Beatrycze
Przez jakiś czas przysłuchiwała
się słowom Alice – z odległości, nie ufając sobie na tyle, żeby podejść
bliżej. Wcześniej w milczeniu osunęła się na najbliższe krzesło, dla
pewności zaciskając dłonie na krawędziach krzesła. Jakby z oddali wychwyciła
charakterystyczną słodycz ludzkiej krwi, ale ta okazała się wystarczająco
przytłumiona, by Beatrycze zdołała ją znieść.
Słuchała
przemówienia Alice, ale również jej głos wydawał się dziwnie odległy. Każe słowo
miało znaczenie – piękne i wyjątkowe jak te, które między tu i teraz
padły z ust samej Selene – a jednak wampirzyca nie potrafiła się skupić.
Przez cały czas czuła, że Lawrence uważnie ją obserwował, ale nie od razu zdecydowała
się na niego spojrzeć. Myślami wciąż była przy Sage’u.
– Niczego
ci nie powiedział – nie tyle zapytała, co stwierdziła fakt.
L. potrząsnął
głową.
– Uciekł.
Sama widziałaś.
Westchnęła,
nie kryjąc zmartwienia. Dlaczego faceci zawsze to robią?, pomyślała, ale
zachowała tę uwagę dla siebie. Nie chciała prowokować Lawrence’a, choć paradoksalnie
to właśnie on był dobrym przykładem. Gdyby miała zliczyć ile razy zachował się
podobnie, pewnie zabrakłoby jej egzystencji.
– Może ja
powinnam spróbować – zaproponowała, ale bez większego przekonania. Nie wątpiła,
że Sage po prostu by ją zbył. – Albo… Sama nie wiem. Jest na coś zły?
A jednak nie
była wskazać niczego, co potwierdziłoby tę teorię. W ostatnim czasie
widywała Sage’a sporadycznie, ale ten niezmiennie zachowywał się uprzejmie i równie
czarująco, co zazwyczaj. Różnica polegała na tym, że coś wyraźnie go dręczyło.
Beatrycze zdążyła poznać go wystarczająco dobrze, by zdołać wyczuć zmianę w jego
zachowaniu.
Spojrzała
na Lawrence’a w wymowny, wyczekujący sposób. Przyjaźnili się, o ile
można było to tak nazwać. Nawet jeśli coś się zmieniło, Sage wciąż pozostawał
jego stwórcą, a skoro tak…
– Dlaczego
patrzysz na mnie tak, jakby to była moja wina? – żachnął się wampir. – Nie
zrobiłem mu nic… No, nie w ostatnim czasie.
– Po prostu
się zastanawiam. Martwię się – zreflektowała się. – Lubię Sage’a. Jeśli coś go
dręczy, mógłby mi powiedzieć.
–
Najwyraźniej mu się nie śpieszy. – Lawrence wzruszył ramionami. Miała ochotę na
niego warknąć, kiedy ot tak skończył temat, nawet jeśli zarazem była mu za to
wdzięczna. To nie było odpowiednie miejsce, zwłaszcza że Sage zdążył wyjść z klubu,
a jednak… martwiła się. – Za dużo się przejmujesz.
Aż się zapowietrzyła.
Natychmiast poderwała głowę, by z uwagą zmierzyć męża wzrokiem.
– Wcale
nie.
Nie
uwierzył jej. Było coś pobłażliwego w spojrzeniu, którym ją obdarzył.
– Doprawdy?
Hm… To gdzie jest Leana?
Beatrycze
wyprostowała się niczym struna, ledwo tylko wypowiedział imię jej siostry. W pośpiechu
powiodła wzrokiem dookoła, próbując jak najszybciej wypatrzeć kobietę. Chwilowa
panika ustąpiła, ledwo tylko dostrzegła Leanę w towarzystwie Edwarda i Belli,
czyli dokładnie tam, gdzie ją zostawiła. Co prawda sama zainteresowana
twierdziła, że poradzi sobie sama, ale Trycze i tak wolała, by miała
towarzystwo.
Chciała
odpowiedzieć, ale L. nie dał jej po temu okazji.
– Sama
widzisz. Spanikowałaś, ledwo tylko dałem ci do zrozumienia, że coś może być nie
tak.
Ze świstem
wypuściła powietrze. Spojrzała na niego gniewnie, tym razem nie próbując
ukrywać frustracji. Była pewna, że jej oczy – w końcu złote, o co z takim
uporem starała się przez długie tygodnie – nieznacznie pociemniały, jak zawsze
reagując na zmieniające się emocje.
– Przestań
mnie straszyć – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Już o tym
rozmawialiśmy, tak? Martwię się o Leanę. Ostatnim razem…
– Ostatnim
razem wyszła na spacer i bardzo szybko się znalazła. Jest dorosła, do
diabła.
Trycze
mimowolnie skrzywiła się w odpowiedzi na jego słowa – zwłaszcza to
ostatnie, nawet jeśli rzucone tylko mimochodem. Do diabła. To nic nie
znaczyło, ale nic nie mogła poradzić na to, że jej myśli momentalnie uciekły do
Ciemności. Selene, Ciemność, anioł i diabeł… Wszystko to wydawało się zbyt
prawdziwe i nadnaturalne zarazem.
– To nie
jest takie proste – wymamrotała, spuszczając wzrok.
Bardziej
wyczuła niż zauważyła ruch, kiedy Lawrence zdecydował się przemieścić. Chwilę
później cudze dłonie wylądowały na jej barkach, ledwo tylko wampir znalazł się
tuż za nią. Dotykał ją delikatnie, z czułością, i choć Beatrycze nie
wątpiła, że miało być to wyłącznie formą przeprosić, ciało zareagowało
samoistnie. Fala ciepła jak na zawołanie przemknęła wzdłuż jej kręgosłupa, sprawiając,
że wampirzyca wyprostowała się niczym struna.
Usłyszała
parsknięcie. Gdyby wciąż była człowiekiem, jak nic zarumieniłaby się, ale od
chwili przemiany przynajmniej ten jeden problem przestał jej dotyczyć. Tyle że
Lawrence wiedział. Nawet bez bardziej jednoznacznych znaków ze strony jej
ciała, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, w jaki sposób na nią
działał.
A niech
cię szlag…
Poruszając
się powoli, trochę jak w transie, odwróciła się, by móc na niego spojrzeć.
Wydawał się spokojny i w pełni rozluźniony, bynajmniej nie sprawiając
wrażenia zaniepokojonego tym, że martwiła się o siostrę.
– To nie
jest proste – powtórzyła z naciskiem. Zebranie myśli nagle okazało się
wyzwaniem, które zaczynało ją przerastać. – A ty przestań, jasne? Nie
skoczyłam.
– Nie
bronię ci mówić. Ale uważam, że jesteś przewrażliwiona. – Jakby na
potwierdzenie swoich słów, L. wywrócił oczami. – Leana jest dorosła. I bezpieczna.
Pozadręczasz się, kiedy wrócimy do domu.
– Ale…
– Pozwól mi
przynajmniej raz czerpać przyjemność ze wspólnego wyjścia, skoro już uparłaś
się tutaj pojawić, hm?
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta. W głowie miała mętlik, a zalegające na jej ramionach
dłonie bynajmniej nie pomagały w jego uporządkowaniu. Spojrzenie Beatrycze
na ułamek sekundy znów uciekło ku Leanie, ale prawie natychmiast skoncentrowało
się z powrotem na twarzy Lawrence’a,
Bezwiednie
uniosła rękę, by ułożyć ją na jego dłoni. Z wolna podniosła się, zwracając
bezpośrednio w jego stronę. Czuła, że ją obserwował – każdy kolejny krok,
każdą krzywiznę sylwetki.
Jeszcze
jakiś czas temu z dziecięcą szczerością zapytałaby, co sądził o sukience,
którą wybrała. Na pewno zdecydowałaby się na coś takiego – krwistą czerwień i ciasno
przylegający do ciała, podkreślający kobieca sylwetkę materiał. Nie
pozwoliłaby, żeby materiał kończył się przed kolanem.
Teraz
wszystko było inne. Beatrycze chwilami wciąż nie potrafiła wszystkich zmian,
które zaszły w niej w tak krótkim czasie, ale to nie miało znaczenia.
Nie, skoro była sobą.
Pozwoliła,
żeby ujął ją za rękę. Przesunęła się bliżej, z trudem powstrzymując się od
wpadnięcia mu w ramiona. Niemalże czuła bijące od jego ciała ciepło – coś,
co w przypadku wampira nie powinno być możliwe. Ale dla niej było. Byli
tacy sami, w końcu równi sobie, tak jak pragnęła od chwili powrotu. Dla
niej pozostawał równie ludzki, co i ona dla niego.
Alice
zamilkła. Tyle przynajmniej Beatrycze wywnioskowała po brawach i ciszy,
która zaraz po tym zapadła. Sala powoli wróciła do wcześniejszego stanu –
rozmów, śmiechów i łagodnych dźwięków gitary.
– Jesteś tu
dla mnie – rzuciła zaczepnym tonem.
To nie było
pytanie. Przynajmniej pod tym jednym względem intencje Lawrence’a były jasne,
tak jak i to, czego potrzebował. Pozwoliła, żeby jej dotykał, bynajmniej
nie skrępowany tym, że znajdowali się w miejscu, w którym każdy mógł
ich zobaczyć.
Bella
wspominała, że wpadnie jej ojciec… Niczego nieświadomy ojciec.
Beatrycze
zacisnęła usta. No, tak, mieli pojawić się ludzie. Charlie podobno pozostawał
wtajemniczony do pewnego stopnia – na tyle, ile było to dla niego bezpieczne.
Sęk w tym, że Trycze nagle zwątpiła, czy zapraszanie mężczyzny na
uroczystość w sytuacji, w której ona również miała tutaj być,
stanowiło aż tak rozsądne rozwiązanie. Co prawda bliskość Leany okazała się
niezastąpiona przy budowaniu samokontroli, ale Beatrycze i tak wciąż czuła
się tak, jakby stąpała po cienkim lodzie, aż prosząc się o jakieś
nieszczęście.
Przestała o tym
myśleć w chwili, w której, L. bardziej stanowczo przygarnął ją do
siebie. Poczuła jego oddech na twarzy – słodki i jakże znajomy – ale nie
doczekała się pocałunku. Droczył się z nią, nie pierwszy raz przeciągając
wszystko bardziej niż to było konieczne. Wiedziała, że robił to specjalnie, z premedytacją
wystawiając jej nerwy na próbę i tylko czekając na kolejną gwałtowniejszą
reakcję.
–
Prowokujesz mnie, wiesz? – usłyszała i te słowa sprawiły, że zapragnęła
się roześmiać w geście niedowierzania.
– Ja… ciebie?
– wychrypiała, z trudem panując nad głosem.
Żartował
sobie? Musiał, zwłaszcza że z jej perspektywy sprawy wyglądały zupełnie
inaczej. To nie ona wystawiała jego nerwy na próbę.
– A niby
nie? – L. nie zamierzał tak po prostu ustąpić. – Widziałaś się w lustrze?
– Nie
podoba ci się sukienka? – zapytała z niewinnym uśmiechem.
Roześmiał
się w przyjemny dla ucha, serdeczny sposób. Jego dłonie z wolna
przesunęły się na biodra Beatrycze, przy okazji kolejny raz przyprawiając wampirzycę
o dreszcze.
– Podoba. I chyba
w tym problem.
Uniosła
brwi.
– To nie ma
sensu – uświadomiła go ze spokojem. – Miała się podobać. Uznałam, że… mogę
sobie na to pozwolić.
Spojrzał na
nią z zaciekawieniem, ale nie dodała niczego więcej. Nie musiała, zresztą
prawda była taka, że Lawrence trafił w sedno. Prowokowała, ale czuła się z tym
dobrze. Przez moment było tak, jak na samym początku ich znajomości, kiedy całą
sobą mogła poczuć, że ktoś był nią zainteresowany. Teraz na dodatek nie
słuchała karcących uwag matki, poirytowanej tym, że najmłodsza z jej córek
mogłaby prowokować męskie spojrzenia, a co dopiero próbować wejść z kimś
związek.
Sama myśl o Ariadnie
wystarczyła, by dobry nastrój Beatrycze zniknął równie nagle, co się pojawił.
Zanim zdążyła zastanowić się nad tym, co robiła, oswobodziła się z uścisku
Lawrence’a, w pośpiechu zwiększając dzielący ich dystans. Dłonie bezwiednie
zacisnęła w pięści, na tyle mocno, że gdyby była człowiekiem, połamałaby
sobie palce.
–
Beatrycze?
Potrząsnęła
głową. Lawrence zamilkł, ale trwanie w ciszy nie przyniosło jej ukojenia.
Wzburzenie, które poczuła, na dłuższą chwilę wytrąciło Beatrycze z równowagi,
silniejsze niż mogłaby oczekiwać po minionych tygodniach.
Chyba nigdy
nie miała być w stanie przywyknąć do gwałtowności, z jaką odbierała
emocje. Zwłaszcza te skrajne potrafiły być niebezpieczne, z łatwością
wymykając się spod kontroli. W efekcie Beatrycze czuła się jak chorągiewka
na wierze, w każdej chwili zdolna zrobić coś, czego wcale nie chciała.
„Nowo narodzeni
tak mają. I tak radzisz sobie świetnie” – słyszała niejednokrotnie, ale te
słowa od dawna nie przynosiły już ukojenia. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza odkąd doświadczyła
uczucia, którego zdecydowanie nie chciała poznać: nienawiści. I to na dodatek
do kogoś, kogo przez całe wieki próbowała zrozumieć.
– O, tu
jesteście – doszedł ją nowy głos. Esme zamilkła równie nagle, co wcześniej
zaczęła mówić. – Czy… wszystko w porządku?
Beatrycze
nie od razu zdecydowała się przenieść wzrok na synową. Kobieta stała zaledwie
kilka metrów od niej, urocza i na pierwszy rzut oka całkowicie bezbronna.
Kasztanowe loki miękko opadały na smukłe ramiona, współgrając z zielenią
wieczorowej sukni, którą kobieta miała na sobie. Łagodne, złociste tęczówki spoczęły
na Trycze, wydając przenikać ją na wskroś.
– Tak… Tak,
jasne – wykrztusiła, siląc się na uśmiech. Coś w widoku Esme sprawiło, że
uszło z niej całe napięcie. – Słyszałam Alice. Była cudowna.
Wampirzyca
spojrzała na nią z powątpiewaniem, widocznie nieprzekonana, ale
ostatecznie nie skomentowała zachowania Beatrycze nawet słowem. W zamian
wyraźnie rozpogodziła się na samą wzmiankę o córce.
–
Promienieje. Dlatego cieszę się, że przyszliście. Alice bardzo na tym zależało –
przyznała, nie przestając się uśmiechać. – Udało mi się porozmawiać z Tanyą.
To wciąż… trudne, ale wierzę, że sobie poradzimy. Tęsknię za nimi.
– To raczej
normalne – wtrącił ze swojego miejsca L. Zwracał się do Esme, ale Beatrycze
była pewna, że nawet wtedy całą uwagę skupiał wyłącznie na niej. – Uważacie się
za rodzinę, tak?
– Rodzinę –
powtórzyła Esme. – Wszyscy jesteśmy rodziną.
Rodzina…
Coś
ścisnęło ją w gardle. Jej myśli znów uciekły ku Ariadnie, ale tym razem
nie czekała aż wytrącą ją z równowagi. Nie dając sobie okazji na zbytnią
koncentrację na tematach, których wolała nie roztrząsać, w pośpiechu
zadała pierwsze pytanie, które przyszło jej do głowy:
– A gdzie
jest Carlisle?
Esme bez
wahania zwróciła się w odpowiednim kierunku. Na jej ustach pojawił się
blady, nieco pobłażliwy uśmiech.
– Tam. –
Kiwnęła głową w odpowiednią stronę. – Pewnie zaraz do nas dołączy.
Beatrycze
podążyła za wzrokiem synowej, bez trudu wypatrując Carlisle’a. Stał w towarzystwie
Denalczyków, ale – była tego pewna – uwagę skupiał na kimś innym. Trudno było
nie zauważyć Eleny, choć ta skryła się w kącie, jak zwykle dotrzymując
towarzystwa Rafaelowi. W zasadzie dziewczyna dosłownie tkwiła w ramionach
demona, pozwalając, by ten ją obejmował. To był jeden z nielicznych razów,
kiedy Rafa wydał się Beatrycze po prostu spokojny i rozluźniony, inaczej
niż zazwyczaj, kiedy trzymał się na dystans, co najwyżej podążając za
dziewczyną krok w krok.
Och, no
proszę. To tak bardzo do ciebie nie pasuje, pomyślała z rozbawieniem,
nie wątpiąc, że Carlisle wciąż musiał czuć się nieswojo, kiedy widział tę
dwójkę razem. Zasadniczo wszystko, co dotyczyło się bliskości Rafaela, takie
było – i to pomimo tego, co wydarzyło się w międzyświatach.
Odwróciła wzrok
w chwili, w której Elena i Rafael jednak zdecydowali się
rozdzielić. Dziewczyna ruszyła w swoją stronę, lawirując między gośćmi, by
ostatecznie dołączyć do Liz. Beatrycze nie była pewna, kiedy ostatnim razem
widziała przyjaciółkę wnuczki, ale obecność Elizabeth jedynie utwierdziła ją w przekonaniu,
że Alice w istocie udało się zebrać wszystkie ważne osoby razem.
Carlisle
pojawił się wkrótce po tym. Wyglądał na spokojnego, co w jego przypadku
nie było niczym nowym, ale Beatrycze i tak nie mogła zapomnieć sposobu, w jaki
obserwował Elenę.
– Udało mi
się przekonać Tanyę, by zostali u nas przynajmniej do rana. Nie ma sensu,
żeby już teraz wracali na Alaskę – oznajmił z przekonaniem.
– Tak… Zgodzili
się, bo już nie macie pod dachem niebezpiecznego demona – rzucił zaczepnym
tonem Lawrence. Chciała go upomnieć, ale nie dał jej po temu okazji. – Wszyscy
wiemy, że o to chodzi. Ten apartament to nie był zły pomysł.
– Trudno ich
o to winić. Rafael ostatnio… nie był zbyt uprzejmy, więc…
– Ważne, że
się porozumieliśmy – wtrąciła pospiesznie Esme. – Cieszę się, że zostają.
Miałam nadzieję, że tak będzie i już nawet przygotowałam pokoje. Wiem, że
to tylko jedna noc, ale gdyby w tym czasie potrzebowali trochę spokoju, to
zawsze znajdzie się miejsce.
Nie powinna
być zaskoczona. Kto jak kto, ale Esme od początku była zdecydowanie zbyt dobra –
i to pod każdym możliwym względem. To, że jej zależało, było dla Beatrycze
aż nazbyt oczywiste.
– My
wracamy do siebie. To tak, by rozwiać wątpliwości – wtrącił bez przekonania
Lawrence. – Chociaż gdybyście mieli ochotę przygarnąć Leanę…
– L. –
zniecierpliwiła się.
Wywrócił
oczami.
– Tak tylko
pytam. Zresztą zestresowałaś się – dodał jakby od niechcenia. – Na pewno
wszystko gra?
– Jasne, że
tak. Zamartwiam się Sage’em – odparła zgodnie z prawdą. Cóż, z pewnością
do pewnego stopnia tak właśnie było.
Złociste
tęczówki Carlisle’a momentalnie spoczęły na niej. Było coś przenikliwego w spojrzeniu,
którym ją obdarował, zupełnie jakby mógł wiedzieć więcej, niż sobie tego
życzyła. Wiedziała, że to niemożliwe, ale i tak poczuła się nieswojo.
– Co masz
na myśli? Dawno nie rozmawiałem z Sage’em, ale wydaje mi się, że widziałem
go tutaj – zauważył, ostrożnie dobierając słowa.
– Bo
przyszedł. A potem uciekł, zanim zdążyłam porządnie się przywitać. –
Wzruszyła ramionami. – Tak jest od… No, sam wiesz kiedy. Wydaje mi się, że coś
się stało, ale nie chce nam powiedzieć. Może nie powinnam naciskać.
Objęła się
ramionami. Znów myślała o Sage’u, o tamtym wieczorze i… wszystkim na
raz. W takich chwilach szczerze nie znosiła wampirzej pamięci i łatwości,
z jaką mogła analizować kilka kwestii jednocześnie. Dla kogoś, kto miał
naturalne skłonności do zadręczania się, ta strona wampirzej natury mogła okazać
się przekleństwem.
– Wszyscy
potrzebujemy czasu. Rozmawialiśmy już u tym – przypomniał łagodnie
Carlisle. – Dlatego zależy mi na spędzaniu czasu z Eleną. Dużo prościej
przyzwyczaić się do tego wszystkiego, kiedy… widzi się pewne rzeczy – dodał po
chwili zastanowienia.
Prawie
udało jej się uśmiechnąć. Tak mówił, ale dobrze wiedziała, że w grę
wchodziła przede wszystkim fascynacja – Przedsionkiem, innymi światami i opowieściami
Andreasa. Sama nie miała odwagi tam wracać, ale jak długo sytuacja była pod
kontrolą, nie zamierzała próbować umoralniać kogokolwiek. Sęk w tym, że
zarazem nie potrafiła udawać, że wszystko było snem.
Nie
przypominała sobie, by Sage miał jakikolwiek udział w szaleństwie, które
ich spotkało. Nie wspominał o błądzeniu w świecie snów, spotkaniu z Łowcą
albo czymkolwiek innym, co tamtego wieczora mogłoby wytrącić go z równowagi.
A jednak…
– Co tam,
Claire?
Pytanie
Esme skutecznie wyrwało ją z zamyślenia. Zamrugała, po czym w pośpiechu
przyniosła wzrok na nowo przybyłą dziewczynę. Nie zauważyła, kiedy ta w ogóle
zdecydowała się do nich podejść, a jednak kiedy obejrzała się przez ramię,
przekonała się, że Claire w istocie była tuż obok, wyraźnie czekając na
okazję, żeby dołączyć.
W odpowiedzi
na pytanie Esme spięła się, nagle podenerwowana. Podeszła bliżej, ale nie spieszyła
się do tego, żeby się odezwać.
– Nic
takiego… Ale chciałam pomówić z Beatrycze.
– Ze mną? –
powtórzyła zaskoczona. – Jasne. Co się dzieje?
Claire
zacisnęła usta. Ona też wyglądała inaczej niż zwykle, przede wszystkim wyższa,
co zawdzięczała wysokim obcasom. Beatrycze z zaskoczeniem pomyślała, że
dotychczas nie widziała pół-wampirzycy w takim wydaniu. Była gotowa przysiąc,
że ta zwykle nosiła się dużo skromniej, a sądząc po tym w jaki sposób
się poruszała, wciąż nie przywykła do zmiany. To był zaledwie szczegół – nieco
nieporadności przy próbach utrzymania równowagi – ale i tak dał Trycze do
myślenia.
A może po
prostu potrzebowała czegoś, co pomogłoby w rozproszeniu myśli. Nie miała
pewności, ale nie chciała się nad tym zastanawiać.
– W zasadzie…
Nie wiem, jak zacząć – przyznała Claire. Na krótką chwilę uciekła wzrokiem w bok,
nim jej spojrzenie ostatecznie skoncentrowało się na Beatrycze. – Nie
chciałabym, żebyś się zdenerwowała, ale… uznałam, że to coś, o czym
powinnaś wiedzieć. Ty i Elena.
– Napisałaś
wiersz, kochanie? – wtrącił wyraźnie zaniepokojony Carlisle.
Beatrycze
poczuła, że robi jej się gorąco. Schowała dłonie za plecami, by ukryć to, że
palce znów samoistnie zacisnęły jej się w pięści.
Wiersze Claire
zwykle nie wróżyły niczego dobrego. Skoro tak…
– Co? Och,
nie! – zreflektowała się dziewczyna, energicznie potrząsając głową. – To coś
innego. W zasadzie… Nie tak dawno temu podszedł do mnie Elliott. Chodzimy
razem do szkoły.
– Elliott
Emerson? – upewnił się Carlisle. Wyraźnie się spiął, chociaż Beatrycze nie
miała pojęcia dlaczego.
Claire
skinęła głową.
– Chciał
porozmawiać. O Elenie i czymś, co słyszał na jej temat… Albo raczej
twój temat – przyznała, na powrót koncentrując się na Beatrycze. – To źle
zabrzmi, ale niektórzy wierzą, że Elena zaczęła spotykać się z kimś od
siebie starszym i… Rozumiecie? Uznałam, że lepiej będzie, jeśli wam powiem.
Beatrycze
zamrugała, co najmniej zaskoczona. Przez moment poczuła się tak, jakby Claire
mówiła do niej w jakimś obcym języku. Dopiero potem zrozumiała, ale nawet
po ułożeniu sobie wszystkiego w głowie, wcale nie poczuła się w głowie.
Ktoś ją
widział. Z Lawrence’em. I pomylił z Eleną. Nie uważała tego za
złe, a jednak przy wszystkim, co wiedziała o współczesnych czasach…
Dla wielu
byłoby to niewłaściwe. Nie chciała przejmować się ludźmi, ale to wcale nie było
takie proste, zwłaszcza jeśli mogłoby im zagrażać. To, że śmiertelnicy mogliby
być problematyczni, było dla niej jasne i to od samego początku pobytu w Seattle.
– Och!
Nie miała
okazji, żeby odpowiedzieć. Usłyszała trzask, a chwilę później światło w klubie
zgasło i wszystko pogrążyło się w całkowitych ciemnościach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz