31 stycznia 2020

Trzydzieści dziewięć

Elizabeth
Powrót okazał się dziwny pod każdym względem. Stojąc w zatłoczonej, wypełnionej muzyką sali, Liz poczuła się tak, jakby nagle znalazła się w jakimś innym świecie. To nie był pierwszy raz, kiedy uczestniczyła w jakiejkolwiek imprezie, a jednak od chwili znalezienia się w Seattle czuła się tak, jakby śniła. Jakby tego było mało, wcale nie miała pewności, czy taki stan rzeczy jej odpowiadał.
Aż za dobrze pamiętała ostatnią imprezę. Wtedy też towarzyszyła Damienowi, wówczas nieświadoma tego, co dopiero miało nadejść. Poniekąd uważała szkolny bal za swoisty przewrót – coś, co doprowadziło ją do punktu, z którego już nie było powrotu. Jeśli wcześniej wątpiła w okrutność świata, w który przyszło jej wkroczyć, po wydarzeniach tamtego wieczoru wszystko stało się jasne. Może nawet bardziej niż wtedy, gdy omal nie zginęła z rąk Miriam albo gdy stanęła oko w oko z Jasonem. Wtedy zrozumiała, że pragnęła od wszystkiego uciec – tyle że nie miała gdzie.
Powiodła wzrokiem dookoła, spoglądając na znajome twarze, ale nie będąc w stanie się skupić. Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz była w Seattle? Dwa miesiące brzmiały niedorzecznie, zwłaszcza że Elizabeth wcale nie czuła ich upływu. Przywykła do Miasta Nocy, spokoju i bezpieczeństwa, które dawał jej Damien. Być może nie miało to sensu, skoro przebywała w miejscu, w którym otaczały ją istoty nieśmiertelne, ale prawda była taka, że w domu Licavolich czuła się swobodniej i pewniej niż w rodzinnych stronach.
Uświadomiła sobie, że wciąż trwa w napięciu, podświadomie wypatrując jednej, jedynej osoby. Przez moment była wręcz gotowa przysiąc, że za moment wszystko się zmieni, zwłaszcza gdy zgasły światła, a dookoła zapanowała ciemność. Choć wszystko prawie natychmiast wrócił do normy, gdy z powrotem zrobiło się jasno, do Liz dotarło, że z bijącym sercem tkwiła w miejscu, czujnie wpatrując się w przestrzeń. Oczami wyobraźni niemalże widziała uśmiechniętego Jasona, po cichu zmierzającego w jej stronę.
Lizzy…
– Wszystko w porządku?
Wzdrygnęła się, momentalnie podrywając głowę. Całe napięcie uleciało z niej w chwili, w której napotkała spojrzenie jakże znajomych, czekoladowych tęczówek Damiena. Obserwował ją czujnie, wyraźnie zaniepokojony, choć przynajmniej nawet słowem nie skomentował tego, co działo się z jej pulsem. Miała wrażenie, że rozumiał.
Z wolna wypuściła powietrze, próbując się uspokoić. Skinęła głową.
– Tak… Tak. – Udało jej się wysilić na blady, choć szczery uśmiech. W pośpiechu przesunęła się bliżej. – Zamyśliłam się… Hm, chcesz zatańczyć?
Spojrzał na nią dziwnie, ale nie zaprotestował. Zachęcająco wyciągnął rękę, pozwalając, by podeszła o kolejny krok, ostatecznie lądując w jego ramionach. Ciało momentalnie dopasowało się do drugiego, tak jak przez długie tygodnie, gdy lądowali razem w łóżku. Przebywanie w objęciach Damiena było proste i znajome, choć Liz nie sądziła, że kiedykolwiek przyjdzie jej doświadczyć czegoś takiego.
Zadrżała, kiedy jego dłonie przesunęły się po jej plecach, ostatecznie lądując na biodrach. Chwilę trwała w bezruchu, napawając się wzajemną bliskością, nim w końcu zdecydowała się wyprostować i przymusić do ruchu. Nawet nie zwracała uwagi na muzykę, instynktownie dopasowując do ruchów, które jej narzucił. Kołysała się łagodnie, nawet nie skupiając na tym, co działo się wokół niej, ale to jej odpowiadało.
– Wiesz, że nie musieliśmy przyjeżdżać, jeśli nie chciałaś, prawda? – usłyszała tuż przy uchu, gdy tylko znów wylądowała w objęciach Damiena.
Niecierpliwie skinęła głową. Tak, rozmawiali o tym. Pamiętała, tak jak i wciąż rozpamiętywała rozmowę, którą odbyła z Isabeau. To i własne przekonanie, że w końcu powinna coś zrobić, zamiast trwać w marazmie i udawać, że wszystko było w porządku.
Nie było. Powrót do Seattle był zaledwie małym krokiem naprzód, zupełnie nieznaczącym w porównaniu do decyzji, które dopiero zamierzała podjąć.
Poczuła, jak z wolna uchodzi z niej całe napięcie. Nie ma go tutaj. Nie odważyłby się…, pomyślała, czepiając się tej myśli niczym tonący brzytwy. Nie ma prawa wiedzieć, że tutaj jesteś.
Nie była tego taka pewna, ale nie dała sobie czasu na wątpliwości. Panika z wolna ustąpiła miejsca nienaturalnemu wręcz spokojowi, choć Liz nie sądziła, że będzie w stanie go poczuć. Ale była tutaj, u boku Damiena. Rozpamiętywała słowa Alice – jakże ciepłe, pełne nadziei – i naprawdę chciała wierzyć, że wszystko będzie w porządku. Musiało być.
Damien nagle się zatrzymał, zmuszając ją do tego samego. Podążyła za jego spojrzeniem akurat w chwili, w której w zasięgu jej wzroku pojawiła się znajoma postać.
– Cześć – rzuciła Elena, przystając obok.
Na ustach dziewczyny pojawił się wymowny, nieco złośliwy uśmieszek. Skrzyżowała ramiona na piersiach, wymownie spoglądając to na kuzyna, to znów na trwającą w jego objęciach przyjaciółkę. Elizabeth nie wątpiła, że jeszcze jakiś czas temu Elena jak nic nie powstrzymałaby się przed jakimś złośliwym komentarzem, ale w tamtej chwili ograniczyła się wyłącznie do wywrócenia oczami.
Liz nie odpowiedziała. Zareagowała instynktownie, natychmiast oswobadzając z uścisku Damiena, by w następnej sekundzie niemalże zwalić Elenę z nóg, kiedy bezceremonialnie rzuciła się jej na szyję.
– Och… Okej, okej, też tęskniłam – wyrzuciła z siebie na wydechu Elena, klepiąc przyjaciółkę po plecach. Elizabeth parsknęła, porażona tą nagłą nieporadnością z jej strony. – Nie wiedziałam, czy wam przeszkadzać. Jeśli potrzebujecie jeszcze chwili dla siebie po tych… hm, dwóch miesiącach – dodała lekkim, przesadnie pogodnym tonem – to zawsze mogę…
Liz szturchnęła ją w ramię.
– Jesteś okropna – oznajmiła, ale nie zabrzmiało to ani trochę poważnie.
– Jasne, że tak. Po to tu jestem, by ci o tym przypomnieć – zapewniła Elena. – Chociaż to nie ja psuję niewinność Świętego Damiena.
Tyle wystarczyło, żeby wszystko wróciło na swoje miejsce. Żartująca, nieprzebierająca w słowach Elena, urażony Damien i miejsce, w którym Liz w końcu zaczęła czuć się swobodnie. Elizabeth nie miała pewności, czy przyjaciółka robiła to specjalnie, czy może po prostu była sobą, ale była jej za to wdzięczna.
– Nie mogłabym nie przyjechać – zapewniła, nerwowym gestem przeczesując włosy palcami. W pośpiechu zatknęła niesforny kosmyk za ucho. – Miasto Nocy jest… wyjątkowe. Naprawdę wyjątkowe, ale…
Urwała, niezdolna znaleźć odpowiedniego słowa. Po prostu wyjątkowe, pomyślała po raz wtóry. To w jakiś pokrętny sposób tłumaczyło wszystko, choć wciąż nie miała pojęcia w jaki sposób. Uświadomiła sobie za to, że gdyby tylko pojawiła się możliwość powrotu… skorzystałaby z niej.
Elena spojrzała na nią w dziwny, przesadnie przenikliwy sposób. Liz wyraźniej niż zwykle dostrzegła złociste cętki w jej oczach.
– Mów mi jeszcze – westchnęła, ale nie miała okazji, żeby rozwinąć myśl.
– Jesteś tu z Rafaelem – zauważył Damien. Po jego tonie trudno było stwierdzić, co takiego o obecności demona myślał. – Zgodził się?
– Nie miał wyboru – odparła ze słodkim uśmiechem Elena. – Ale nie zdecydował się z wami przywitać. Chociaż przyznał, że wciąż lubi Liz… Widać mamy podobny gust – dodała, znacząco spoglądając na kuzyna.
Licavoli w odpowiedzi wywrócił oczami. Było coś pobłażliwego w spojrzeniu, którym ostatecznie obdarował Elenę.
– Jesteś czarująca jak zawsze.
Żadna z nich nie musiała pytać, by wiedzieć, że to nie był komplement. Liz westchnęła, ale powstrzymała się od komentarza, bynajmniej nie zaskoczona. To był stan rzeczy, który doskonale znała. Elena i Damien jak zawsze działali sobie na nerwy, a jednak było w tym coś sympatycznego, niczym zwyczaj, za którym oboje tęsknili. Zwłaszcza po tym, co powiedziała Liz przyjaciółka po ataku na Alessię, dziewczyna mogła lepiej zrozumieć tę relację.
Jak rodzeństwo.
Coś w tej myśli ją zaniepokoiło. Nawet jeśli kiedyś Jason traktował ją podobnie – być może dawno temu, gdy oboje byli dziećmi – niewiele z tego pamiętała.
– … ale dobrze widzieć, że chociaż Alessia ma się dobrze. Promienieje.
W roztargnieniu spojrzała na Elenę, by po chwili podążyć za spojrzeniem dziewczyny. Dostrzegła Ali u boku Ariela, energiczną i roześmianą jak zawsze. W tamtej chwili ta dwójka wyglądała jak para zakochanych nastolatków, bynajmniej nie sprawiając wrażenia różnych pod każdym względem istot mroku. Sam Ariel pierwszy raz wydał się Liz tak ludzki i pogodny, pewnie prowadząc Alessię w tańcu. A to niespodzianka, pomyślała, uśmiechając się mimochodem.
– Uważaj, bo zabrzmisz tak, jakbyś jednak się trochę martwiła – rzucił zaczepnym tonem Damien.
Elena prychnęła.
– Zdarza mi się – oznajmiła niemalże urażonym tonem.
Liz puściła ich przekomarzanie mimo uszu. Wciąż obserwowała Alessię i Ariela, z łatwością mogąc ich sobie wyobrazić jako małżeństwo. Dopiero później powiodła wzrokiem dalej, zwracając uwagę na coraz to więcej znajomych osób. Rodzeństwo Eleny jak zwykle błyszczało, nie tylko wyróżniając się wyglądem, ale i płynnością ruchów. Może powinna przywyknąć do wyjątkowości nieśmiertelnych, ale niezmiennie czuła się nieswojo w towarzystwie Cullenów. Zwłaszcza przy siostrach Eleny łatwo było popaść w kompleksy, zwłaszcza gdy spoglądało się na urodziwą, elegancką jak zwykle Rosalie.
Wampirów było więcej, choć nie wszystkie rozpoznała. Trzymająca się na uboczu grupka była Liz obca, choć zarazem dziewczyna mogła przysiąc, że widziała ją na jakimś wspólnym zdjęciu w domu Cullenów. „To nasi krewni z Alaski” – przypomniała sobie słowa Eleny. Moment, w którym tak po prostu siedziała w pokoju przyjaciółki, pracując nad jakimś wspólnym projektem, wydawał się odległy i nierzeczywisty. – „Z Tanyną na czele… Nie lubię jej, wiesz? Złośliwa jędza”.
Do tej pory nie miała pewności, co miała na myśli Elena. Kiedy Liz spojrzała na kobietę, która prawie na pewno była wspomnianą Tanyą, zobaczyła jasnowłosą piękność z niepewną miną i łagodnymi rysami twarzy. Złociste tęczówki kobiety bez jakiegokolwiek ostrzeżenia spoczęły wprost na Elizabeth, ale wampirzyca w żaden sposób nie okazała niechęci. Jedynie nieznacznie uniosła brwi, po chwili uciekając wzrokiem gdzieś w bok, by zwrócić się do jednej z towarzyszących jej kobiet.
Liz zacisnęła usta, mimo wszystko zaniepokojona. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że właśnie była oceniana i to na dodatek przez istoty, które miały do powiedzenia dużo więcej od niej.
– Hej! Ziemia do Liz. – Elena pstryknęła jej palcami przed twarzą, przy okazji skutecznie wyrywając z zamyślenia. – Pytałam o coś.
Natychmiast przeniosła wzrok na przyjaciółkę. W roztargnieniu zmierzyła dziewczynę wzrokiem, przynajmniej w końcu przestając zwracać uwagę na Denalczyków.
– Nie słuchałam cię – przyznała zgodnie z prawdą.
Damien parsknął, ale to nie zrobiło najmniejszego wrażenia na Elenie.
– Mówisz? Nie zauważyłam – rzuciła z przekąsem, bynajmniej nie brzmiąc na urażoną takim stanem rzeczy. – Pytałam czy masz ochotę przenocować u nas. Znaczy… wy oboje – poprawiła się, na ułamek sekundy przenosząc wzrok na kuzyna. – To byłoby miłe. Nie widziałyśmy się całe wieki i…
– W apartamencie?
– Jasne. Teraz jest cały mój. – Elena zawahała się na moment. – O ile nie przeszkadza ci obecność pewnego nadpobudliwego demona – dodała po chwili zastanowienia.
– Rafael jest nadpobudliwy? – wypaliła, nim zdążyła ugryźć się w język.
– Chciałabym – obruszyła się Elena. Przez jej twarz przemknął cień. – Nie w takim sensie jak myślisz, okej?
– A co myślę?
Przyjaciółka najzwyczajniej w świecie zignorowała to pytanie.
– Nie chodzi o Rafaela – wyjaśniła zniecierpliwionym tonem. – To trochę… bardziej skomplikowane.
– Dobrze rozumiem, że trzymasz w mieszkaniu jeszcze innego demona? – wtrącił Damien i choć początkowo jego słowa wydały się Liz niedorzeczne, po minie Eleny poznała, że trafił w sedno.
– Hm… Tak jakby?
No, oczywiście… Przecież to Elena. Czego innego się spodziewałam?
Liz z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
– Czy ja chcę to rozumieć? – zaryzykowała, ale doczekała się wyłącznie niemalże błagalnego spojrzenia przyjaciółki.
– Długa historia, okej? Jeśli będziesz chciała, porozmawiamy o tym… Może nie dziś wieczorem, ale chciałabym.
 W zamyśleniu spojrzała na przyjaciółkę. „Tęsknię za tobą” – wydawała się komunikować całą sobą, choć ostatecznie te słowa nie padły. Nie musiały, bo Liz i bez tego zrozumiała aż nazbyt dobrze.
Wciąż się mijały. Raz za razem, z winy obu stron zarazem, a jednak…
– Będziemy miały czas – stwierdziła, obejmując się ramionami.
Elena rzuciła jej bliżej nieokreślone spojrzenie. Uśmiechnęła się, choć było w tym coś wymuszonego. Myślami wydawała się być gdzieś daleko, jakby mając wątpliwości co do słuszności mówienia o tym, o czym chciała rozmawiać.
– O ile w ogóle mi uwierzysz – mruknęła.
– Coś gorszego niż twoje „Hej, wychodzę za mąż za demona!”? – rzuciła bez przekonania.
O dziwo, Elena nawet się nie uśmiechnęła.
– Nie ujęłam tego w ten sposób – stwierdziła niemalże urażonym tonem. – Ale… Hm, poniekąd?
– Poniekąd?
Tym razem nie odpowiedziała. Liz zacisnęła usta, bynajmniej nie uspokojona. Spojrzała na Damiena, ale ten również milczał, uważnie obserwując kuzynkę. Coś w wyrazie jego twarzy sprawiło, że Elizabeth mimowolnie zaczęła zastanawiać się nad tym, ile wiedział. Pamiętała, że w Seattle pojawiły się komplikacje – coś wyjątkowego, nadnaturalnego i związanego z ostatecznym powrotem Renesmee – ale to wciąż pozostawało dla niej abstrakcją. W Mieście Nocy łatwo było udawać, że wydarzenia z zupełnie innego kontynentu jej nie dotyczyły.
Chciała coś powiedzieć, ale w głowie miała pustkę. Zanim zdążyła zebrać myśli, tuż obok bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zmaterializowała się jakaś postać.
– Musimy iść – oznajmił Rafael, zdecydowanym ruchem chwytając Elenę za rękę.
Liz mimowolnie wzdrygnęła się, prostując niczym struna. Demon niezmiennie sprawiał, że czuła się przy nim nieswojo i to nawet po tym, jak u jego boku przeszukali pół centrum handlowego w poszukiwaniu obrączek. W tamtej chwili wyglądał przede wszystkim na wzburzonego, choć dziewczyna mogła co najwyżej zgadywać, co było tego przyczyną. Wciąż trzymał żonę, drugą dłonią przytrzymując telefon komórkową.
– Ehm… Cześć? – obruszyła się Elena. Szarpnęła ręką, w pośpiechu wyszarpując ją z uścisku demona. – Fajnie, że do nas dołączyłeś. Wszyscy na pewno się cieszą, że…
– Co ja dopiero powiedziałem?
Te słowa momentalnie zamknęły dziewczynie usta. Zamilkła, przez moment mierząc Rafaela wzrokiem. Jej oczy rozszerzyły się nieznacznie, kiedy pojęła, że nie żartował, domagając się natychmiastowego wyjścia.
– Co się stało? – zapytała wprost. – Rafa, do cholery! – warknęła, kiedy zamiast odpowiedzi spróbował ją za sobą pociągnąć.
– Właśnie rozmawiałem z Mirą. Wyjaśnię ci po drodze – stwierdził zniecierpliwionym tonem. Zaraz po tym westchnął, kolejny raz doczekując się oporu ze strony żony. – Na wrota piekielne, lilan… Macie gości, w porządku? – Przez jego twarz przemknął cień. – Nie wiem czy twoją rodzinę to zainteresuje, ale Miriam właśnie dała mi znać, że Volturi kręcą się gdzieś w pobliżu, więc…
– Cholera! – Tym razem to Elena ruszyła się z miejsca. Znów oswobodziła ramię, by móc w pośpiechu wyminąć Rafaela. – Powiem tacie. Czekaj chwilę.
Przez demona przemknął cień. Skrzyżował ramiona na piersi, chcąc nie chcąc odprowadzając dziewczynę wzrokiem.
– Jakby to było potrzebne… – mruknął, potrząsając głową.
Nic nie wskazywało na to, by Elena usłyszała tę uwagę. Demon wywrócił oczami, ostatecznie decydując się ruszyć w ślad za nią. Wciąż wyglądał na sfrustrowanego, choć nie aż tak bardzo, jak Liz mogłaby spodziewać się po informacji, którą przekazał.
Serce zabiło jej szybciej. Wiedziała, kim są Volturi. Co prawda nie miała okazji spotkać żadnego z nich, ale skoro nagle zawędrowali do Seattle, na dodatek powodując poruszenie…
– Co robimy? – rzuciła spiętym tonem, natychmiast przenosząc wzrok na Damiena.
Nie odpowiedział. Jedynie po sposobie, w jaki błyszczały jego oczy, poznała, że był zdenerwowany.
– Najpewniej nic. Niech to załatwią – zasugerował, ostrożnie dobierając słowa. – Byli w mieście już wcześniej. Tata wspominał.
– No tak, ale…
– Ale lepiej nie zwracać uwagi. – Damien potrząsnął głową. – Zwłaszcza przez wzgląd na ciebie i… Cóż, Leanę. – Zawahał się na moment. – Od dawna nie są problematyczni. Nie po balu, ale im mniej wiedzą, tym lepiej dla nas.
I bez dalszych wyjaśnień pojęła do czego zmierzał. Jego słowa mówiły same za siebie. To, że wspomniał o niej i w pełni ludzkiej siostrze Beatrycze również. Zasady respektowane przez Włochów były jasne i aż za dobrze pokrywały się z tym, czego chciał dla niej Jason. Gdyby ktoś dowiedział się, ile wiedziała, żądania byłyby dość oczywiste: przemiana albo natychmiastowe usunięcie problemu.
Zacisnęła usta. Chciała czy nie, była problemem. Liczyła się z tym od dawna, a jednak kiedy pomyślała o spacerujących po okolicy Volturi, zrobiło jej się niedobrze. Co by było, gdyby cała delegacja zawędrowała do klubu, w którym wszyscy się zgromadzili…?
Powiodła wzrokiem dookoła, bez trudu wypatrując Elenę i Rafaela. Dziewczyna gestykulowała żywo, w pośpiechu tłumacząc coś rodzicom. Wkrótce po tym cała grupa wyszła, na dodatek w towarzystwie L. i Beatrycze. Tak po prostu, jakby nic wartego uwagi nie miało miejsca.
– Przejmujesz się? – doszedł ją cichy, zadziwiający opanowany głos Damiena.
Spojrzała na niego w roztargnieniu, przez chwilę niepewna jak odpowiedzieć na zadane pytanie. Zawahała się, dopiero po kilku kolejnych sekundach będąc w stanie znaleźć właściwe słowa.
– Nie wiem – przyznała z wahaniem. – Raczej martwię. I tak zastanawiam…
– Hm?
Westchnęła cicho. Jednak odważyła się, by spojrzeć Damienowi w oczy.
– Miasto Nocy jest inne, prawda? – zapytała wprost. Oczy mężczyzny rozszerzyły się nieznacznie, ale nie zdecydował się jej przerwać. – Tam nie przeszkadzam. Nie musiałabym… No, wiesz.
– Tylko gdybyś sama się zdecydowała.
Skinęła głową. Oboje wiedzieli, że nie byłaby w stanie – nie teraz, nie po wszystkim, co zrobili, żeby pozostała człowiekiem. Damien poświęcił aż za wiele, by mogła ot tak to zmarnować.
Z wolna przesunęła się bliżej, by móc ułożyć dłonie na jego torsie. Przygarnął ją do siebie w zdecydowany, w pełni naturalny sposób. Znów znalazła się w jego ramionach, wyraźnie czując, że była bezpieczna – i to niezależnie od tego, co mogło się wydarzyć.
– Tego chcesz? – zapytał wprost. – Jeśli będzie trzeba, wrócimy do Miasta Nocy. Jeśli tylko…
Nie dała mu dokończyć. Uniosła się na palcach, by sięgnąć jego warg. Nie potrzebował większej zachęty, by odwzajemnić gest. Mimo wszystko nie mogła pozbyć się wrażenia, że było coś desperackiego w sposobie, w jaki się całowali – tyle że nie potrafiła stwierdzić z czyjej winy.
Oboje milczeli, ale to jej nie przeszkadzało. To, co powiedział, w zupełności wystarczyło – to, gesty i w pełni naturalna umowa, którą zawali. Miała wrażenie, że najważniejsze zostało przypieczętowane już w chwili, w której ocknęła się w tamtym hotelu, powiązana z kimś, kto poświęcił dla niej… niemalże wszystko. Jakby tego było mało, Liz była gotowa przysiąc, że w razie potrzeby zdecydowałby się na jeszcze więcej.
Jeszcze jakiś czas temu uderzyłyby w nią wyrzuty sumienia. Jakaś jej cząstka wciąż je czuła, ale Liz z wprawą kazała jej się zamknąć, nie chcąc ponownie wszystkiego komplikować. Zabrnęli zbyt daleko, by w ogóle mogła liczyć na naprawienie któregokolwiek z przeszłych błędów.
A teraz była tutaj i czuła się z tym dobrze. Nie bała się, choć nie sądziła, że to w ogóle będzie możliwe. Trwała spokojna, z poczuciem, że znajdowała się w miejscu, do którego przynależała – i że gdzieś tam było jeszcze jedno, do którego w każdej chwili mogła wrócić. W którymś momencie Miasto Nocy stało się domem – bezpiecznym azylem, w którym może i nie czuła się tak swobodnie jak powinna, ale odnalazła równowagę, której przez tyle czasu jej brakowało. I choć nie mogła pozbyć się wrażenia, że to jak pragnienie ponownej ucieczki, wciąż chciała wrócić.
Później… Kiedy zrozumiem.
Ta myśl pojawiła się nagle, niosąc ze sobą znajome już wątpliwości. Przyjazd do Seattle nie był przypadkowy, nie tylko przez wzgląd na otwarcie klubu. Miała dość powodów, żeby się tu pojawić – choć na chwilę, choćby tylko do naprostowania kwestii, które dręczyły ją od dawna. Gdyby do tego wszystkiego wiedziała, w jaki sposób się do tego zabrać…
Było jedno miejsce, w którym mogła zacząć. To, od którego wszystko niejako się zaczęło – całe miesiące wcześniej, choć z perspektywy Liz przypominało to lata. Zamierzała tam pójść, ale…
Później.
Z tą jedna myślą w końcu zdołała się rozluźnić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa