nie mogłoby sprawić, by ktokolwiek w nieskończoność ignorował trójkę obcych osób, które ot tak zadomowiły się w jego salonie.

Nie dając sobie czasu na wątpliwości, Joce dyskretnie zacisnęła palce na ukrytym pod ubraniem pentagramie. Odetchnęła, za wszelką cenę próbując zebrać myśli.

– Mieszkam w Seattle. A pani mama… Pani mama bardzo żałowała tego, co się stało. I tęskniła za panią. I za swoją wnuczką – dodała, zerkając na zdezorientowaną Tabby. – Bardzo chciała, żebyście mogły to usłyszeć za nim umarła, ale… nie miała okazji. Przepraszam, że muszę mówić takie rzeczy – szepnęła, obejmując się ramionami.

Kobieta aż usiadła bez słowa, spoglądając na Jocelyne nierozumiejącym wzrokiem i przyciskając dłoń do ust.

– Boże – wyrwało jej się. Nie dodała niczego więcej, ale po sposobie, w jaki odwróciła wzrok, a jej ramiona zadrżały, dało się zorientować, że zrozumiała i z trudem wstrzymywała łzy.

Jocelyne poczuła się nieswojo. Poruszyła się niespokojnie, niepewna, co jeszcze powinna dodać. Czuła się nienaturalnie, wciąż gorączkowo szukając jakichkolwiek sensownych słów, by przeprowadzić tę rozmowę. Tyle że w głowie wciąż miała pustkę, a spoglądanie na milczącą kobietę, której ciemne włosy, przysłoniły twarz, gdy pochyliła się, by ukryć twarz w dłoniach, niczego nie ułatwiało.

Uświadomiła sobie, że tak naprawdę nie wiedziała niczego. Nie znała imienia tej kobiety, nie wiedziała co ta robiła na co dzień, ani jakie relacje łączyły ją ze zmarłą staruszką. Nie miała pojęcia, o co się pokłóciły i czy ingerowanie w czyjekolwiek życie bez tej wiedzy miało sens. Po prostu dostała adres i cichą ostatnią prośbę, która z perspektywy czasu wydawała się szalona – to, by rzucić wszystko i na oślep pojechać do Virginii. Zerknęła na Tabby, ale ta milczała i po prostu podeszła do matki, niepewnie dotykając jej ramienia. Ona nie płakała, ale to nie wydało się Jocelyne dziwnie. W końcu staruszka powiedziała, że wnuczka była malutka, kiedy ostatni raz ją widziała.

Sądziła, że wychodząc naprzeciw duszom, poczuje choć cień ulgi. Chciała przestać się bać i zrobić coś użytecznego ze swoim darem, zamiast każdorazowo chować się pod kołdrą i modlić, by dusza w końcu sobie poszła. Chciała zrobić… cokolwiek, ale nic z tego nie wydawało się takie, jak mogłaby sobie wyobrażać. Zamiast oczekiwanej ulgi poczuła wyłącznie niezręczność i silniejszy niż do tej pory niepokój.

Dzisiaj stanie się coś niedobrego…

– Ja… – Wycofała się, nerwowo spoglądała na Edwarda i Bellę. – Przepraszam. Możemy iść? Nie chciałam…

– Z-zaczekaj.

Przystanęła wpół kroku, mimo wszystko zaskoczona, że kobieta jednak zdecydowała się odezwać. Kiedy uniosła głowę, jej policzki były wilgotne, a oczy lekko napuchnięte. Chwyciła Tabby za rękę, trzymając się jej jak kotwicy, choć dziewczyna wciąż wydawała się zdezorientowana, zupełnie jakby doświadczała czegoś, co wcale jej nie dotyczyło.

– Mamo? – szepnęła, ale kobieta ją zignorowała, wciąż wpatrując się w Jocelyne.

– Powiedz mi… Dlaczego tu przyszłaś? – zapytała, nie odrywając od niej wzroku. – Poznałaś moją matkę. Ale…

– Po prostu… Po prostu chciałam. Przepraszam, jeśli nie powinnam – wykrztusiła na wydechu. – Ale pani mama była taka miła… I żałowała. Chciała, by pani to wiedziała.

– Przyjechałaś z Seattle, by powiedzieć mi coś takiego?

Jocelyne zdobyła się wyłącznie na skinienie głową.

– Dostałam adres. Nie miałam pojęcia, jak inaczej się skontaktować, a osobista rozmowa wydała mi się najsensowniejsza – wyjaśniła, siląc się na spokój. – Nie zdążyłam przed jej śmiercią. Przepraszam, ja…

Kobieta nie odpowiedziała. Wciąż tylko na nią patrzyła, a jej spojrzenie było matowe i puste, mimo wciąż spływających po policzkach łez. To i cisza bijąca od Tabby wzmogło napięcie, uświadamiając Jocelyne, że coś zdecydowanie było nie tak. Ta cisza, ci ludzie, ich spojrzenia… Czy naprawdę tak miała się czuć za każdym razem, gdy jednak decydowała się postąpić zgodnie z czyjąś prośbą?

Ledwo wyczuła ruch za plecami. Wydał jej się zbyt gwałtowny i nagły, aż wzdrygnęła się, choć nie miała powodów do niepokoju.

– Sądzę, że powinniśmy wyjść – oznajmiła pospiesznie Bella, bez ostrzeżenia chwytając Jocelyne za rękę. Dopiero wtedy do dziewczyny dotarło, że się trzęsie, choć pojęła to dopiero, gdy palce wampirzycy zacisnęły się na jej nadgarstku. – Przepraszamy za najście, zwłaszcza o tak późnej porze.

To było tak nagłe, że Jocelyne nawet nie zdążyła zaoponować. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, Bella niemal siłą wyciągnęła ją do przedpokoju, a potem wprost na panujący na zewnątrz chłód wieczora. Edward ruszył tuż za nimi, milczący i z twarzą nie wyrażających żadnych emocji, przynajmniej do momentu, w którym stanął przed żoną poza zasięgiem wzroku kogokolwiek innego.

– Bello, co się stało? Co ty właściwie…? – zaczął, ale wampirzyca bez wahania weszła mu w słowo.

– To ja chcę wiedzieć, co wy robicie. Ta dziewczyna nie odezwała się nawet słowem, a jej matka… I z tym domem coś jest nie tak. One patrzyły się tak dziwnie… Jak kukiełki. Jakby nie rozumiały, co do nich mówisz – dodała i coś w jej słowach poraziło Joce bardziej niż mogłaby przypuszczać.

– Słucham? – wyszeptała ledwo słyszalnie. – Ale…

Zerknęła na Edwarda, jednak i on wydawał się zdezorientowany. Zimny dreszcz przemknął wzdłuż jej kręgosłupa. Tak, jasne, czuła, że reakcje obu kobiet były dalekie od tego, by czuła się swobodnie, ale…

– Nie rozumiem – przyznał Edward, niespokojnie zerkając na żonę. – Bello, wszystko w porządku? Przecież…

– One tam po prostu siedziały i na nas patrzyły. I to tak, że mnie to przeraża – oznajmiła coraz bardziej niespokojne. – A wy zachowywaliście się tak, jakby nic się nie działo.

Jocelyne zadrżała i to bynajmniej nie przez panujący na zewnątrz chłód. Odwróciła się i aż zamarła, w jednym z okien dostrzegając bladą twarz Tabby. Dziewczyna wpatrywała się wprost w nią, ale jej oczy były inne, bardziej puste i obojętne. Jocelyne aż cofnęła się o krok, instynktownie przywierając do dziadka, kiedy Edward machinalnie otoczył ją ramieniem.

Uczucie niepokoju, które towarzyszyło jej od samego początku, przybrało na sile. Wcześniej uznała to za nerwy przed spotkaniem, ale po słowach Belli uświadomiła sobie, że to wcale nie musiało być to. Jakaś jej cząstka wyczuła, że wampirzyca sięgnęła po swoją mentalną tarczę, z łatwością rozciągając ją na nią i męża. Jocelyne poczuła się wręcz zażenowana, że musiało do tego dojść, by mimo swoich telepatycznych zdolności pojęła, że cokolwiek mogłoby być nie tak.

Wtedy poczuła to całą sobą. Niepokojąca, mroczna aura uderzyła ją z całą mocą, drażniąc wyostrzone zmysły. Kiedy znów spojrzała na dom, serce zabiło jej mocniej ze zdenerwowania. Znała ten dziwny, niepokojący stan, zwłaszcza że czuła go za każdym razem, gdy przebywała w pobliżu któregokolwiek z demonów. To nie była aura śmierci, której się obawiała – nie taka, jakiej mogłaby się spodziewać po miejscu, w którym doszło do tragedii – ale miała wrażenie, że coś złego wisi w powietrzu. To samo uczucie, choć znacznie przytłumione, towarzyszyło jej ilekroć zbliżała się do Rafaela, Miry albo któregokolwiek z ich rodzeństwa.

To samo czaiło się na granicy jej świadomości, gdy znajdowała się w ramionach Ryana.

– Chodźmy stąd – doszedł ją spięty głos Edwarda, ale żadne z nich nie ruszyło się z miejsca. Nogi Jocelyne były jak z waty, z trudem dając jej oparcie.

Raz jeszcze spojrzała na dom, ale Tabby już nie było w oknie. To z jakiegoś powodu zaniepokoiło Jocelyne jeszcze bardziej, niż gdyby znów dostrzegła jej pustą twarz. Nawet nie zaprotestowała, kiedy Edward pociągnął ją za sobą, chcąc jak najszybciej oddalić się od domu. Miała ochotę zapytać go, czy również wyczuwał to dziwne napięcie; tę aurę, której nie rozumiała, choć była taka znajoma. Tyle że zanim zdążyła się odezwać, coś innego przykuło jej uwagę.

Ktoś.

Na krawędzi wizji zauważyła jasne, długie włosy. Rosa…?, pomyślała, ale podświadomie wiedziała, że to nie tak. Rosa nigdy by jej nie wystraszyła. To był ktoś inny, choć równie znajomy, ale pełnia realizacji nastąpiła dopiero po chwili.

Jocelyne nie widziała Mii od dnia wesela Alessi, kiedy spłoszyła ją Mira. A tym bardziej nie spodziewała się zobaczyć duszy akurat tutaj – w przypadkowym mieście w Virginii.

„A, tak swoją drogą… Ktokolwiek właśnie ci towarzyszy, nie powinnaś mu ufać. Tak tylko mówię… Uznaj to za dobą radę ciotki Miry” – przypomniała sobie słowa demonicy i aż zadrżała.

– Joce, wszystko w porządku? – Nawet nie była pewna, ile razy Bella musiała zadać to pytanie, by zwrócić jej uwagę. – Hej…

– Ktoś tutaj jest – oznajmiła wprost i to wystarczyło, by zamknąć wampirzycy usta. Natychmiast spojrzała w kierunku, w którym patrzyła Jocelyne i napięła mięśnie. – Ktoś, kogo znam, ale… nie rozumiem czemu – dodała, wprost w te dziwne, niepasujące do młodziutkiej twarzyczki oczy duszy.

Mia jedynie się uśmiechnęła – słodko, niewinnie, jakby jej obecność była czymś oczywistym, a pytanie Jocelyne wcale nie było skierowane do niej.

A w chwili, w której to zrobiła, z wnętrza domu Tabby i jej matki dobiegł krzyk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa