30 stycznia 2022

Sto pięćdziesiąt sześć

Jocelyne

Potrzebowała dobrego kwadransa, żeby się uspokoić. Początkowo nawet nie zauważyła, że w którymś momencie została sama, zwinięta na fotelu i zapatrzona w przestrzeń. Dopiero kiedy drzwi otworzyły się po raz kolejny i zauważyła Carlisle’a, zorientowała się, że wampir w którymś momencie się ewakuował.

– Już dobrze? – upewnił się, podsuwając jej kubek z krwią. Przyjęła go bez słowa, w żaden sposób nie komentując zawartości. – Joce…

– Chyba tak. Nie wiem.

Uniosła naczynie do ust, chcąc zyskać na czasie. Piła powoli, mając wrażenie, że ze swoim talentem prędzej zakrztusiłaby się i znów wylądowała gdzieś na granicy. Szczerze wątpiła, by tym razem Within pojawiła się z jakimiś dobrymi radami czy kolejną cudowną propozycją.

Cisza dzwoniła jej w uszach. Chciała coś powiedzieć, ale zarazem nie miała odwagi zacząć jakiegokolwiek tematu. Wystarczyło, że czuła na sobie spojrzenie złocistych oczu doktora. Jedynie potęgowało nienaturalne wrażenie, że wszystko jest nie tak, sprawiając, że Jocelyne jak najszybciej pragnęła wrócić do sypialni. Z drugiej strony…

– Ta kobieta… – zaryzykowała. Zaciśnięte wokół naczynia dłonie niekontrolowanie zadrżały. Dla pewności odłożyła kubek z powrotem na biurko, nie chcąc przypadkiem go upuścić. – To była twoja pacjentka, tak, dziadku?

Połączenie faktów przyszło jej zadziwiająco łatwo. Tak naprawdę zrozumiała już w chwili, w której dusza wprost skomentowała obecność Carlisle’a. To, że przyszła akurat do tego gabinetu, na dodatek mając na sobie szpitalną koszulę, wydawało się mówić samo za siebie. Jocelyne wciąż nie miała pewności, na ile jej podejrzenia były słuszne, ale chyba zaczynała rozumieć, dlaczego doktor wydał jej się zmęczony, kiedy jeszcze rozmawiała z nim w swoim pokoju.

Podążyła za nim, bo mu ufała? Czy może jakimś cudem wyczuła, że mógł doprowadzić ją do kogoś, kto jej pomoże? Nie miała pojęcia. Niczego już nie wiedziała, ale powoli zaczynała do tego przywykać. W jakiś pokrętny sposób naprawdę czuła się lepiej, choć nie sądziła, że to w ogóle wchodziło w grę. Z drugiej strony, nie żałowała, że zdecydowała się pomóc tej kobiecie, a to chyba o czymś świadczyło. Nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby jej zignorować.

Ulga. Tak, to, co czuła, chyba dało się określić tym mianem, ale…

– Zmarła dzisiaj popołudniu – usłyszała, ale nie odważyła się unieść głowy. – Chorowała od dłuższego czasu. Wylew, a później…

Joce w zamyśleniu skinęła krew. To chyba wyjaśniało krew, o ile w tym wypadku kobieta trafiła na operacyjny stół. W tamtej chwili z tym większą ulgą przyjęła fakt, że staruszka ostatecznie zniknęła. Wątpiła, by rozmawianie o ewentualnej śmierci przy kimś, kto dopiero co umarł, było dobrym pomysłem. W zasadzie wątpiła, by w jakiejkolwiek okazji takie rozwiązanie okazało się właściwe.

Wciąż było jej zimno, ale starała się o tym nie myśleć. Mętlik w głowie utrudniał skupienie, ale i tak czuła się o wiele lepiej, niż mogłaby podejrzewać. Nie krzyczała, nie uciekła z płaczem, a tym bardziej nie wylądowała na skraju dachu, w przypływie paniki próbując uciec przed kimś, kto po prostu chciał z nią porozmawiać. I choć bogini jej świadkiem, że wolała dusze, które kontrolowały się z wprawą podobną do tej Rosy, Jocelyne nie potrafiła mieć innym zmarłym za złe, że lgnęli do niej w… różnym stanie.

– Odprowadziłam ją, chociaż tak naprawdę niczego nie zrobiłam. Chciałabym… – Zawahała się. Nachyliła się, by ująć pozostawioną na biurku kartkę. – Virginia jest daleko. Wiem o tym, ale… Chyba chcę tam pojechać.

– Och, Joce…

Wyczuła, że Carlisle spojrzał na nią w co najmniej skonsternowany sposób. Mogła się założyć, że był zmartwiony, ale nie potrafiła zrobić niczego, by choć po części ten stan rzeczy zmienić.

Nie wątpiła, że gdyby się postarała, znalazłaby numer telefonu do rodziny tej kobiety. Problem polegał na tym, że nie wyobrażała sobie przeprowadzenia jakiejkolwiek rozmowy w tak bezosobowej formie. Skoro już się zobowiązała, pragnęła zrobić to tak, jak należy.

– Jeszcze o tym porozmawiamy – odezwał się ponownie Carlisle. Tym razem przeniosła na niego wzrok, gotowa zacząć zapewniać, że wiedziała, co robi. Jeśli chciał ją od tego odwodzić… – Za kilka dni. Jak tylko upewnimy się… na czym stoimy – dodał i dopiero wtedy dotarło do niej, co sugerował.

O bogini…

Choć nie sądziła, że to w ogóle możliwe, choć przez moment nie myślała o swoim obecnym położeniu. Ugryzienie, pełnia, ewentualna przemiana… To wszystko zeszło gdzieś na dalszy plan. Jocelyne nie sądziła, że to możliwe, a jednak spotkanie ze zmarłą wytrąciło ją z równowagi bardziej niż cokolwiek innego.

Skinęła głową. W roztargnieniu przeczesała włosy palcami, próbując ukryć drżenie dłoni. Nagle straciła ochotę na cokolwiek – poczynając od wciąż zalegającej w kubku krwi, aż po każdy inny zamiennik. Z herbatą czy gorącą czekoladą na czele.

– Dobrze się czujesz?

– Ani trochę – wymamrotała zgodnie z prawdą. Energicznie potarła skronie. – Ale to nic takiego. Próbuję… jakoś to sobie poukładać.

Tym razem nie była w stanie odwrócić wzroku od złocistych tęczówek. Zauważyła, że oczy doktora nieznacznie pociemniały, zdradzając niepokój. Co prawda wysilił się na uśmiech i ten wydał się Joce nawet kojący, ale dziewczyna i tak wiedziała swoje.

– Jesteś bardzo dzielna. Nie miałem okazji ci tego wcześniej powiedzieć, ale… – Wyciągnął dłoń, na moment układając ją na jej głowie. Coś w tym geście sprawiło, że mimowolnie się rozluźniła. – Mam kogoś zawołać? Mam wrażenie, że powinnaś odpocząć, ale…

– Dalej nie wiem, co ze mną – przypomniała, siląc się na niepewny uśmiech. – Mieliśmy porozmawiać.

– Skoro tak… – Przez twarz Carlisle’a przemknął cień. – Ale nie jestem pewien, co ci powiedzieć, kochanie. Ta rana… – Potrząsnął głową. – Ariel też się zmieszał, kiedy cię zobaczył. Jest inaczej niż wtedy, gdy Ali została ugryziona.

– A to dobrze…?

Wampir rzucił jej bliżej nieokreślone spojrzenie. Obszedł biurko, ostatecznie zatrzymując się tuż przed nią. To był inny rodzaj zainteresowania niż ten, który czasami obserwowała u Rufusa. Choć nie wątpiła, że Carlisle też bez wahania zweryfikowałby kilka swoich teorii, nie musiała pytać, by wiedzieć, że wolałby zrobić to… trochę inaczej. Na pewno nie kosztem nerwowego czekania na to, co miała przynieść pełnia.

– Chciałbym powiedzieć, że tak – przyznał w końcu. – Po ugryzieniu nie ma nawet śladu. Ty nie masz żadnych objawów i… Sam nie wiem, co o tym myśleć. Może powinniśmy jeszcze zaczekać na Isabeau. Z tego, co mi wiadomo, miała jakiś pomysł.

– Beau jest w mieście – rzuciła z niejaką ulgą.

Tęskniła za Isabeau. Co prawda ani obecność ciotki, ani siostry czy Ariela nie rozwiązywała magicznie żadnych problemów, ale to nie miało znaczenia. Joce pomyślała za to, że mogłaby spróbować porozmawiać o czymś innym, zwłaszcza że ostatecznie nie znalazła żadnych odpowiedzi w miejscu, które wskazała jej Claire. Być może rozmowa z kapłanką mogła okazać się dobrym zastępczym tropem.

– Na pewno wszystko będzie w porządku. Wiem, że chciała się z tobą zobaczyć – zapewnił Carlisle.

Zachowywał się swobodnie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jocelyne była mu za to wdzięczna. Choć wciąż czuła się dziwnie oszołomiona wszystkim, czego dopiero doświadczyła, kiedy emocje opadły, poczuła przede wszystkim spokój.

– Na pewno – powtórzyła, nade wszystko pragnąc w to uwierzyć. – Mogę wrócić do domu? Poprosiłam mamę, żeby przywiozła mi kilka rzeczy.

– W zasadzie…

Carlisle rzucił jej bliżej nieokreślone spojrzenie. Wciąż wyglądał na zatroskanego, jednak Joce nie potrafiła stwierdzić, co niepokoiło go bardziej – jej stan czy może to, czego właśnie przy niej doświadczył. Przez przeciągające się milczenie zaczynała podejrzewać, że zamierzał zaprotestować i jednak odesłać ją do łóżka. I choć była pewna, że miał dobre intencje, była gotowa się z nim kłócić.

Nie musiała. Po ciągnącej się w nieskończoność chwili wampir ostatecznie skinął głową.

– Jeśli tylko czujesz się dobrze – dał za wygraną. – Pomówię jeszcze z Nessie. O ile nie potrzebujesz niczego więcej…

Natychmiast poderwała się na równe nogi. W pierwszym odruchu potknęła się, ale zdołała w porę pochwycić się krawędzi biurka i odzyskać równowagę. Poczuła, że się rumieni; dla pewności strząsnęła włosy, pozwalając, by przysłoniły jej twarz. Dopiero wtedy zdecydowała się obejść biurko, w drodze do wyjścia jeszcze przystając, by ucałować Carlisle’a w policzek.

– Na pewno dam znać, jeśli coś się zmieni.

Z niejaką ulgą wyślizgnęła się z gabinetu. Przez chwilę stała w korytarzu, dziwnie skołowana, zastanawiając się nad tym, co ze sobą zrobić. Ostatecznie nogi same powiodły ją z powrotem do sypialni, zwłaszcza że nie miała innego pomysłu, gdzie powinna szukać Ryana. Wolała nie sprawdzać, czy przesiadywał gdzieś na dole, otoczony przez innych członków rodziny. Tym bardziej nie chciała wiedzieć, na ile obdarzeni wyostrzonymi zmysłami bliscy orientowali się w tym, co właśnie wydarzyło się w gabinecie.

Jeszcze przed wejściem do sypialni wyczuła, że dopisało jej szczęście. Ryan wrócił, wykorzystując pusty pokój, by znów rozłożyć się na łóżku i wrócić do rysunku. Kiedy weszła do środka, rzucił Joce bliżej nieokreślone spojrzenie. Po wyrazie jego twarzy nie potrafiła stwierdzić niczego konkretnego.

– Dobrze, że już jesteś. Twoja babcia jest przekochana – oznajmił jak gdyby nigdy nic, kiwając głową w stronę ustawionego przy łóżku stolika. Jocelyne podążyła za jego spojrzeniem, spod uniesionych brwi spoglądając na  w połowie pełny talerz z kanapkami. – Mówiłaś, że jesteś głodna. Coś ci zostawiłem.

Nie odpowiedziała. Co prawda jego słowa sprawiły, że poczuła przyjemne ciepło gdzieś w piersi, ale i tak…

Bez słowa podeszła bliżej. Przysiadła na skraju, powstrzymując się od wywrócenia oczami, kiedy Ray w zdecydowanie niedyskretnym geście przechylił szkicownik tak, by przypadkiem czegoś nie zauważyła. Coś przygasło w jego spojrzeniu, kiedy w końcu przyjrzał się jej twarzy, zwracając uwagę na jej wyraz.

– Joce? – Natychmiast usiadł, odkładając rysunek na bok. – Wszystko gra? Mam wrażenie…

– Byłam w gabinecie dziadka – wyjaśniła, wzruszając ramionami. – Trochę rozmawialiśmy. Poza tym właśnie odprowadziłam na drugą stronę ducha, który się za nim przypałętał ze szpitala.

– Ach, to do… – Urwał. Dźwięk, który z siebie wydał, przypominał coś z pogranicza kaszlu i zdławionego jęku. – Chwila… Co?!

Powstrzymała uśmiech. Podciągnęła kolana pod brodę, ciasno obejmując się ramionami. Czuła na sobie przenikliwe spojrzenie Ryana, ale nie od razu zdecydowała się odpowiedzieć. Mimo wszystko kiedy zaczęła mówić, dobranie kolejnych słów okazało się zadziwiająco proste. Zwierzanie się jemu takie było.

W pamięci wciąż miała rozmowę, którą odbyli przed jego domem. O normalności, kłamstwach i wszystkim tym, co w którymś momencie wszystko popsuło. Miała wrażenie, że wtedy niejako sam wybrał, chcąc zostać częścią jej codzienności, a skoro tak…

– Chwila, chwila… – Ryan potrząsnął głową. Pomiędzy jego brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. – W sumie to nie wiesz, czy przypadkiem nie przemienisz się w wilkołaka, ale tak po prostu planujesz sobie wyjazd do Virginii?

– To byłoby miłe, gdyby jednak chodziło o przemianę w wilkołaka – wypaliła, zanim zdążyła ugryźć się w język. – Lepsza opcja niż umieranie w męczarniach, jeśli moje wewnętrzne zwierzę nie polubi się ze mną…

– Jocelyne, co do chu…?

Nie pozwoliła mu dokończyć.

– Żartuję! – zreflektowała się, wyrzucając obie ręce ku górze. Wciąż patrzył na nią tak, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. W oczach doszukała się niepokojącego błysku i choć ten równie dobrze mógł być wytworem jej wyobraźni, wolała nie sprawdzać, co tak naprawdę oznaczał. – Jednak upadłam na głowę?

– Cholera, nie wiem – rzucił z rozbrajającą wręcz szczerością. – Podgrzewasz krew w mikrofali. Co ja ci mam powiedzieć na temat normalności?

Spojrzała na niego z niedowierzaniem. W następnej sekundzie zrobiła ostatnią rzecz, której się spodziewała i po prostu wybuchła szczerym, nieco tylko zaskoczonym śmiechem. Miała wrażenie, że tyle wystarczyło, by resztki napięcia ostatecznie zniknęły, pozostawiając po sobie wyłącznie spokój. Wszystko za sprawą kilku zaledwie słów, które zabrzmiały tak dziwnie właściwie i niedorzecznie zarazem.

O bogini, chyba tylko Ryan mógł ująć sprawę w taki sposób. Jakby to właśnie krew w całym tym szaleństwie stanowiła największe odstępstwo od normy. Jakby ona wcale nie…

Wciąż się uśmiechając, spuściła głowę. Włosy przysłoniły jej twarz, ale nawet wtedy wyczuła, że Ryan nadal ją obserwował. Westchnęła, po czym w końcu spojrzała na niego zza zasłony włosów. Nie miała pojęcia, czy zdawał sobie z tego sprawę, ale zwłaszcza w tamtej chwili czuła się tak, jakby wyłącznie jemu zawdzięczała fakt, że wciąż zachowywała zdrowe zmysły.

Cóż, właśnie się śmiała. Znowu. O wiele więcej niż przez całe ostatnie miesiące.

– Więc… – Nerwowo przygryzła dolną wargę. Zaczerpnęła tchu, próbując uspokoić oddech. – Co z tą Virginią?

– A co ma być? Nigdy tam nie byłem.

– Ja też nie, ale…

Ryan potrząsnął głową. Coś zmieniło się w jego wyrazie twarzy. Nie miała pewności, co o tym myśleć, zwłaszcza że wciąż uważnie jej się przypatrywał.

– Pojadę z tobą. Pod warunkiem, że ktoś w ogóle zgodzi się, żebyś ty…

Tym razem znowu nie dała mu okazji, żeby dokończyć. Przesunęła się, bezceremonialnie zarzucając mu ramiona na szyję. Wystarczyła chwila, by jej twarz znalazła się na wysokości jego. Spoglądała w ciemne oczy, sama niepewna, jak tak naprawdę się czuła. Nawet słowa, które mogłaby uznać za jakkolwiek właściwe w tej sytuacji, gdzieś uciekły. Pozostała tylko pusta i… jedna, jedyna myśl.

– Dziękuję – szepnęła, w gruncie rzeczy ograniczając się zaledwie do ruchu warg.

Ryan trzymał ją blisko, niezwykle ostrożnie, jakby w obawie przed tym, że chwila nieuwagi wystarczy, by coś poszło nie tak. Być może powinna się przejąć, zwłaszcza że nie przesiadywali w domu sami. W pamięci wciąż miała tubalny śmiech Emmetta i jego uwagi, a jednak… to wszystko zeszło gdzieś na dalszy plan. Nie interesowało ją, czy ktoś przypadkiem nie zastanie ich w sytuacji, która mogłaby okazać się jakkolwiek dwuznaczna.

Poczuła spokój, kiedy Ryan jednak zdecydował się ją pocałować. Z największa ostrożnością, trochę jak błądzące we mgle dziecko, próbujące znaleźć najlepsze wyjście. Dobrze znała to uczucie, zwłaszcza po śnie, którego doświadczyła. Wiedziała, co oznaczało błądzić, ale…

– Joce? – mruknął Ray, odsuwając się na tyle, by w ogóle móc się odezwać.

Jęknęła w odpowiedzi. Naparła na niego bardziej stanowczo i nawet doczekała się kolejnego pocałunku, ale prawie natychmiast Ryan znów zdecydował się ją odsunąć. Skrzywiła się, ale pozwoliła mu na to, dla pewności lustrując wzrokiem jego twarz. Czy to możliwe, że jej krew zaczęła go drażnić albo…?

Ale spojrzenie Ryana okazało się zaskakująco łagodne, inne niż do tej pory. Zaskoczył ją na tyle, by jednak zdecydowała się zwiększyć dzielący ich dystans, wciąż zdezorientowana. Nie przypomniała sobie, by patrzył się tak na nią wcześniej.

– Próbuję… zrozumieć, co dzieje się w twojej głowie. Naprawdę, bo… niejako mogę to sobie wyobrazić – wyznał i coś w tych słowach wprawiło Jocelyne w jeszcze silniejszą konsternację. Jak miała to rozumieć…? – Powiedziałem ci to już. Wiem, co oznacza robić… bardzo dziwne rzeczy.

– Myślałam, że my… – zaczęła, ale uciszył ją samym tylko spojrzeniem.

– Ale daj skończyć, co? – Wywrócił oczami. – Nie mam na myśli nic złego. Przeciwnie. Gdyby było inaczej, nie próbowałbym ci pomagać. W zasadzie… – Zawahał się. Wciąż patrzył na nią tak dziwnie, nienaturalnie wręcz przenikliwie. – Nie wiem wielu o sobie i może da się to jakoś wyjaśnić, ale… Patrzę na ciebie, na to jak się gubisz i mam wrażenie, że sama siebie tłamsisz, Joce. Mam na myśli…

– Nie rozumiem.

Tym razem puścił jej słowa mimo uszu. W zamian z uporem mówił dalej.

– Boisz się i ja to rozumiem. Jasne, że tak – oznajmił z naciskiem. – Nie wiem, co oznacza widzieć rzeczy, których nie ma. Ten twój dar… Ale jest wyjątkowy. I piękny. – Wysilił się na blady uśmiech. – Tak sądzę. Ewentualnie bredzę od rzeczy, ale to chyba przywilej artysty.

– Czyli co? To jakaś rozmowa motywacyjna? – zapytała z powątpiewaniem. – Mam… zaufać sobie w tym, co robię?

Westchnął, ale skinął głową. Zanim zdążyła się zastanowić, Ryan bezceremonialnie się odsunął. Poczuła się dziwnie, kiedy jego ramiona zniknęły, ale zanim zdążyła skomentować to w jakikolwiek sposób, chłopak odezwał się ponownie.

– Jeszcze nie skończyłem, ale zobacz. To tylko moje… Hm, wyobrażenie – przyznał, ostrożnie dobierając słowa – ale chciałbym, żebyś go zobaczyłam. Robocza nazwa to Królowa Dusz.

Może mówił coś jeszcze, ale właściwie już nie słuchała. Bezwiednie wyciągnęła rękę po rysunek, natychmiast przygarniając go bliżej. Jej oczy rozszerzyły się nieznacznie, kiedy powiodła wzrokiem po czarnobiałym szkicu. Dobór kolorów nie wydał się Joce dziwny, zwłaszcza że cały dzień widziała Ryana z ołówkiem. Dużo bardziej jednak pochłonął ją sam rysunek.

Nie była zaskoczona tym, co mogłoby wyjść spod wprawionej ręki. Zbyt wiele razy widywała mamę z pastelami, choć w ostatnim czasie Renesmee mało kiedy miała czas na przyjemności. Jakkolwiek by jednak nie było, kolorowe rysunki mamy w niczym nie przypominały tego, który podsunął jej Ryan, pełnego szczegółów i… w równym stopniu realistycznego, co i abstrakcyjnego.

Natychmiast rozpoznała siebie. Co prawda na rysunku wydawała się starsza, bardziej zdecydowana, ale… Och, jakoś nie miała wątpliwości. Stąpała pośród cieni, wydając się rozpędzać je samą tylko obecnością. Coś ścisnęło ją w gardle, kiedy wokół siebie dostrzegła zarys ludzkich, bliżej nieokreślonych sylwetek, ale kiedy znów spojrzała na uchwyconą na obrazku dziewczynę… Tamta Jocelyne się nie bała. Wręcz przeciwnie – zdawała się lśnić, samą tylko obecnością trzymając kłębiące się dusze na dystans.

Tak ją widział? Zerknęła na Ryana, jednak po wyrazie jego twarzy nie potrafiła określić niczego konkretnego. Nie miała pewności, skąd brała się taka wizja, ale i o to zdecydowała się nie pytać. Bała się, że gdyby spróbowała, mogłaby go rozczarować.

Z największą delikatnością przesunęła palcem po rysunku, robiąc wszystko, byleby przypadkiem nie rozmazać konturów. Z opóźnieniem zwróciła uwagę na zarys czegoś, co wyglądało jak diadem, a co zdobiło skronie wspomnianej przez Ryana Królowej Dusz.

Czarna suknia. Krążące cienie. A jednak dostrzegała światło, tę pewność siebie i…

Mimowolnie pomyślała o tym, jak czuła się we śnie, przedzierając się przez mgłę. Gdyby tylko miała pewność, że kiedyś zdoła wypracować w sobie aż taką pewność siebie! Może gdyby nauczyła się, którym ze zmarłych powinna pomagać, a od których trzymać się z daleka, wszystko stałoby się prostsze. Patrząc na rysunek, całą sobą żałowała, że nawet po części nie czuła się jak dziewczyna, którą w swojej wyobraźni stworzył sobie Ray.

Poczuła wilgoć na policzkach. Dyskretnie otarła oczy, choć mogła się założyć, że chłopak i tak zauważył jej reakcję.

– Jest… piękny – przyznała, siląc się na uśmiech. Uniosła głowę, by spojrzeć na wpatrzonego w nią wyczekująco nieśmiertelnego. – Mogę go już zabrać? Mówiłeś, że nie skończyłeś, ale…

– Jeśli tylko chcesz.

Zamknęła szkicownik, na moment przyciskając go do piersi. Tym razem uśmiech przyszedł jej w dużo bardziej naturalny sposób. Kiedy do tego wszystkiego Ryan przesunął się w jej stronę, układając obie dłonie na wciąż wilgotnych policzkach, całe napięcie ostatecznie zniknęło.

Zacisnęła powieki, przez chwilę skoncentrowana wyłącznie na wzajemnej bliskości i nacisku warg, które poczuła na swoich ustach. Na tym i poczuciu, że znajdowała się we właściwym miejscu, nawet jeśli wciąż błądziła pośród cieni. Ani trochę nie czuła się, żeby lśniła, ale to nie miało znaczenia. Przynajmniej na razie, póki miała przy sobie Ryana i poczucie, że wciąż widział ją o wiele silniejszą, niż czuła się w rzeczywistości.

Skoro tak, pragnęła utwierdzić go w przekonaniu, że mogła taka być. I przy okazji siebie. Perspektywa wyjazdu do Virginii nagle wydała się Jocelyne nie tylko istotna przez wzgląd na złożoną obietnicę, ale również ją samą.

W chwili, w której kwestia ta stała się niemalże osobista, dotarło do niej, że już nie miała innego wyboru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa