Elizabeth
Powrót okazał się dziwny pod
każdym względem. Stojąc w zatłoczonej, wypełnionej muzyką sali, Liz
poczuła się tak, jakby nagle znalazła się w jakimś innym świecie. To nie
był pierwszy raz, kiedy uczestniczyła w jakiejkolwiek imprezie, a jednak
od chwili znalezienia się w Seattle czuła się tak, jakby śniła. Jakby tego
było mało, wcale nie miała pewności, czy taki stan rzeczy jej odpowiadał.
Aż za
dobrze pamiętała ostatnią imprezę. Wtedy też towarzyszyła Damienowi, wówczas
nieświadoma tego, co dopiero miało nadejść. Poniekąd uważała szkolny bal za
swoisty przewrót – coś, co doprowadziło ją do punktu, z którego już nie
było powrotu. Jeśli wcześniej wątpiła w okrutność świata, w który
przyszło jej wkroczyć, po wydarzeniach tamtego wieczoru wszystko stało się
jasne. Może nawet bardziej niż wtedy, gdy omal nie zginęła z rąk Miriam
albo gdy stanęła oko w oko z Jasonem. Wtedy zrozumiała, że pragnęła
od wszystkiego uciec – tyle że nie miała gdzie.
Powiodła
wzrokiem dookoła, spoglądając na znajome twarze, ale nie będąc w stanie
się skupić. Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz była w Seattle? Dwa
miesiące brzmiały niedorzecznie, zwłaszcza że Elizabeth wcale nie czuła ich
upływu. Przywykła do Miasta Nocy, spokoju i bezpieczeństwa, które dawał
jej Damien. Być może nie miało to sensu, skoro przebywała w miejscu, w którym
otaczały ją istoty nieśmiertelne, ale prawda była taka, że w domu
Licavolich czuła się swobodniej i pewniej niż w rodzinnych stronach.
Uświadomiła
sobie, że wciąż trwa w napięciu, podświadomie wypatrując jednej, jedynej
osoby. Przez moment była wręcz gotowa przysiąc, że za moment wszystko się
zmieni, zwłaszcza gdy zgasły światła, a dookoła zapanowała ciemność. Choć
wszystko prawie natychmiast wrócił do normy, gdy z powrotem zrobiło się
jasno, do Liz dotarło, że z bijącym sercem tkwiła w miejscu, czujnie
wpatrując się w przestrzeń. Oczami wyobraźni niemalże widziała
uśmiechniętego Jasona, po cichu zmierzającego w jej stronę.
Lizzy…
– Wszystko w porządku?
Wzdrygnęła
się, momentalnie podrywając głowę. Całe napięcie uleciało z niej w chwili,
w której napotkała spojrzenie jakże znajomych, czekoladowych tęczówek
Damiena. Obserwował ją czujnie, wyraźnie zaniepokojony, choć przynajmniej nawet
słowem nie skomentował tego, co działo się z jej pulsem. Miała wrażenie,
że rozumiał.
Z wolna
wypuściła powietrze, próbując się uspokoić. Skinęła głową.
– Tak… Tak.
– Udało jej się wysilić na blady, choć szczery uśmiech. W pośpiechu
przesunęła się bliżej. – Zamyśliłam się… Hm, chcesz zatańczyć?
Spojrzał na
nią dziwnie, ale nie zaprotestował. Zachęcająco wyciągnął rękę, pozwalając, by
podeszła o kolejny krok, ostatecznie lądując w jego ramionach. Ciało momentalnie
dopasowało się do drugiego, tak jak przez długie tygodnie, gdy lądowali razem w łóżku.
Przebywanie w objęciach Damiena było proste i znajome, choć Liz nie
sądziła, że kiedykolwiek przyjdzie jej doświadczyć czegoś takiego.
Zadrżała,
kiedy jego dłonie przesunęły się po jej plecach, ostatecznie lądując na
biodrach. Chwilę trwała w bezruchu, napawając się wzajemną bliskością, nim
w końcu zdecydowała się wyprostować i przymusić do ruchu. Nawet nie
zwracała uwagi na muzykę, instynktownie dopasowując do ruchów, które jej
narzucił. Kołysała się łagodnie, nawet nie skupiając na tym, co działo się
wokół niej, ale to jej odpowiadało.
– Wiesz, że
nie musieliśmy przyjeżdżać, jeśli nie chciałaś, prawda? – usłyszała tuż przy
uchu, gdy tylko znów wylądowała w objęciach Damiena.
Niecierpliwie
skinęła głową. Tak, rozmawiali o tym. Pamiętała, tak jak i wciąż
rozpamiętywała rozmowę, którą odbyła z Isabeau. To i własne
przekonanie, że w końcu powinna coś zrobić, zamiast trwać w marazmie i udawać,
że wszystko było w porządku.
Nie było.
Powrót do Seattle był zaledwie małym krokiem naprzód, zupełnie nieznaczącym w porównaniu
do decyzji, które dopiero zamierzała podjąć.
Poczuła,
jak z wolna uchodzi z niej całe napięcie. Nie ma go tutaj. Nie
odważyłby się…, pomyślała, czepiając się tej myśli niczym tonący brzytwy. Nie
ma prawa wiedzieć, że tutaj jesteś.
Nie była
tego taka pewna, ale nie dała sobie czasu na wątpliwości. Panika z wolna
ustąpiła miejsca nienaturalnemu wręcz spokojowi, choć Liz nie sądziła, że
będzie w stanie go poczuć. Ale była tutaj, u boku Damiena.
Rozpamiętywała słowa Alice – jakże ciepłe, pełne nadziei – i naprawdę
chciała wierzyć, że wszystko będzie w porządku. Musiało być.
Damien
nagle się zatrzymał, zmuszając ją do tego samego. Podążyła za jego spojrzeniem
akurat w chwili, w której w zasięgu jej wzroku pojawiła się
znajoma postać.
– Cześć –
rzuciła Elena, przystając obok.
Na ustach
dziewczyny pojawił się wymowny, nieco złośliwy uśmieszek. Skrzyżowała ramiona
na piersiach, wymownie spoglądając to na kuzyna, to znów na trwającą w jego
objęciach przyjaciółkę. Elizabeth nie wątpiła, że jeszcze jakiś czas temu Elena
jak nic nie powstrzymałaby się przed jakimś złośliwym komentarzem, ale w tamtej
chwili ograniczyła się wyłącznie do wywrócenia oczami.
Liz nie
odpowiedziała. Zareagowała instynktownie, natychmiast oswobadzając z uścisku
Damiena, by w następnej sekundzie niemalże zwalić Elenę z nóg, kiedy
bezceremonialnie rzuciła się jej na szyję.
– Och…
Okej, okej, też tęskniłam – wyrzuciła z siebie na wydechu Elena, klepiąc
przyjaciółkę po plecach. Elizabeth parsknęła, porażona tą nagłą nieporadnością z jej
strony. – Nie wiedziałam, czy wam przeszkadzać. Jeśli potrzebujecie jeszcze
chwili dla siebie po tych… hm, dwóch miesiącach – dodała lekkim, przesadnie
pogodnym tonem – to zawsze mogę…
Liz
szturchnęła ją w ramię.
– Jesteś
okropna – oznajmiła, ale nie zabrzmiało to ani trochę poważnie.
– Jasne, że
tak. Po to tu jestem, by ci o tym przypomnieć – zapewniła Elena. – Chociaż
to nie ja psuję niewinność Świętego Damiena.
Tyle
wystarczyło, żeby wszystko wróciło na swoje miejsce. Żartująca,
nieprzebierająca w słowach Elena, urażony Damien i miejsce, w którym
Liz w końcu zaczęła czuć się swobodnie. Elizabeth nie miała pewności, czy
przyjaciółka robiła to specjalnie, czy może po prostu była sobą, ale była jej
za to wdzięczna.
– Nie
mogłabym nie przyjechać – zapewniła, nerwowym gestem przeczesując włosy
palcami. W pośpiechu zatknęła niesforny kosmyk za ucho. – Miasto Nocy
jest… wyjątkowe. Naprawdę wyjątkowe, ale…
Urwała,
niezdolna znaleźć odpowiedniego słowa. Po prostu wyjątkowe, pomyślała po
raz wtóry. To w jakiś pokrętny sposób tłumaczyło wszystko, choć wciąż nie
miała pojęcia w jaki sposób. Uświadomiła sobie za to, że gdyby tylko
pojawiła się możliwość powrotu… skorzystałaby z niej.
Elena
spojrzała na nią w dziwny, przesadnie przenikliwy sposób. Liz wyraźniej
niż zwykle dostrzegła złociste cętki w jej oczach.
– Mów mi
jeszcze – westchnęła, ale nie miała okazji, żeby rozwinąć myśl.
– Jesteś tu
z Rafaelem – zauważył Damien. Po jego tonie trudno było stwierdzić, co
takiego o obecności demona myślał. – Zgodził się?
– Nie miał
wyboru – odparła ze słodkim uśmiechem Elena. – Ale nie zdecydował się z wami
przywitać. Chociaż przyznał, że wciąż lubi Liz… Widać mamy podobny gust –
dodała, znacząco spoglądając na kuzyna.
Licavoli w odpowiedzi
wywrócił oczami. Było coś pobłażliwego w spojrzeniu, którym ostatecznie
obdarował Elenę.
– Jesteś
czarująca jak zawsze.
Żadna z nich
nie musiała pytać, by wiedzieć, że to nie był komplement. Liz westchnęła, ale
powstrzymała się od komentarza, bynajmniej nie zaskoczona. To był stan rzeczy,
który doskonale znała. Elena i Damien jak zawsze działali sobie na nerwy, a jednak
było w tym coś sympatycznego, niczym zwyczaj, za którym oboje tęsknili.
Zwłaszcza po tym, co powiedziała Liz przyjaciółka po ataku na Alessię,
dziewczyna mogła lepiej zrozumieć tę relację.
Jak
rodzeństwo.
Coś w tej
myśli ją zaniepokoiło. Nawet jeśli kiedyś Jason traktował ją podobnie – być
może dawno temu, gdy oboje byli dziećmi – niewiele z tego pamiętała.
– … ale
dobrze widzieć, że chociaż Alessia ma się dobrze. Promienieje.
W
roztargnieniu spojrzała na Elenę, by po chwili podążyć za spojrzeniem
dziewczyny. Dostrzegła Ali u boku Ariela, energiczną i roześmianą jak
zawsze. W tamtej chwili ta dwójka wyglądała jak para zakochanych
nastolatków, bynajmniej nie sprawiając wrażenia różnych pod każdym względem
istot mroku. Sam Ariel pierwszy raz wydał się Liz tak ludzki i pogodny,
pewnie prowadząc Alessię w tańcu. A to niespodzianka,
pomyślała, uśmiechając się mimochodem.
– Uważaj,
bo zabrzmisz tak, jakbyś jednak się trochę martwiła – rzucił zaczepnym tonem
Damien.
Elena
prychnęła.
– Zdarza mi
się – oznajmiła niemalże urażonym tonem.
Liz puściła
ich przekomarzanie mimo uszu. Wciąż obserwowała Alessię i Ariela, z łatwością
mogąc ich sobie wyobrazić jako małżeństwo. Dopiero później powiodła wzrokiem
dalej, zwracając uwagę na coraz to więcej znajomych osób. Rodzeństwo Eleny jak
zwykle błyszczało, nie tylko wyróżniając się wyglądem, ale i płynnością
ruchów. Może powinna przywyknąć do wyjątkowości nieśmiertelnych, ale
niezmiennie czuła się nieswojo w towarzystwie Cullenów. Zwłaszcza przy
siostrach Eleny łatwo było popaść w kompleksy, zwłaszcza gdy spoglądało
się na urodziwą, elegancką jak zwykle Rosalie.
Wampirów
było więcej, choć nie wszystkie rozpoznała. Trzymająca się na uboczu grupka
była Liz obca, choć zarazem dziewczyna mogła przysiąc, że widziała ją na jakimś
wspólnym zdjęciu w domu Cullenów. „To nasi krewni z Alaski” –
przypomniała sobie słowa Eleny. Moment, w którym tak po prostu siedziała w pokoju
przyjaciółki, pracując nad jakimś wspólnym projektem, wydawał się odległy i nierzeczywisty.
– „Z Tanyną na czele… Nie lubię jej, wiesz? Złośliwa jędza”.
Do tej pory
nie miała pewności, co miała na myśli Elena. Kiedy Liz spojrzała na kobietę,
która prawie na pewno była wspomnianą Tanyą, zobaczyła jasnowłosą piękność z niepewną
miną i łagodnymi rysami twarzy. Złociste tęczówki kobiety bez
jakiegokolwiek ostrzeżenia spoczęły wprost na Elizabeth, ale wampirzyca w żaden
sposób nie okazała niechęci. Jedynie nieznacznie uniosła brwi, po chwili
uciekając wzrokiem gdzieś w bok, by zwrócić się do jednej z towarzyszących
jej kobiet.
Liz
zacisnęła usta, mimo wszystko zaniepokojona. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że
właśnie była oceniana i to na dodatek przez istoty, które miały do
powiedzenia dużo więcej od niej.
– Hej!
Ziemia do Liz. – Elena pstryknęła jej palcami przed twarzą, przy okazji
skutecznie wyrywając z zamyślenia. – Pytałam o coś.
Natychmiast
przeniosła wzrok na przyjaciółkę. W roztargnieniu zmierzyła dziewczynę
wzrokiem, przynajmniej w końcu przestając zwracać uwagę na Denalczyków.
– Nie
słuchałam cię – przyznała zgodnie z prawdą.
Damien
parsknął, ale to nie zrobiło najmniejszego wrażenia na Elenie.
– Mówisz?
Nie zauważyłam – rzuciła z przekąsem, bynajmniej nie brzmiąc na urażoną
takim stanem rzeczy. – Pytałam czy masz ochotę przenocować u nas. Znaczy…
wy oboje – poprawiła się, na ułamek sekundy przenosząc wzrok na kuzyna. – To
byłoby miłe. Nie widziałyśmy się całe wieki i…
– W apartamencie?
– Jasne.
Teraz jest cały mój. – Elena zawahała się na moment. – O ile nie
przeszkadza ci obecność pewnego nadpobudliwego demona – dodała po chwili
zastanowienia.
– Rafael
jest nadpobudliwy? – wypaliła, nim zdążyła ugryźć się w język.
–
Chciałabym – obruszyła się Elena. Przez jej twarz przemknął cień. – Nie w takim
sensie jak myślisz, okej?
– A co
myślę?
Przyjaciółka
najzwyczajniej w świecie zignorowała to pytanie.
– Nie
chodzi o Rafaela – wyjaśniła zniecierpliwionym tonem. – To trochę…
bardziej skomplikowane.
– Dobrze
rozumiem, że trzymasz w mieszkaniu jeszcze innego demona? – wtrącił Damien
i choć początkowo jego słowa wydały się Liz niedorzeczne, po minie Eleny
poznała, że trafił w sedno.
– Hm… Tak
jakby?
No,
oczywiście… Przecież to Elena. Czego innego się spodziewałam?
Liz z niedowierzaniem
potrząsnęła głową.
– Czy ja
chcę to rozumieć? – zaryzykowała, ale doczekała się wyłącznie niemalże
błagalnego spojrzenia przyjaciółki.
– Długa
historia, okej? Jeśli będziesz chciała, porozmawiamy o tym… Może nie dziś
wieczorem, ale chciałabym.
W zamyśleniu spojrzała na przyjaciółkę. „Tęsknię
za tobą” – wydawała się komunikować całą sobą, choć ostatecznie te słowa nie
padły. Nie musiały, bo Liz i bez tego zrozumiała aż nazbyt dobrze.
Wciąż się
mijały. Raz za razem, z winy obu stron zarazem, a jednak…
– Będziemy
miały czas – stwierdziła, obejmując się ramionami.
Elena
rzuciła jej bliżej nieokreślone spojrzenie. Uśmiechnęła się, choć było w tym
coś wymuszonego. Myślami wydawała się być gdzieś daleko, jakby mając
wątpliwości co do słuszności mówienia o tym, o czym chciała
rozmawiać.
– O ile
w ogóle mi uwierzysz – mruknęła.
– Coś
gorszego niż twoje „Hej, wychodzę za mąż za demona!”? – rzuciła bez
przekonania.
O dziwo,
Elena nawet się nie uśmiechnęła.
– Nie
ujęłam tego w ten sposób – stwierdziła niemalże urażonym tonem. – Ale… Hm,
poniekąd?
– Poniekąd?
Tym razem
nie odpowiedziała. Liz zacisnęła usta, bynajmniej nie uspokojona. Spojrzała na
Damiena, ale ten również milczał, uważnie obserwując kuzynkę. Coś w wyrazie
jego twarzy sprawiło, że Elizabeth mimowolnie zaczęła zastanawiać się nad tym,
ile wiedział. Pamiętała, że w Seattle pojawiły się komplikacje – coś wyjątkowego,
nadnaturalnego i związanego z ostatecznym powrotem Renesmee – ale to
wciąż pozostawało dla niej abstrakcją. W Mieście Nocy łatwo było udawać,
że wydarzenia z zupełnie innego kontynentu jej nie dotyczyły.
Chciała coś
powiedzieć, ale w głowie miała pustkę. Zanim zdążyła zebrać myśli, tuż
obok bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zmaterializowała się jakaś postać.
– Musimy
iść – oznajmił Rafael, zdecydowanym ruchem chwytając Elenę za rękę.
Liz
mimowolnie wzdrygnęła się, prostując niczym struna. Demon niezmiennie sprawiał,
że czuła się przy nim nieswojo i to nawet po tym, jak u jego boku
przeszukali pół centrum handlowego w poszukiwaniu obrączek. W tamtej
chwili wyglądał przede wszystkim na wzburzonego, choć dziewczyna mogła co
najwyżej zgadywać, co było tego przyczyną. Wciąż trzymał żonę, drugą dłonią
przytrzymując telefon komórkową.
– Ehm…
Cześć? – obruszyła się Elena. Szarpnęła ręką, w pośpiechu wyszarpując ją z uścisku
demona. – Fajnie, że do nas dołączyłeś. Wszyscy na pewno się cieszą, że…
– Co ja
dopiero powiedziałem?
Te słowa
momentalnie zamknęły dziewczynie usta. Zamilkła, przez moment mierząc Rafaela
wzrokiem. Jej oczy rozszerzyły się nieznacznie, kiedy pojęła, że nie żartował,
domagając się natychmiastowego wyjścia.
– Co się
stało? – zapytała wprost. – Rafa, do cholery! – warknęła, kiedy zamiast
odpowiedzi spróbował ją za sobą pociągnąć.
– Właśnie
rozmawiałem z Mirą. Wyjaśnię ci po drodze – stwierdził zniecierpliwionym
tonem. Zaraz po tym westchnął, kolejny raz doczekując się oporu ze strony żony.
– Na wrota piekielne, lilan… Macie gości, w porządku? – Przez jego
twarz przemknął cień. – Nie wiem czy twoją rodzinę to zainteresuje, ale Miriam
właśnie dała mi znać, że Volturi kręcą się gdzieś w pobliżu, więc…
– Cholera! –
Tym razem to Elena ruszyła się z miejsca. Znów oswobodziła ramię, by móc w pośpiechu
wyminąć Rafaela. – Powiem tacie. Czekaj chwilę.
Przez demona
przemknął cień. Skrzyżował ramiona na piersi, chcąc nie chcąc odprowadzając
dziewczynę wzrokiem.
– Jakby to
było potrzebne… – mruknął, potrząsając głową.
Nic nie
wskazywało na to, by Elena usłyszała tę uwagę. Demon wywrócił oczami, ostatecznie
decydując się ruszyć w ślad za nią. Wciąż wyglądał na sfrustrowanego, choć
nie aż tak bardzo, jak Liz mogłaby spodziewać się po informacji, którą
przekazał.
Serce
zabiło jej szybciej. Wiedziała, kim są Volturi. Co prawda nie miała okazji
spotkać żadnego z nich, ale skoro nagle zawędrowali do Seattle, na dodatek
powodując poruszenie…
– Co
robimy? – rzuciła spiętym tonem, natychmiast przenosząc wzrok na Damiena.
Nie odpowiedział.
Jedynie po sposobie, w jaki błyszczały jego oczy, poznała, że był
zdenerwowany.
– Najpewniej
nic. Niech to załatwią – zasugerował, ostrożnie dobierając słowa. – Byli w mieście
już wcześniej. Tata wspominał.
– No tak,
ale…
– Ale lepiej
nie zwracać uwagi. – Damien potrząsnął głową. – Zwłaszcza przez wzgląd na
ciebie i… Cóż, Leanę. – Zawahał się na moment. – Od dawna nie są problematyczni.
Nie po balu, ale im mniej wiedzą, tym lepiej dla nas.
I bez
dalszych wyjaśnień pojęła do czego zmierzał. Jego słowa mówiły same za siebie.
To, że wspomniał o niej i w pełni ludzkiej siostrze Beatrycze
również. Zasady respektowane przez Włochów były jasne i aż za dobrze pokrywały
się z tym, czego chciał dla niej Jason. Gdyby ktoś dowiedział się, ile
wiedziała, żądania byłyby dość oczywiste: przemiana albo natychmiastowe
usunięcie problemu.
Zacisnęła
usta. Chciała czy nie, była problemem. Liczyła się z tym od dawna, a jednak
kiedy pomyślała o spacerujących po okolicy Volturi, zrobiło jej się
niedobrze. Co by było, gdyby cała delegacja zawędrowała do klubu, w którym
wszyscy się zgromadzili…?
Powiodła
wzrokiem dookoła, bez trudu wypatrując Elenę i Rafaela. Dziewczyna
gestykulowała żywo, w pośpiechu tłumacząc coś rodzicom. Wkrótce po tym
cała grupa wyszła, na dodatek w towarzystwie L. i Beatrycze. Tak po
prostu, jakby nic wartego uwagi nie miało miejsca.
–
Przejmujesz się? – doszedł ją cichy, zadziwiający opanowany głos Damiena.
Spojrzała
na niego w roztargnieniu, przez chwilę niepewna jak odpowiedzieć na zadane
pytanie. Zawahała się, dopiero po kilku kolejnych sekundach będąc w stanie
znaleźć właściwe słowa.
– Nie wiem –
przyznała z wahaniem. – Raczej martwię. I tak zastanawiam…
– Hm?
Westchnęła
cicho. Jednak odważyła się, by spojrzeć Damienowi w oczy.
– Miasto
Nocy jest inne, prawda? – zapytała wprost. Oczy mężczyzny rozszerzyły się
nieznacznie, ale nie zdecydował się jej przerwać. – Tam nie przeszkadzam. Nie
musiałabym… No, wiesz.
– Tylko
gdybyś sama się zdecydowała.
Skinęła
głową. Oboje wiedzieli, że nie byłaby w stanie – nie teraz, nie po
wszystkim, co zrobili, żeby pozostała człowiekiem. Damien poświęcił aż za
wiele, by mogła ot tak to zmarnować.
Z wolna
przesunęła się bliżej, by móc ułożyć dłonie na jego torsie. Przygarnął ją do
siebie w zdecydowany, w pełni naturalny sposób. Znów znalazła się w jego
ramionach, wyraźnie czując, że była bezpieczna – i to niezależnie od tego,
co mogło się wydarzyć.
– Tego chcesz?
– zapytał wprost. – Jeśli będzie trzeba, wrócimy do Miasta Nocy. Jeśli tylko…
Nie dała mu
dokończyć. Uniosła się na palcach, by sięgnąć jego warg. Nie potrzebował
większej zachęty, by odwzajemnić gest. Mimo wszystko nie mogła pozbyć się
wrażenia, że było coś desperackiego w sposobie, w jaki się całowali –
tyle że nie potrafiła stwierdzić z czyjej winy.
Oboje
milczeli, ale to jej nie przeszkadzało. To, co powiedział, w zupełności
wystarczyło – to, gesty i w pełni naturalna umowa, którą zawali. Miała
wrażenie, że najważniejsze zostało przypieczętowane już w chwili, w której
ocknęła się w tamtym hotelu, powiązana z kimś, kto poświęcił dla niej…
niemalże wszystko. Jakby tego było mało, Liz była gotowa przysiąc, że w razie
potrzeby zdecydowałby się na jeszcze więcej.
Jeszcze
jakiś czas temu uderzyłyby w nią wyrzuty sumienia. Jakaś jej cząstka wciąż
je czuła, ale Liz z wprawą kazała jej się zamknąć, nie chcąc ponownie
wszystkiego komplikować. Zabrnęli zbyt daleko, by w ogóle mogła liczyć na
naprawienie któregokolwiek z przeszłych błędów.
A teraz
była tutaj i czuła się z tym dobrze. Nie bała się, choć nie sądziła,
że to w ogóle będzie możliwe. Trwała spokojna, z poczuciem, że
znajdowała się w miejscu, do którego przynależała – i że gdzieś tam
było jeszcze jedno, do którego w każdej chwili mogła wrócić. W którymś
momencie Miasto Nocy stało się domem – bezpiecznym azylem, w którym może i nie
czuła się tak swobodnie jak powinna, ale odnalazła równowagę, której przez tyle
czasu jej brakowało. I choć nie mogła pozbyć się wrażenia, że to jak
pragnienie ponownej ucieczki, wciąż chciała wrócić.
Później…
Kiedy zrozumiem.
Ta myśl pojawiła
się nagle, niosąc ze sobą znajome już wątpliwości. Przyjazd do Seattle nie był
przypadkowy, nie tylko przez wzgląd na otwarcie klubu. Miała dość powodów, żeby
się tu pojawić – choć na chwilę, choćby tylko do naprostowania kwestii, które
dręczyły ją od dawna. Gdyby do tego wszystkiego wiedziała, w jaki sposób
się do tego zabrać…
Było jedno miejsce,
w którym mogła zacząć. To, od którego wszystko niejako się zaczęło – całe miesiące
wcześniej, choć z perspektywy Liz przypominało to lata. Zamierzała tam pójść,
ale…
Później.
Z tą jedna
myślą w końcu zdołała się rozluźnić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz