Potrzebowała dobrego
kwadransa, żeby się uspokoić. Początkowo nawet nie zauważyła, że w którymś
momencie została sama, zwinięta na fotelu i zapatrzona w przestrzeń.
Dopiero kiedy drzwi otworzyły się po raz kolejny i zauważyła
Carlisle’a, zorientowała się, że wampir w którymś momencie się ewakuował.
– Już
dobrze? – upewnił się, podsuwając jej kubek z krwią. Przyjęła go bez słowa,
w żaden sposób nie komentując zawartości. – Joce…
– Chyba
tak. Nie wiem.
Uniosła
naczynie do ust, chcąc zyskać na czasie. Piła powoli, mając wrażenie,
że ze swoim talentem prędzej zakrztusiłaby się i znów wylądowała
gdzieś na granicy. Szczerze wątpiła, by tym razem Within pojawiła się
z jakimiś dobrymi radami czy kolejną cudowną propozycją.
Cisza
dzwoniła jej w uszach. Chciała coś powiedzieć, ale zarazem nie miała
odwagi zacząć jakiegokolwiek tematu. Wystarczyło, że czuła na sobie
spojrzenie złocistych oczu doktora. Jedynie potęgowało nienaturalne wrażenie,
że wszystko jest nie tak, sprawiając, że Jocelyne jak najszybciej pragnęła
wrócić do sypialni. Z drugiej strony…
– Ta kobieta…
– zaryzykowała. Zaciśnięte wokół naczynia dłonie niekontrolowanie zadrżały. Dla
pewności odłożyła kubek z powrotem na biurko, nie chcąc
przypadkiem go upuścić. – To była twoja pacjentka, tak, dziadku?
Połączenie
faktów przyszło jej zadziwiająco łatwo. Tak naprawdę zrozumiała już w chwili,
w której dusza wprost skomentowała obecność Carlisle’a. To, że przyszła
akurat do tego gabinetu, na dodatek mając na sobie szpitalną
koszulę, wydawało się mówić samo za siebie. Jocelyne wciąż nie miała
pewności, na ile jej podejrzenia były słuszne, ale chyba
zaczynała rozumieć, dlaczego doktor wydał jej się zmęczony, kiedy jeszcze
rozmawiała z nim w swoim pokoju.
Podążyła za nim,
bo mu ufała? Czy może jakimś cudem wyczuła, że mógł doprowadzić ją do kogoś,
kto jej pomoże? Nie miała pojęcia. Niczego już nie wiedziała,
ale powoli zaczynała do tego przywykać. W jakiś pokrętny sposób
naprawdę czuła się lepiej, choć nie sądziła, że to w ogóle
wchodziło w grę. Z drugiej strony, nie żałowała, że zdecydowała się
pomóc tej kobiecie, a to chyba o czymś świadczyło. Nawet gdyby
chciała, nie potrafiłaby jej zignorować.
Ulga. Tak,
to, co czuła, chyba dało się określić tym mianem, ale…
– Zmarła
dzisiaj popołudniu – usłyszała, ale nie odważyła się unieść głowy. –
Chorowała od dłuższego czasu. Wylew, a później…
Joce w zamyśleniu
skinęła krew. To chyba wyjaśniało krew, o ile w tym wypadku
kobieta trafiła na operacyjny stół. W tamtej chwili z tym
większą ulgą przyjęła fakt, że staruszka ostatecznie zniknęła. Wątpiła, by rozmawianie
o ewentualnej śmierci przy kimś, kto dopiero co umarł, było dobrym
pomysłem. W zasadzie wątpiła, by w jakiejkolwiek okazji takie
rozwiązanie okazało się właściwe.
Wciąż było
jej zimno, ale starała się o tym nie myśleć. Mętlik w głowie
utrudniał skupienie, ale i tak czuła się o wiele lepiej,
niż mogłaby podejrzewać. Nie krzyczała, nie uciekła z płaczem, a tym
bardziej nie wylądowała na skraju dachu, w przypływie paniki
próbując uciec przed kimś, kto po prostu chciał z nią porozmawiać. I choć
bogini jej świadkiem, że wolała dusze, które kontrolowały się z wprawą
podobną do tej Rosy, Jocelyne nie potrafiła mieć innym zmarłym za złe,
że lgnęli do niej w… różnym stanie.
–
Odprowadziłam ją, chociaż tak naprawdę niczego nie zrobiłam.
Chciałabym… – Zawahała się. Nachyliła się, by ująć pozostawioną na biurku
kartkę. – Virginia jest daleko. Wiem o tym, ale… Chyba chcę tam pojechać.
– Och,
Joce…
Wyczuła, że
Carlisle spojrzał na nią w co najmniej skonsternowany sposób. Mogła się
założyć, że był zmartwiony, ale nie potrafiła zrobić niczego, by choć
po części ten stan rzeczy zmienić.
Nie
wątpiła, że gdyby się postarała, znalazłaby numer telefonu do rodziny
tej kobiety. Problem polegał na tym, że nie wyobrażała sobie przeprowadzenia
jakiejkolwiek rozmowy w tak bezosobowej formie. Skoro już się zobowiązała,
pragnęła zrobić to tak, jak należy.
– Jeszcze o tym
porozmawiamy – odezwał się ponownie Carlisle. Tym razem przeniosła na niego
wzrok, gotowa zacząć zapewniać, że wiedziała, co robi. Jeśli chciał ją od tego
odwodzić… – Za kilka dni. Jak tylko upewnimy się… na czym stoimy
– dodał i dopiero wtedy dotarło do niej, co sugerował.
O
bogini…
Choć nie sądziła,
że to w ogóle możliwe, choć przez moment nie myślała o swoim
obecnym położeniu. Ugryzienie, pełnia, ewentualna przemiana… To wszystko
zeszło gdzieś na dalszy plan. Jocelyne nie sądziła, że to możliwe,
a jednak spotkanie ze zmarłą wytrąciło ją z równowagi bardziej niż
cokolwiek innego.
Skinęła
głową. W roztargnieniu przeczesała włosy palcami, próbując ukryć drżenie
dłoni. Nagle straciła ochotę na cokolwiek – poczynając od wciąż
zalegającej w kubku krwi, aż po każdy inny zamiennik. Z herbatą
czy gorącą czekoladą na czele.
– Dobrze się
czujesz?
– Ani trochę
– wymamrotała zgodnie z prawdą. Energicznie potarła skronie. – Ale to nic
takiego. Próbuję… jakoś to sobie poukładać.
Tym razem
nie była w stanie odwrócić wzroku od złocistych tęczówek.
Zauważyła, że oczy doktora nieznacznie pociemniały, zdradzając niepokój. Co
prawda wysilił się na uśmiech i ten wydał się Joce nawet
kojący, ale dziewczyna i tak wiedziała swoje.
– Jesteś
bardzo dzielna. Nie miałem okazji ci tego wcześniej powiedzieć, ale…
– Wyciągnął dłoń, na moment układając ją na jej głowie. Coś w tym
geście sprawiło, że mimowolnie się rozluźniła. – Mam kogoś zawołać? Mam
wrażenie, że powinnaś odpocząć, ale…
– Dalej nie wiem,
co ze mną – przypomniała, siląc się na niepewny uśmiech. – Mieliśmy
porozmawiać.
– Skoro
tak… – Przez twarz Carlisle’a przemknął cień. – Ale nie jestem pewien, co
ci powiedzieć, kochanie. Ta rana… – Potrząsnął głową. – Ariel też się
zmieszał, kiedy cię zobaczył. Jest inaczej niż wtedy, gdy Ali została
ugryziona.
– A to dobrze…?
Wampir
rzucił jej bliżej nieokreślone spojrzenie. Obszedł biurko, ostatecznie
zatrzymując się tuż przed nią. To był inny rodzaj zainteresowania niż
ten, który czasami obserwowała u Rufusa. Choć nie wątpiła, że
Carlisle też bez wahania zweryfikowałby kilka swoich teorii, nie musiała
pytać, by wiedzieć, że wolałby zrobić to… trochę inaczej. Na pewno
nie kosztem nerwowego czekania na to, co miała przynieść pełnia.
– Chciałbym
powiedzieć, że tak – przyznał w końcu. – Po ugryzieniu nie ma
nawet śladu. Ty nie masz żadnych objawów i… Sam nie wiem, co o tym
myśleć. Może powinniśmy jeszcze zaczekać na Isabeau. Z tego, co mi
wiadomo, miała jakiś pomysł.
– Beau jest
w mieście – rzuciła z niejaką ulgą.
Tęskniła za Isabeau.
Co prawda ani obecność ciotki, ani siostry czy Ariela nie rozwiązywała
magicznie żadnych problemów, ale to nie miało znaczenia. Joce pomyślała za to,
że mogłaby spróbować porozmawiać o czymś innym, zwłaszcza że ostatecznie
nie znalazła żadnych odpowiedzi w miejscu, które wskazała jej Claire.
Być może rozmowa z kapłanką mogła okazać się dobrym zastępczym
tropem.
– Na pewno
wszystko będzie w porządku. Wiem, że chciała się z tobą zobaczyć
– zapewnił Carlisle.
Zachowywał się
swobodnie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jocelyne była mu za to wdzięczna.
Choć wciąż czuła się dziwnie oszołomiona wszystkim, czego dopiero
doświadczyła, kiedy emocje opadły, poczuła przede wszystkim spokój.
– Na pewno
– powtórzyła, nade wszystko pragnąc w to uwierzyć. – Mogę wrócić do domu?
Poprosiłam mamę, żeby przywiozła mi kilka rzeczy.
– W zasadzie…
Carlisle
rzucił jej bliżej nieokreślone spojrzenie. Wciąż wyglądał na zatroskanego,
jednak Joce nie potrafiła stwierdzić, co niepokoiło go bardziej – jej stan
czy może to, czego właśnie przy niej doświadczył. Przez przeciągające się
milczenie zaczynała podejrzewać, że zamierzał zaprotestować i jednak
odesłać ją do łóżka. I choć była pewna, że miał dobre intencje, była
gotowa się z nim kłócić.
Nie
musiała. Po ciągnącej się w nieskończoność chwili wampir
ostatecznie skinął głową.
– Jeśli
tylko czujesz się dobrze – dał za wygraną. – Pomówię jeszcze z Nessie.
O ile nie potrzebujesz niczego więcej…
Natychmiast
poderwała się na równe nogi. W pierwszym odruchu potknęła się,
ale zdołała w porę pochwycić się krawędzi biurka i odzyskać
równowagę. Poczuła, że się rumieni; dla pewności strząsnęła włosy,
pozwalając, by przysłoniły jej twarz. Dopiero wtedy zdecydowała się
obejść biurko, w drodze do wyjścia jeszcze przystając, by ucałować
Carlisle’a w policzek.
– Na pewno
dam znać, jeśli coś się zmieni.
Z niejaką
ulgą wyślizgnęła się z gabinetu. Przez chwilę stała w korytarzu,
dziwnie skołowana, zastanawiając się nad tym, co ze sobą zrobić.
Ostatecznie nogi same powiodły ją z powrotem do sypialni, zwłaszcza
że nie miała innego pomysłu, gdzie powinna szukać Ryana. Wolała nie sprawdzać,
czy przesiadywał gdzieś na dole, otoczony przez innych członków
rodziny. Tym bardziej nie chciała wiedzieć, na ile obdarzeni
wyostrzonymi zmysłami bliscy orientowali się w tym, co właśnie
wydarzyło się w gabinecie.
Jeszcze
przed wejściem do sypialni wyczuła, że dopisało jej szczęście. Ryan
wrócił, wykorzystując pusty pokój, by znów rozłożyć się na łóżku
i wrócić do rysunku. Kiedy weszła do środka, rzucił Joce bliżej
nieokreślone spojrzenie. Po wyrazie jego twarzy nie potrafiła
stwierdzić niczego konkretnego.
– Dobrze,
że już jesteś. Twoja babcia jest przekochana – oznajmił jak gdyby nigdy nic,
kiwając głową w stronę ustawionego przy łóżku stolika. Jocelyne podążyła
za jego spojrzeniem, spod uniesionych brwi spoglądając na w połowie
pełny talerz z kanapkami. – Mówiłaś, że jesteś głodna. Coś ci zostawiłem.
Nie
odpowiedziała. Co prawda jego słowa sprawiły, że poczuła przyjemne ciepło
gdzieś w piersi, ale i tak…
Bez słowa
podeszła bliżej. Przysiadła na skraju, powstrzymując się od wywrócenia
oczami, kiedy Ray w zdecydowanie niedyskretnym geście przechylił
szkicownik tak, by przypadkiem czegoś nie zauważyła. Coś przygasło w
jego spojrzeniu, kiedy w końcu przyjrzał się jej twarzy,
zwracając uwagę na jej wyraz.
– Joce? –
Natychmiast usiadł, odkładając rysunek na bok. – Wszystko gra? Mam
wrażenie…
– Byłam w gabinecie
dziadka – wyjaśniła, wzruszając ramionami. – Trochę rozmawialiśmy. Poza tym
właśnie odprowadziłam na drugą stronę ducha, który się za nim
przypałętał ze szpitala.
– Ach, to do…
– Urwał. Dźwięk, który z siebie wydał, przypominał coś z pogranicza
kaszlu i zdławionego jęku. – Chwila… Co?!
Powstrzymała
uśmiech. Podciągnęła kolana pod brodę, ciasno obejmując się ramionami.
Czuła na sobie przenikliwe spojrzenie Ryana, ale nie od razu
zdecydowała się odpowiedzieć. Mimo wszystko kiedy zaczęła mówić, dobranie
kolejnych słów okazało się zadziwiająco proste. Zwierzanie się jemu
takie było.
W pamięci
wciąż miała rozmowę, którą odbyli przed jego domem. O normalności,
kłamstwach i wszystkim tym, co w którymś momencie wszystko popsuło.
Miała wrażenie, że wtedy niejako sam wybrał, chcąc zostać częścią jej codzienności,
a skoro tak…
– Chwila,
chwila… – Ryan potrząsnął głową. Pomiędzy jego brwiami pojawiła się niewielka
zmarszczka. – W sumie to nie wiesz, czy przypadkiem nie przemienisz się
w wilkołaka, ale tak po prostu planujesz sobie wyjazd do Virginii?
– To byłoby
miłe, gdyby jednak chodziło o przemianę w wilkołaka – wypaliła, zanim
zdążyła ugryźć się w język. – Lepsza opcja niż umieranie w męczarniach,
jeśli moje wewnętrzne zwierzę nie polubi się ze mną…
– Jocelyne,
co do chu…?
Nie
pozwoliła mu dokończyć.
– Żartuję!
– zreflektowała się, wyrzucając obie ręce ku górze. Wciąż patrzył na nią
tak, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. W oczach doszukała się niepokojącego
błysku i choć ten równie dobrze mógł być wytworem jej wyobraźni,
wolała nie sprawdzać, co tak naprawdę oznaczał. – Jednak upadłam na głowę?
– Cholera,
nie wiem – rzucił z rozbrajającą wręcz szczerością. – Podgrzewasz
krew w mikrofali. Co ja ci mam powiedzieć na temat normalności?
Spojrzała
na niego z niedowierzaniem. W następnej sekundzie zrobiła ostatnią
rzecz, której się spodziewała i po prostu wybuchła szczerym,
nieco tylko zaskoczonym śmiechem. Miała wrażenie, że tyle wystarczyło, by resztki
napięcia ostatecznie zniknęły, pozostawiając po sobie wyłącznie spokój.
Wszystko za sprawą kilku zaledwie słów, które zabrzmiały tak dziwnie
właściwie i niedorzecznie zarazem.
O bogini,
chyba tylko Ryan mógł ująć sprawę w taki sposób. Jakby to właśnie
krew w całym tym szaleństwie stanowiła największe odstępstwo od normy.
Jakby ona wcale nie…
Wciąż się
uśmiechając, spuściła głowę. Włosy przysłoniły jej twarz, ale nawet
wtedy wyczuła, że Ryan nadal ją obserwował. Westchnęła, po czym w końcu
spojrzała na niego zza zasłony włosów. Nie miała pojęcia, czy zdawał
sobie z tego sprawę, ale zwłaszcza w tamtej chwili czuła się
tak, jakby wyłącznie jemu zawdzięczała fakt, że wciąż zachowywała zdrowe
zmysły.
Cóż,
właśnie się śmiała. Znowu. O wiele więcej niż przez całe ostatnie
miesiące.
– Więc… –
Nerwowo przygryzła dolną wargę. Zaczerpnęła tchu, próbując uspokoić oddech. – Co
z tą Virginią?
– A co
ma być? Nigdy tam nie byłem.
– Ja też
nie, ale…
Ryan
potrząsnął głową. Coś zmieniło się w jego wyrazie twarzy. Nie miała
pewności, co o tym myśleć, zwłaszcza że wciąż uważnie jej się przypatrywał.
– Pojadę z tobą.
Pod warunkiem, że ktoś w ogóle zgodzi się, żebyś ty…
Tym razem
znowu nie dała mu okazji, żeby dokończyć. Przesunęła się, bezceremonialnie
zarzucając mu ramiona na szyję. Wystarczyła chwila, by jej twarz
znalazła się na wysokości jego. Spoglądała w ciemne oczy, sama
niepewna, jak tak naprawdę się czuła. Nawet słowa, które mogłaby
uznać za jakkolwiek właściwe w tej sytuacji, gdzieś uciekły.
Pozostała tylko pusta i… jedna, jedyna myśl.
– Dziękuję
– szepnęła, w gruncie rzeczy ograniczając się zaledwie do ruchu
warg.
Ryan trzymał
ją blisko, niezwykle ostrożnie, jakby w obawie przed tym, że chwila
nieuwagi wystarczy, by coś poszło nie tak. Być może powinna się przejąć,
zwłaszcza że nie przesiadywali w domu sami. W pamięci wciąż
miała tubalny śmiech Emmetta i jego uwagi, a jednak… to wszystko
zeszło gdzieś na dalszy plan. Nie interesowało ją, czy ktoś
przypadkiem nie zastanie ich w sytuacji, która mogłaby okazać się
jakkolwiek dwuznaczna.
Poczuła
spokój, kiedy Ryan jednak zdecydował się ją pocałować. Z największa
ostrożnością, trochę jak błądzące we mgle dziecko, próbujące znaleźć najlepsze
wyjście. Dobrze znała to uczucie, zwłaszcza po śnie, którego
doświadczyła. Wiedziała, co oznaczało błądzić, ale…
– Joce? –
mruknął Ray, odsuwając się na tyle, by w ogóle móc się
odezwać.
Jęknęła w odpowiedzi.
Naparła na niego bardziej stanowczo i nawet doczekała się kolejnego
pocałunku, ale prawie natychmiast Ryan znów zdecydował się ją
odsunąć. Skrzywiła się, ale pozwoliła mu na to, dla pewności
lustrując wzrokiem jego twarz. Czy to możliwe, że jej krew
zaczęła go drażnić albo…?
Ale
spojrzenie Ryana okazało się zaskakująco łagodne, inne niż do tej
pory. Zaskoczył ją na tyle, by jednak zdecydowała się zwiększyć
dzielący ich dystans, wciąż zdezorientowana. Nie przypomniała sobie,
by patrzył się tak na nią wcześniej.
– Próbuję…
zrozumieć, co dzieje się w twojej głowie. Naprawdę, bo… niejako mogę
to sobie wyobrazić – wyznał i coś w tych słowach wprawiło
Jocelyne w jeszcze silniejszą konsternację. Jak miała to rozumieć…? –
Powiedziałem ci to już. Wiem, co oznacza robić… bardzo dziwne rzeczy.
– Myślałam,
że my… – zaczęła, ale uciszył ją samym tylko spojrzeniem.
– Ale daj
skończyć, co? – Wywrócił oczami. – Nie mam na myśli nic złego.
Przeciwnie. Gdyby było inaczej, nie próbowałbym ci pomagać. W zasadzie…
– Zawahał się. Wciąż patrzył na nią tak dziwnie, nienaturalnie wręcz
przenikliwie. – Nie wiem wielu o sobie i może da się to jakoś
wyjaśnić, ale… Patrzę na ciebie, na to jak się gubisz i mam
wrażenie, że sama siebie tłamsisz, Joce. Mam na myśli…
– Nie rozumiem.
Tym razem
puścił jej słowa mimo uszu. W zamian z uporem mówił dalej.
– Boisz się
i ja to rozumiem. Jasne, że tak – oznajmił z naciskiem. – Nie wiem,
co oznacza widzieć rzeczy, których nie ma. Ten twój dar… Ale jest
wyjątkowy. I piękny. – Wysilił się na blady uśmiech. – Tak sądzę.
Ewentualnie bredzę od rzeczy, ale to chyba przywilej artysty.
– Czyli co?
To jakaś rozmowa motywacyjna? – zapytała z powątpiewaniem. – Mam… zaufać
sobie w tym, co robię?
Westchnął,
ale skinął głową. Zanim zdążyła się zastanowić, Ryan bezceremonialnie się
odsunął. Poczuła się dziwnie, kiedy jego ramiona zniknęły, ale zanim
zdążyła skomentować to w jakikolwiek sposób, chłopak odezwał się
ponownie.
– Jeszcze
nie skończyłem, ale zobacz. To tylko moje… Hm, wyobrażenie –
przyznał, ostrożnie dobierając słowa – ale chciałbym, żebyś go zobaczyłam.
Robocza nazwa to Królowa Dusz.
Może mówił
coś jeszcze, ale właściwie już nie słuchała. Bezwiednie wyciągnęła
rękę po rysunek, natychmiast przygarniając go bliżej. Jej oczy
rozszerzyły się nieznacznie, kiedy powiodła wzrokiem po czarnobiałym
szkicu. Dobór kolorów nie wydał się Joce dziwny, zwłaszcza że cały
dzień widziała Ryana z ołówkiem. Dużo bardziej jednak pochłonął ją sam
rysunek.
Nie była
zaskoczona tym, co mogłoby wyjść spod wprawionej ręki. Zbyt wiele razy widywała
mamę z pastelami, choć w ostatnim czasie Renesmee mało kiedy miała
czas na przyjemności. Jakkolwiek by jednak nie było, kolorowe
rysunki mamy w niczym nie przypominały tego, który podsunął jej Ryan,
pełnego szczegółów i… w równym stopniu realistycznego, co i abstrakcyjnego.
Natychmiast
rozpoznała siebie. Co prawda na rysunku wydawała się starsza, bardziej
zdecydowana, ale… Och, jakoś nie miała wątpliwości. Stąpała pośród cieni,
wydając się rozpędzać je samą tylko obecnością. Coś ścisnęło ją w gardle,
kiedy wokół siebie dostrzegła zarys ludzkich, bliżej nieokreślonych sylwetek,
ale kiedy znów spojrzała na uchwyconą na obrazku dziewczynę…
Tamta Jocelyne się nie bała. Wręcz przeciwnie – zdawała się lśnić,
samą tylko obecnością trzymając kłębiące się dusze na dystans.
Tak ją
widział? Zerknęła na Ryana, jednak po wyrazie jego twarzy nie potrafiła
określić niczego konkretnego. Nie miała pewności, skąd brała się taka
wizja, ale i o to zdecydowała się nie pytać. Bała się,
że gdyby spróbowała, mogłaby go rozczarować.
Z
największą delikatnością przesunęła palcem po rysunku, robiąc wszystko,
byleby przypadkiem nie rozmazać konturów. Z opóźnieniem zwróciła
uwagę na zarys czegoś, co wyglądało jak diadem, a co zdobiło skronie wspomnianej
przez Ryana Królowej Dusz.
Czarna
suknia. Krążące cienie. A jednak dostrzegała światło, tę pewność siebie i…
Mimowolnie
pomyślała o tym, jak czuła się we śnie, przedzierając się przez
mgłę. Gdyby tylko miała pewność, że kiedyś zdoła wypracować w sobie
aż taką pewność siebie! Może gdyby nauczyła się, którym ze zmarłych powinna
pomagać, a od których trzymać się z daleka, wszystko stałoby się
prostsze. Patrząc na rysunek, całą sobą żałowała, że nawet po części
nie czuła się jak dziewczyna, którą w swojej wyobraźni stworzył
sobie Ray.
Poczuła
wilgoć na policzkach. Dyskretnie otarła oczy, choć mogła się założyć,
że chłopak i tak zauważył jej reakcję.
– Jest… piękny
– przyznała, siląc się na uśmiech. Uniosła głowę, by spojrzeć na wpatrzonego
w nią wyczekująco nieśmiertelnego. – Mogę go już zabrać? Mówiłeś, że nie skończyłeś,
ale…
– Jeśli
tylko chcesz.
Zamknęła
szkicownik, na moment przyciskając go do piersi. Tym razem uśmiech
przyszedł jej w dużo bardziej naturalny sposób. Kiedy do tego
wszystkiego Ryan przesunął się w jej stronę, układając obie dłonie na wciąż
wilgotnych policzkach, całe napięcie ostatecznie zniknęło.
Zacisnęła
powieki, przez chwilę skoncentrowana wyłącznie na wzajemnej bliskości i nacisku
warg, które poczuła na swoich ustach. Na tym i poczuciu, że
znajdowała się we właściwym miejscu, nawet jeśli wciąż błądziła pośród
cieni. Ani trochę nie czuła się, żeby lśniła, ale to nie miało
znaczenia. Przynajmniej na razie, póki miała przy sobie Ryana i poczucie,
że wciąż widział ją o wiele silniejszą, niż czuła się w rzeczywistości.
Skoro tak,
pragnęła utwierdzić go w przekonaniu, że mogła taka być. I przy
okazji siebie. Perspektywa wyjazdu do Virginii nagle wydała się Jocelyne
nie tylko istotna przez wzgląd na złożoną obietnicę, ale również
ją samą.
W chwili, w której kwestia ta stała się niemalże osobista, dotarło do niej, że już nie miała innego wyboru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz