Wieczór przyszedł szybciej niż
mogła się spodziewać. Idąc poboczem wąskiej, żwirowej drogi, Jocelyne była
świadoma wyłącznie narastającego napięcia. W głowie próbowała ułożyć jakiś
sensowny scenariusz rozmowy, ale poza „dzień dobry” nic nie przychodziło jej do
głowy. Chciała wierzyć, że to wszystko było tak proste, jak próbował sugerować
Edward, ale wcale nie podzielała jego entuzjazmu. Nawet to, że on i Bella jej
towarzyszyli, nie czyniło sytuacji nawet częściowo prostszej.
Weź się
w garść!, warknęła na siebie w duchu.
Mimowolnie
pomyślała, że gdyby obok był Ryan, powiedziałby coś, co by zadziałało.
Najpewniej tak, że podniosłoby jej przy okazji ciśnienie, ale przecież liczył
się efekt. Była daleko od domu, zamierzając porozmawiać z ludźmi, którzy jej
nie znali. Skoro tak, żadne z nich nie było w stanie ocenić prawdziwości słów,
które miała do powiedzenia. Mogła improwizować do woli, co resztą na co dzień
robiła między ludźmi, ale…
– Możemy to
zostawić do jutra, jeśli wolisz – usłyszała za sobą nieznośnie opanowany głos
Edwarda.
Spojrzała
na swoich towarzyszy, oboje zdecydowanie zbyt młodych, by utożsamiać ich z
dziadkiem i babcią. Wyglądali spokojniej, na pewno dużo bardziej opanowani od
niej. W tamtej chwili Jocelyne wręcz zazdrościła im tego, co wiązało się z
byciem wampirem, nawet jeśli z tego samego powodu musieli zwlekać do zachodu
słońca, by w ogóle ruszyć się z pokoju hotelowego.
Bycie
bardziej ludzką istotą stanowiło dość istotny problem. Joce wiedziała, że
zwłaszcza w chwilach, gdy czuła się zdenerwowana, dało się czytać z niej jak z
otwartej księgi. Bijące serce i zarumienione policzki były niczym aż nazbyt
jasna wskazówka, co jedynie stresowało dziewczynę jeszcze bardziej. Gdyby
zaczęła się jąkać, tak jak czasem jej się zdarzało, wszystko mogłoby pójść na
marne. Albo gdyby zarumieniła się, opowiadając bajkę o byciu wolontariuszką w
szpitalu. Albo…
Dlaczego w
ogóle tak bardzo się tym przejmowała?
Potrząsnęła
głową. Wbiła wzrok we własne stopy, w porę unikając potknięcia o wystający
korzeń.
– Dam sobie
radę – wymamrotała, a Edward parsknął na te słowa.
– Jest
uparta po tobie – stwierdził, co wywołało ciche oburzenie Belli, choć oboje
wiedzieli, że to prawda. Częściowo, zwłaszcza że bycie Licavoli jedynie
podbijało genetyczną potrzebę tego, co wiązało się ze wspomnianym uporem.
– Sam
powiedziałeś, że muszę po prostu powiedzieć swoje, dziadku – przypomniała Joce,
krzyżując ramiona na piersi. – No i już tutaj przyjechaliśmy. Wolałabym mieć to
za sobą.
Tym razem
Edward się nie skrzywił, kiedy nazwała go dziadkiem. Podszedł bliżej, chwytając
ją za ramię, co przyjęła z ulgą, mimowolnie rozluźniając się pod jego dotykiem.
– Zrobisz,
co uważasz, wampirku. Po prostu masz tak przyspieszony puls, że ciężko mi to
ignorować.
Jocelyne
odetchnęła, uświadamiając sobie, że miał rację. Była niczym kłębek nerwów, choć
samej sobie nie potrafiła wyjaśnić, skąd to się brało. W porównaniu do
okazyjnej dyskusji z duchami, spotkanie z żywymi ludźmi wydawało się niczym, a
jednak…
Dzisiaj
stanie się coś niedobrego.
Lodowaty
dreszcz przemknął wzdłuż jej kręgosłupa. Zatrzymała się gwałtownie, omal nie
potykając o własne nogi, co w jej przypadku nie byłoby niczym dziwnym. Na
szczęście Edward przytrzymał ją bardziej stanowczo, niemal odruchowo, choć jego
złote oczy wyrażały jedynie zmartwienie.
– Coś jest
nie tak? – wtrąciła Bella, rzucają wnuczce wymowne spojrzenie.
Jocelyne
potrząsnęła głową. Odetchnęła głęboko, odruchowo dotykając ukrytego pod
ubraniem łańcuszka z pentagramem, który dostała od Claire. Czuła chłód, który
nie miał żadnego związku z późną porą i tym, że maszerowali mało uczęszczaną,
graniczącą z lasem ścieżką. Chodziło o coś innego, choć Jocelyne nie potrafiła
wytłumaczyć, co kryło się za tym uczuciem. A jednak niepokój narastał w jej
piersi z każdą kolejną sekundą, coraz trudniejszy do zignorowania.
– Po prostu
się denerwuję. Miejmy to już za sobą.
Wciąż o tym
myślała, kiedy w końcu zatrzymali się przed jednopiętrowym, niepozornym
domkiem. Ulica była spokojna, w gruncie rzeczy nie różniąc się niczym od tych,
które Jocelyne pamiętała z wizyty w Forks. Najwyraźniej wszystkie obrzeża były
do siebie podobne, nawet jeśli chodziło o okolicę większego miasta z zupełnie
innego stanu. Patrząc na niewielki domek jednorodzinny i bijący z okien blask,
Joce poczuła się nieco spokojniejsza, choć i tak nie od razu zdecydowała się
nacisnąć dzwonek. Widok odłażącej ze ścian farby, zaniedbanego trawnika,
wysłużonej huśtawki ze starej opony na pobliskim drzewie miał w sobie coś
kojącego, a może po prostu w jakiś pokrętny sposób kojarzył jej się z Ryanem.
Wszystko wydawało się ujmująco normalne, proste i spokojne.
A jednak
wciąż czuła się tak, jakby w każdej chwili chwilowe rozluźnienie mogło
zakłócić… coś.
Miała
wrażenie, że całe wieki czekała na otwarcie drzwi. Serce omal nie wyskoczyło
jej z piersi, kiedy te w końcu się uchyliły. W progu pojawiła się dziewczyna –
młodziutka i ciemnowłosa, z miękko opadającymi aż do połowy łopatek lokami.
Wyglądała na co najwyżej osiemnaście lat i spoglądała na trójkę przybyszów
lśniącymi, szmaragdowymi oczyma. Uniosła brwi, wyraźnie zaskoczona wizytą.
– Hm… Dzień
dobry?
Jocelyne
odetchnęła. Zanim zdążyła się odezwać, Edward zdecydował się przerwać ciszę nim
ta stałaby się zbyt uciążliwa.
– Dzień
dobry – odpowiedział miękko, a dziewczyna – Tabby, jak zakładała Jocelyne – na
moment zamarła, spoglądając na wampira rozszerzonymi oczyma. – Przepraszamy za
tak późną wizytę. Nazywam się Edward Cullen i… razem z siostrą przychodzę w
związku z pani babcią, jak sądzę – oznajmił, przechodząc do sedna tak
bezpośrednio, że Jocelyne aż spojrzała na niego z niedowierzaniem.
Wampir
uspokajająco zacisnął dłoń na jej ramieniu. Było w tym coś kojącego, tak jak i
łatwość, z jaką przyszło mu powiedzenie czegokolwiek w czasie, gdy sama pewnie
tkwiłaby na progu, niezdolna wykrztusić z siebie słowa. Nie była też
zaskoczona, że przedstawił ich jako rodzeństwo, zwłaszcza że przez moment
swojej śmierci, wciąż trwał w ciele siedemnastolatka, przez co prędzej mógłby
uchodzić za rówieśnika Tabby niż czyjegokolwiek ojca, a co dopiero dziadka.
Dziewczyna
wciąż tkwiła w progu, wyraźnie oszołomiona – i to nie tylko słowa Edwarda, ale
samym widokiem nieśmiertelnego. Głos Edwarda był miękki, czarujący w sposób,
który ująłby niejednego człowieka, a już na pewno niewinną nastolatkę. Joce
była do tego przyzwyczajona, ale i tak poczuła się nieswojo.
– Ehm, tak…
Chciałam… – zaczęła, ale dziewczyna w progu nie słuchała.
– Moją
babcię…? – powtórzyła, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Ale…
– Możemy
wejść? – podjął Edward. Przesunął się bliżej, a wtedy spojrzenie Tabby spoczęło
na towarzyszącej mu Belli. – To moja żona, Bella. Domyślam się, że to
niecodzienne, ale naprawdę musimy porozmawiać.
Tabby
potrząsnęła głową i wycofała się w głąb domu.
– Mamo!
Ale
przynajmniej nie zamknęła drzwi. Jocelyne wciąż wątpiła, czy pojawienie się w
progu obcego domu o tak późnej godzinie było dobrym pomysłem, ale już nie miała
czasu na wątpliwości. Uświadomiła sobie, że Edward ma rację. W najgorszym
wypadku mogła spodziewać się co najwyżej irytacji albo od razu zatrzaśnięcia
drzwi przed nosem. Żaden z tych scenariuszy nie wydawał się taki zły, a już na
pewno nie trudniejszy niż dyskusja z jakimkolwiek duchem. Co prawda odczuwane
przez nią napięcie nie zniknęło całkowicie, ale ustąpiło wystarczająco, by
zdołała odetchnąć.
Zanim
zdążyła się obejrzeć, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Sama nie była
pewna, czy powinna być bardziej przerażona, czy pod wrażeniem łatwości, z jaką
Edwardowi przyszło wproszenie się do cudzego domu, ale wszystko sprowadzało się
do jednego: tego, że w krótkim czasie przeszli do małego, przytulnego salonu.
Wysłużoną kanapę starannie przysłonięto kocem. Drewniane regały aż uginały się
pod ciężarem książek i ozdobnych, zbierających kurz figurek. Bladozielone
ściany miały w sobie coś kojącego, przytulne i jakże różne od jasnych
pomieszczeń w domu Cullenów. Pokój wydawał się ujmująco zwyczajny i coś w tym
widoku sprawiło, że Joce poczuła się dużo pewniej. Mogła sobie wręcz wyobrazić
ducha starszej kobiety, która poprosiła ją o pomoc, siedzącego spokojnie na
jednym z absolutnie niepasujących do kanapy foteli albo krążącego w pobliżu
przysłoniętego firanami okna.
Tyle że tej
kobiety nie miało prawa tu być. Jeśli wierzyć jej słowom, staruszka pokłóciła
się z córką lata temu. To, że kiedykolwiek była w tym domu, wydawało się mało
prawdopodobne.
W salonie
pojawiła się kobieta, najpewniej matka Tabby, co miało dla Jocelyne sens, bo
obie wyglądały bardzo podobnie. Co więcej, spoglądając na nowoprzybyłą,
dziewczyna zdołała doszukać się w jej twarzy czegoś charakterystycznego, co z
miejsca skojarzyło jej się ze starszą kobietą. Może chodziło o kształt kości
policzkowych, może o rozstaw oczu; nie miała pewności, ale całą sobą czuła, że
trafiła do właściwego domu.
– Mamo, ci
państwo powiedzieli, że chcą rozmawiać o babci – oznajmiła wprost Tabby,
chwytając kobietę za rękę.
Przybyszka
zacisnęła usta. Przez jej twarz przemknął cień, ale nie wyglądała na rozeźloną.
W jej postawie dominował przede wszystkim niepokój, zwłaszcza gdy zaczęła
wodzić wzrokiem po obecnych w salonie wampirach.
Oczywiście,
że nie mogła wiedzieć, kim są. Nie zmieniało to jednak faktu, że ludzie
działali instynktownie, nawet jeśli przywykli do ignorowania tego, co podsuwały
im słabsze niż u drapieżników zmysły. Jocelyne wielokrotnie wcześniej widziała,
jak śmiertelnicy mieszali się przy członkach jej rodziny. Ośmielał ich ujmująco
piękny wygląd, marmurowa skóra, złoto oczu. Choć Edward i Bella starali się
wyglądać jak najbardziej naturalnie, daleko im było do zwykłych ludzi i wszyscy
zdawali sobie z tego sprawę.
– Nie
rozumiem… Mówimy o mojej matce? Ale…
Słysząc
głos kobiety, Jocelyne momentalnie wyrwała się z letargu. Odetchnęła, próbując
zapanować nad tłukącym się w piersi sercem. Wiedziała przecież, że byli tutaj,
bo ona tego chciała. A skoro tak, musiała doprowadzić sprawy do końca. W końcu
obiecała.
– Pani mama
poprosiła mnie, żebym tutaj przyjechała – oznajmiła cicho. Przełknęła z trudem,
próbując pozbyć się nieprzyjemnego uścisku w gardle. – Spotkałam ją w szpitalu.
Mój dziadek jest lekarzem i czasami tam zaglądam. Ja… – Zawahała się, zwłaszcza
czując przenikliwe spojrzenie kobiety. Znów pomyślała o duchu, który z taką
delikatnością się do niej zwracał i wręcz błagał o to, żeby spełniła to jedno,
ostatnie życzenie. Nie mogła się teraz wycofać. – Pani mama powiedziała, że
pokłóciłyście się dawno temu. Wiem, że to nie moja sprawa i nie zamierzam o to
pytać, ale jestem tu, bo… znaczy…
– Znaczy
co? – ponagliła kobieta.
Poruszyła
się niespokojnie, jakby wyrwana z letargu. Jocelyne czuła, że sytuacja jest
abstrakcyjna i bardzo szybko mogła wymknąć się spod kontroli. Edward mógł
wprowadzić ich z łatwością (niepokojącą, jakby ktokolwiek ją pytał), bez
problemu czarując Tabby i onieśmielając jej matkę, ale nawet przy największych
staraniach nic nie mogłoby sprawić, by ktokolwiek w nieskończoność ignorował
trójkę obcych osób, które ot tak zadomowiły się w jego salonie.
Nie dając
sobie czasu na wątpliwości, Joce dyskretnie zacisnęła palce na ukrytym pod
ubraniem pentagramie. Odetchnęła, za wszelką cenę próbując zebrać myśli.
– Mieszkam
w Seattle. A pani mama… Pani mama bardzo żałowała tego, co się stało. I
tęskniła za panią. I za swoją wnuczką – dodała, zerkając na zdezorientowaną
Tabby. – Bardzo chciała, żebyście mogły to usłyszeć za nim umarła, ale… nie
miała okazji. Przepraszam, że muszę mówić takie rzeczy – szepnęła, obejmując
się ramionami.
Kobieta aż
usiadła bez słowa, spoglądając na Jocelyne nierozumiejącym wzrokiem i
przyciskając dłoń do ust.
– Boże –
wyrwało jej się. Nie dodała niczego więcej, ale po sposobie, w jaki odwróciła
wzrok, a jej ramiona zadrżały, dało się zorientować, że zrozumiała i z trudem
wstrzymywała łzy.
Jocelyne
poczuła się nieswojo. Poruszyła się niespokojnie, niepewna, co jeszcze powinna
dodać. Czuła się nienaturalnie, wciąż gorączkowo szukając jakichkolwiek
sensownych słów, by przeprowadzić tę rozmowę. Tyle że w głowie wciąż miała
pustkę, a spoglądanie na milczącą kobietę, której ciemne włosy, przysłoniły
twarz, gdy pochyliła się, by ukryć twarz w dłoniach, niczego nie ułatwiało.
Uświadomiła
sobie, że tak naprawdę nie wiedziała niczego. Nie znała imienia tej kobiety,
nie wiedziała co ta robiła na co dzień, ani jakie relacje łączyły ją ze zmarłą
staruszką. Nie miała pojęcia, o co się pokłóciły i czy ingerowanie w czyjekolwiek
życie bez tej wiedzy miało sens. Po prostu dostała adres i cichą ostatnią
prośbę, która z perspektywy czasu wydawała się szalona – to, by rzucić wszystko
i na oślep pojechać do Virginii. Zerknęła na Tabby, ale ta milczała i po prostu
podeszła do matki, niepewnie dotykając jej ramienia. Ona nie płakała, ale to
nie wydało się Jocelyne dziwnie. W końcu staruszka powiedziała, że wnuczka była
malutka, kiedy ostatni raz ją widziała.
Sądziła, że
wychodząc naprzeciw duszom, poczuje choć cień ulgi. Chciała przestać się bać i
zrobić coś użytecznego ze swoim darem, zamiast każdorazowo chować się pod
kołdrą i modlić, by dusza w końcu sobie poszła. Chciała zrobić… cokolwiek, ale
nic z tego nie wydawało się takie, jak mogłaby sobie wyobrażać. Zamiast
oczekiwanej ulgi poczuła wyłącznie niezręczność i silniejszy niż do tej pory
niepokój.
Dzisiaj
stanie się coś niedobrego…
– Ja… –
Wycofała się, nerwowo spoglądała na Edwarda i Bellę. – Przepraszam. Możemy iść?
Nie chciałam…
–
Z-zaczekaj.
Przystanęła
wpół kroku, mimo wszystko zaskoczona, że kobieta jednak zdecydowała się
odezwać. Kiedy uniosła głowę, jej policzki były wilgotne, a oczy lekko
napuchnięte. Chwyciła Tabby za rękę, trzymając się jej jak kotwicy, choć
dziewczyna wciąż wydawała się zdezorientowana, zupełnie jakby doświadczała
czegoś, co wcale jej nie dotyczyło.
– Mamo? –
szepnęła, ale kobieta ją zignorowała, wciąż wpatrując się w Jocelyne.
– Powiedz
mi… Dlaczego tu przyszłaś? – zapytała, nie odrywając od niej wzroku. – Poznałaś
moją matkę. Ale…
– Po
prostu… Po prostu chciałam. Przepraszam, jeśli nie powinnam – wykrztusiła na
wydechu. – Ale pani mama była taka miła… I żałowała. Chciała, by pani to
wiedziała.
–
Przyjechałaś z Seattle, by powiedzieć mi coś takiego?
Jocelyne
zdobyła się wyłącznie na skinienie głową.
– Dostałam
adres. Nie miałam pojęcia, jak inaczej się skontaktować, a osobista rozmowa
wydała mi się najsensowniejsza – wyjaśniła, siląc się na spokój. – Nie zdążyłam
przed jej śmiercią. Przepraszam, ja…
Kobieta nie
odpowiedziała. Wciąż tylko na nią patrzyła, a jej spojrzenie było matowe i
puste, mimo wciąż spływających po policzkach łez. To i cisza bijąca od Tabby wzmogło
napięcie, uświadamiając Jocelyne, że coś zdecydowanie było nie tak. Ta cisza,
ci ludzie, ich spojrzenia… Czy naprawdę tak miała się czuć za każdym razem, gdy
jednak decydowała się postąpić zgodnie z czyjąś prośbą?
Ledwo
wyczuła ruch za plecami. Wydał jej się zbyt gwałtowny i nagły, aż wzdrygnęła
się, choć nie miała powodów do niepokoju.
– Sądzę, że
powinniśmy wyjść – oznajmiła pospiesznie Bella, bez ostrzeżenia chwytając
Jocelyne za rękę. Dopiero wtedy do dziewczyny dotarło, że się trzęsie, choć
pojęła to dopiero, gdy palce wampirzycy zacisnęły się na jej nadgarstku. –
Przepraszamy za najście, zwłaszcza o tak późnej porze.
To było tak
nagłe, że Jocelyne nawet nie zdążyła zaoponować. Zanim ktokolwiek zdążył się
odezwać, Bella niemal siłą wyciągnęła ją do przedpokoju, a potem wprost na
panujący na zewnątrz chłód wieczora. Edward ruszył tuż za nimi, milczący i z
twarzą nie wyrażających żadnych emocji, przynajmniej do momentu, w którym
stanął przed żoną poza zasięgiem wzroku kogokolwiek innego.
– Bello, co
się stało? Co ty właściwie…? – zaczął, ale wampirzyca bez wahania weszła mu w
słowo.
– To ja
chcę wiedzieć, co wy robicie. Ta dziewczyna nie odezwała się nawet słowem, a
jej matka… I z tym domem coś jest nie tak. One patrzyły się tak dziwnie… Jak
kukiełki. Jakby nie rozumiały, co do nich mówisz – dodała i coś w jej słowach
poraziło Joce bardziej niż mogłaby przypuszczać.
– Słucham?
– wyszeptała ledwo słyszalnie. – Ale…
Zerknęła na
Edwarda, jednak i on wydawał się zdezorientowany. Zimny dreszcz przemknął
wzdłuż jej kręgosłupa. Tak, jasne, czuła, że reakcje obu kobiet były dalekie od
tego, by czuła się swobodnie, ale…
– Nie
rozumiem – przyznał Edward, niespokojnie zerkając na żonę. – Bello, wszystko w
porządku? Przecież…
– One tam
po prostu siedziały i na nas patrzyły. I to tak, że mnie to przeraża –
oznajmiła coraz bardziej niespokojne. – A wy zachowywaliście się tak, jakby nic
się nie działo.
Jocelyne
zadrżała i to bynajmniej nie przez panujący na zewnątrz chłód. Odwróciła się i
aż zamarła, w jednym z okien dostrzegając bladą twarz Tabby. Dziewczyna
wpatrywała się wprost w nią, ale jej oczy były inne, bardziej puste i obojętne.
Jocelyne aż cofnęła się o krok, instynktownie przywierając do dziadka, kiedy
Edward machinalnie otoczył ją ramieniem.
Uczucie
niepokoju, które towarzyszyło jej od samego początku, przybrało na sile.
Wcześniej uznała to za nerwy przed spotkaniem, ale po słowach Belli uświadomiła
sobie, że to wcale nie musiało być to. Jakaś jej cząstka wyczuła, że wampirzyca
sięgnęła po swoją mentalną tarczę, z łatwością rozciągając ją na nią i męża.
Jocelyne poczuła się wręcz zażenowana, że musiało do tego dojść, by mimo swoich
telepatycznych zdolności pojęła, że cokolwiek mogłoby być nie tak.
Wtedy
poczuła to całą sobą. Niepokojąca, mroczna aura uderzyła ją z całą mocą,
drażniąc wyostrzone zmysły. Kiedy znów spojrzała na dom, serce zabiło jej
mocniej ze zdenerwowania. Znała ten dziwny, niepokojący stan, zwłaszcza że
czuła go za każdym razem, gdy przebywała w pobliżu któregokolwiek z demonów. To
nie była aura śmierci, której się obawiała – nie taka, jakiej mogłaby się
spodziewać po miejscu, w którym doszło do tragedii – ale miała wrażenie, że coś
złego wisi w powietrzu. To samo uczucie, choć znacznie przytłumione,
towarzyszyło jej ilekroć zbliżała się do Rafaela, Miry albo któregokolwiek z
ich rodzeństwa.
To samo
czaiło się na granicy jej świadomości, gdy znajdowała się w ramionach Ryana.
– Chodźmy
stąd – doszedł ją spięty głos Edwarda, ale żadne z nich nie ruszyło się z
miejsca. Nogi Jocelyne były jak z waty, z trudem dając jej oparcie.
Raz jeszcze
spojrzała na dom, ale Tabby już nie było w oknie. To z jakiegoś powodu
zaniepokoiło Jocelyne jeszcze bardziej, niż gdyby znów dostrzegła jej pustą
twarz. Nawet nie zaprotestowała, kiedy Edward pociągnął ją za sobą, chcąc jak
najszybciej oddalić się od domu. Miała ochotę zapytać go, czy również wyczuwał
to dziwne napięcie; tę aurę, której nie rozumiała, choć była taka znajoma. Tyle
że zanim zdążyła się odezwać, coś innego przykuło jej uwagę.
Ktoś.
Na krawędzi
wizji zauważyła jasne, długie włosy. Rosa…?, pomyślała, ale podświadomie
wiedziała, że to nie tak. Rosa nigdy by jej nie wystraszyła. To był ktoś inny,
choć równie znajomy, ale pełnia realizacji nastąpiła dopiero po chwili.
Jocelyne
nie widziała Mii od dnia wesela Alessi, kiedy spłoszyła ją Mira. A tym bardziej
nie spodziewała się zobaczyć duszy akurat tutaj – w przypadkowym mieście w Virginii.
„A, tak
swoją drogą… Ktokolwiek właśnie ci towarzyszy, nie powinnaś mu ufać. Tak tylko
mówię… Uznaj to za dobą radę ciotki Miry” – przypomniała sobie słowa demonicy i
aż zadrżała.
– Joce,
wszystko w porządku? – Nawet nie była pewna, ile razy Bella musiała zadać to
pytanie, by zwrócić jej uwagę. – Hej…
– Ktoś
tutaj jest – oznajmiła wprost i to wystarczyło, by zamknąć wampirzycy usta.
Natychmiast spojrzała w kierunku, w którym patrzyła Jocelyne i napięła mięśnie.
– Ktoś, kogo znam, ale… nie rozumiem czemu – dodała, wprost w te dziwne, niepasujące
do młodziutkiej twarzyczki oczy duszy.
Mia jedynie
się uśmiechnęła – słodko, niewinnie, jakby jej obecność była czymś oczywistym,
a pytanie Jocelyne wcale nie było skierowane do niej.
A w chwili, w której to zrobiła, z wnętrza domu Tabby i jej matki dobiegł krzyk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz