21 października 2019

Dziesięć

Jocelyne
Ocknęła się nagle, gwałtownie prostując do pozycji siedzącej. Usiadła na łóżku, powiodła wzrokiem dookoła, po czym odetchnęła, gdy dotarło do niej, w którym miejscu się znajdowała. Wszystko było w porządku. Rozpoznawała swój pokój, znajomą pościel i stosy starannie poukładanych pluszaków. Nic, co mogłaby uznać za niepokojące.
Jocelyne odetchnęła, z wolna wypuszczając powietrze. Potrzebowała chwili, żeby wyrównać oddech i choć trochę uspokoić tłukące się w piersi serce. Palce wciąż nerwowo zaciskała na krawędzi kołdry, dopiero po chwili przymuszając się do poluzowania uścisku. Raz jeszcze westchnęła, przeczesała palcami włosy i opadła na poduszkę. Spojrzenie wbiła w sufit, zupełnie jakby na niemalże całkowicie gładkiej powierzchni mogła doszukać się czegoś więcej poza kilkoma pęknięciami.
Nic złego się nie działo. Po prostu śniła, tak jak wielokrotnie w ostatnim czasie. To były złe sny, które z czasem zaczęła ignorować i o których już dawno przestała mówić, nie chcąc niepotrzebnie zamartwiać rodziców. Co prawda podejrzewała, że tata wiedział – w końcu sam najlepiej wiedział jak kontrolować sny – ale jak długo nie zaczynali tego tematu, wszystko było w porządku. Na tyle, na ile to możliwe.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że dręczące ją koszmary nie były po prostu wytworem jej wyobraźni. Oczywiście, nie działy się naprawdę, ale tylko Joce wiedziała, że kryło się za nimi coś więcej. Chodziło o wspomnienia, które nade wszystko pragnęła wyrzucić z głowy, choć szło jej to – najdelikatniej rzecz ujmując – dość marnie.
Przez kilka sekund leżała w ciszy, nasłuchując i próbując stwierdzić, co działo się wokół niej. Wyczuła, że wciąż było dość wcześnie, choć nie na tyle, by wszyscy wciąż spali. Niemalże z ulgą przyjęła odgłosy cichej rozmowy prowadzonej gdzieś w salonie, co pozwoliło jej się uspokoić. Najgorsze były momenty, w których budziła się nagle, w całkowitych ciemnościach i świadomością, że przez kilka następnych godzin będzie musiała leżeć w ciszy, czekając na nadejście świtu. Tym razem przynajmniej mogła zejść na dół i udawać, że wszystko w porządku, zresztą jak zwykle. Poniekąd tak właśnie było, zwłaszcza że do momentu, w którym znów zasypiała, naprawdę nie musiała obawiać się niczego poza zmęczeniem.
Mimo wszystko nie ruszyła się z łóżka. Leżała, z opóźnieniem uświadamiając sobie, że wciąż zaciskała palce – już nie na pościeli, ale w pięści. Spróbowała poluzować uścisk, ale ciało nie paliło się do tego, żeby współpracować. Jocelyne wciąż czuła się tak, jakby śniła – co prawda balansując gdzieś na krawędzi przebudzenia, ale przy tym nadal trwając w świecie snu. Nie słyszała niczego, ale to wcale jej nie uspokoiło. Czuła się oderwana od rzeczywistości, podświadomie wyczekując czegoś, czego nie umiała nazwać, ale co do czego była pewna, że prędzej czy później nadejdzie.
Słyszałam ich… Jestem prawie pewna, że znów ich słyszałam.
Jęknęła bezgłośnie. Poderwała się do siadu, tym razem nie tracąc czasu na siedzenie w łóżku. Zerwała się, szybkim krokiem dopadła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Zmrużyła oczy w blasku pierwszych promieni słonecznych. Brzask, pomyślała i udało jej się uśmiechnąć – w wymuszony, choć przynajmniej szczery sposób. Ulubiona pora dnia taty.
Na zewnątrz wciąż panowała szaruga. Stan Waszyngton jak zawsze wydawał się przysłonięty przed ciężkie, ciemne chmury. W powietrzu wisiał deszcz, a jeden rzut oka na podjazd i zaparkowane tam samochody wystarczył, by zorientowała się, że już w nocy musiało padać. Kto wie, może przestało niedawno? Po tym miejscu nie spodziewała się niczego innego, ale taki stan rzeczy jej nie przeszkadzał. Coraz bardziej lubiła zasypiać, kiedy ciężkie krople uderzały w parapet.
Napięcie ustąpiło, w końcu pozwalając Joce się rozluźnić. Już było w porządku,  najpewniej do nadejścia zmroku, ale i tak była za ten stan rzeczy wdzięczna. Czuła się zmęczona i choć korciło ją, żeby wrócić do łóżka, wolała nie ryzykować zamknięcia oczu. Chciała, by wspomnienie snu ostatecznie wyblakło w pamięci i odeszło w zapomnienie, by nie dręczyć jej przez resztę dnia.
Chwilę jeszcze nasłuchiwała, by upewnić się, że nikt nie zamierzał do niej zajrzeć. Kiedy nabrała pewności, że przynajmniej na razie rodzice nie zorientowali się, że była na nogach, bez pośpiechu podeszła do stosu pluszaków. Wcześniej chowała między nami pamiętnik Ophelii, jednak tym razem wyciągnęła z nich oprawionego na czarno zeszytu, ale niewielką, do połowy wypełnioną fiolkę. Wypełniające ją tabletki zagrzechotały, kiedy przechyliła opakowanie na bok, uważnie przypatrując się zawartości. Spojrzała na etykietę, choć przecież dobrze wiedziała, co znajdowało się w środku. Przechodziła przez ten sam rytuał niemalże dzień w dzień.
Xanax.
Nie powinna bawić się w półśrodki, a tym bardziej szukać pomocy w takiej formie. Wierzyła, że było inne rozwiązanie, może bardziej skuteczne, ale… Och, z drugiej strony, dzięki temu czuła się tak, jakby miała wszystko pod kontrolą. Na pewno lepsze od ciągłego tłumaczenia się przed bliskimi, szukania wymówek albo perspektywy wpakowania się w kłopoty takie jak wtedy, gdy wplątała się w Projekt Beta.
Westchnęła, po czym odłożyła fiolkę na miejsce. Wieczorem. Teraz nie miała ochoty wracać do łóżka.
– Joce?
Z trudem powstrzymała wzdrygnięcie. Serce zabiło jej szybciej – tylko na chwilę, ale Jocelyne i tak się skrzywiła. W duchu modląc się o to, by stojąca za nią postać niczego nie zauważyła, chcąc nie chcąc zwróciła się ku Rosie.
– Hej – rzuciła, siląc się na uśmiech. – Nie zauważyłam cię wcześniej.
Nie żeby to było czymś nowym. Rosa miała w zwyczaju pojawiać się w najmniej oczekiwanych momentach, niekoniecznie w porach, których Joce się jej spodziewała. Tak było i tym razem, bo przyjaciółka nie wyglądała na kogoś, kto wpadł z wizytą towarzyszką. Ze zmierzwionymi płomiennymi włosami i w białej sukience wydawała się krucha, nierzeczywista i wyraźnie zmartwiona.
– Pomyślałam, że wpadnę. Chociaż byłam pewna, że wciąż śpisz.
Coś w tych słowach sprawiło, że Joce poczuła się nieswojo. Uniosła brwi, pytająco spoglądając na Rosę. To nie brzmiało jak zarzut, ale z drugiej strony…
– Miałaś szczęście – powiedziała w końcu, próbując zabrzmieć choć trochę entuzjastycznie. Czuła, że wyszło jej to marnie.
– Wszystko w porządku? – zapytała wprost Rosa. Nawet nie próbowała ukrywać troski. – Czy wciąż…? No, wiesz.
Joce westchnęła. Och, wiedziała. Rosie też nie zwierzała się ze swoich snów, ale nie mogła nie wspomnieć, że jakiekolwiek koszmary ją dręczyły. Nie pierwszy raz, choć te były inne. Jocelyne kolejny raz miała tajemnicę, z którą nie chciała się z nikim dzielić – i bynajmniej nie chodziło o starannie schowaną fiolkę z lekami.
– Nic mi nie jest – zapewniła pośpiesznie. – Wiesz… Chyba nie umiem już spać, kiedy nie pada. Deszcz jest kojący.
Po wyrazie twarzy Rosy poznała, że nie przekonało ją takie wyjaśnienie. Dusza przez moment wyglądała na chętną, żeby o coś zapytać albo zaprotestować, ale ostatecznie ograniczyła się do skinienia głową – zdawkowego i jak nic zdradzającego przede wszystkim wątpliwości.
– Skoro tak twierdzisz… Chcesz porozmawiać? – zapytała wprost, pośpiesznie zmieniając temat. – Po pierwsze, pod drzwiami widziałam twojego kota, ale nie mogłam go wpuścić. Po drugie, miałam w planach poobserwować, ale skoro nie śpisz, to zmienia postać rzeczy.
Tym razem Jocelyne udało się uśmiechnąć.
– Wiesz, że to niepokojące, kiedy tak przesiadujesz w moim pokoju? – rzuciła pół żartem, ruszając ku drzwiom.
Usłyszała ciche skrobanie, co utwierdziło ją w przekonaniu, że Rosa miała rację. Uchyliła drzwi, po czym natychmiast przykucnęła, by wziąć na ręce mruczącą, łaszącą się Allegrę. Nie znalazła innego imienia dla czarnego kota, którego podarowała jej ciotka, zresztą z biegiem czasu nie wyobrażała sobie, że mogłaby nazywać go inaczej. Wspominanie zmarłej wciąż bolało, ale obecność otrzymanego od niego zwierzęcia – i to noszącego jej imię – w jakiś pokrętny sposób pomagała.
Przynajmniej prawdziwa Allegra nigdy do Jocelyne nie przyszła. Dziewczyna chciała wierzyć, że to znaczyło, iż odnalazła spokój. Nie miała pojęcia, co działo się z duszami, które nie błąkały się po znanym jej świecie jak te, które czasami widywała – jak chociażby wciąż przesiadująca w jej sypialni Rosa. Ze wszystkich książek i artykułów w internecie wyczytała, że na ziemi pozostawały te dusze, które z jakiegoś powodu nie mogły zaznać spokoju. Niedokończone sprawy, zbyt gwałtowna śmierć, której zmarli czasami nie byli świadomi… To zdecydowanie nie pasowało do w pełni ufającej bogini kapłanki jaką była Allegra. I to mimo sposobu, w jaki kobieta zginęła.
Możliwe, że tak było lepiej, chociaż Joce całą sobą za ciotką tęskniła. Z drugiej strony dobrze wiedziała, co oznaczało spotkać ducha kogoś, kogo się kochało. Wzajemne przywiązanie z Dallasem omal nie zniszczyło ich oboje. I choć Jocelyne wciąż czuła się dziwnie po jego odejściu, zarazem towarzyszyło jej dziwnie poczucie ulgi oraz spełnionego obowiązku.
Powinna była zdobyć się na pożegnanie już dawno temu.
– Co tak naprawdę cię tu trzyma? – wypaliła zanim zdążyła ugryźć się w język.
W chwili, w której wypowiedziała te słowa, uświadomiła sobie pełne znaczenie tego pytania. Pojęła również, że nieświadomie weszła Rosie w sam środek wypowiedzi, przy okazji wytrącając przyjaciółkę z równowagi na tyle, by ta natychmiast zamilkła. Cisza, która nagle między nimi zapadła, okazała się co najmniej nienaturalna.
Wciąż z kotem na rękach, Joce odważyła się spojrzeć wprost w twarz przyjaciółki. Była pewna, że dusza pobladła i to pomimo tego, że w przypadku zmarłego nie powinno być to możliwe.
– Nie rozumiem…
– Nigdy cię o to nie zapytałam. Tak teraz pomyślałam… – Joce wzruszyła ramionami. – Dallas odszedł, prawda? Pozwoliłam mu. I sądzę, że to było właściwe.
O tym akurat zdążyła porozmawiać. Kiedy emocje po wszystkim co wydarzyło się między tu i teraz ostatecznie opadły, do Joce w końcu zaczęło docierać również to, co zrobiła przed ingerencją Łowcy. Zwłaszcza gdy Dallas więcej się nie pojawił, zrozumiała, że najpewniej faktycznie znalazł drogę gdzieś dalej, cokolwiek to oznaczało. To była ta jedna z tych tajemniczych kwestii, które Jocelyne znajdowała w większości historii o duchach, ale nigdy nie znalazła ich uzasadnienia. Nie miała pojęcia czego się spodziewać, ani czy to, co zrobiła, faktycznie było słuszne.
Pod wieloma względami wciąż czuła się tak, jakby błądziła w mroku. Jak dziecko we mgle, które nie miało pojęcia, co czeka go w dorosłym życiu. Problem polegał na tym, że nie istniało zbyt wielu dorosłych, którzy mogliby wyjaśnić Joce coś tak nadnaturalnego jak istnienie duchów i sposobu postępowania z nimi. Uczyła się tego na własnej skórze i to w sposób, który zdecydowanie zbyt często okazywał się co najmniej bolesny. W takich chwilach stwierdzenie, że balansowała gdzieś na granicy życia i śmierci okazywało się czymś więcej, aniżeli tylko niepokojącą metaforą.
Wiedziała już, że zmarli nie zawsze kontrolowali to, w jakiej formie się jej objawiali. Niektórzy nie mieli pojęcia, że prezentowali się dokładnie tak jak w chwili śmierci – choćby strasząc ziejącą kulą po wymierzonej w skroń kuli. Inni za to nie dbali o to, że nie chciała z nimi rozmawiać, zaborczo domagając się pomocy. Najgorsze jednak były momenty, w których dusza wpadła w gniew, niejako stając się więźniem własnych emocji – zwłaszcza skrajnych, które dało się przekuć w co najmniej niepokojącą, potężną siłę. Energię wystarczającą, by wpływać na rzeczywistość, manipulować materią, a może nawet stać się widzialnym, ale… za cenę, o której Joce wolała nie myśleć.
Niepokojące, przypominające demony cienie zdecydowanie nie było czymś, co chciała spotkać na swojej drodze. Wystarczyło, że wciąż z niechęcią wspominała Dallasa, który – teraz była tego pewna – balansował na granicy, bliski popełnienia poważnego błędu. Moment, w którym wypchnął ją przez okno, był niczym finalne ostrzeżenie. Mimo wszystko Joce wciąż czuła się winna przez to, że pozwoliła mu odejść dopiero po kilku kolejnych tygodniach.
Chociaż mogło skończyć się gorzej. Mógł zostać cieniem albo zapętlić we własnej śmierci – przeżywać ją wciąż i wciąż, niczym aktor powtarzający jakąś niepokojącą, wciąż odtwarzaną od nowa scenę.
W ciemnościach kryło się wiele tajemnic. I choć Joce poznała ich kilka, bynajmniej nie wyczekiwała możliwości dowiedzenia się o kolejnych.
Tyle że wciąż trzymała przy sobie Rosę. Ta myśl natrętnie powracała za każdym razem, gdy przyjaciółka znów się pojawiała, wciąż upierając się czuwać przy „swojej małej nekromantce”. Jocelyne była jej za tę opiekę wdzięczna, ale coraz wyraźniej czuła, że obecność przyjaciółki nie była właściwa. W końcu skoro dla Dallasa odejście okazało się wybawieniem, tym bardziej powinna poszukać wyjścia dla błąkającej się o wiele dłużej Rosie, prawda?
Wpatrywała się w duszę wyczekująco, wciąż walcząc z mętlikiem w głowie. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim doczekała się odpowiedzi.
– Martwisz się Dallasem? – zapytała w końcu Rosa, ostrożnie dobierając słowa. – Nie, nie widziałam go. Powiedziałabym ci, gdyby było inaczej. Już rozmawiałyśmy o tym, że nie zrobiłaś niczego złego, więc…
– Właśnie. Nie zrobiłam niczego złego. – Jocelyne uśmiechnęła się blado. – Sama mi przyznałaś, że duchy nie powinny się błąkać. Cały czas chodzi w tym o to, że przychodzą, bo szukają pomocy.
Przez twarz Rosy przemknął cień.
– No, tak… Wielu umiera, choć nie są na to gotowi. Nie wszyscy wtedy odnajdują spokój – przyznała, ostrożnie dobierając słowa. Zabrzmiała trochę tak, jakby właśnie rozmawiały o najoczywistszych rzeczach na świecie, po prostu podsumowując fakty. – Na pewno wszystko gra, Joce? Ktoś znów do ciebie przyszedł? Przed tym cię bronię, ale nie zawsze udaje mi się być obok. – Rosa zacisnęła usta. – Powiedziałam ci już, że nie jesteś nikomu niczego winna. Jeśli jest coś, z czym mogę ci pomóc, mów śmiało, zanim…
Urwała, ale tak naprawdę nie musiała kończyć. „Zanim skończy się tak jak ostatnim razem” – właśnie to miała na myśli. Joce niemalże czuła jak te słowa zawisają w ciszy pomiędzy nimi, niewypowiedziane, ale jednak obecne. Poznała już Rosę na tyle dobrze, by dobrze wiedzieć, kiedy ta się martwiła. Och, rozumiała zwłaszcza wtedy, kiedy niepokój duszy wiązał się właśnie z tym, co mogłoby spotkać Joce.
Do tej pory pamiętała zdenerwowanie kobiety, kiedy dowiedziała się, że Dallas poszedł z nią do dawnej siedziby łowców – wprost do kostnicy, gdzie rozżalone duchy omal nie doprowadziły Jocelyne do grobu. Dosłownie, skoro próbowały zamknąć ją w jednej zamrażarek tylko dlatego, że przypadkiem je rozjuszyła. Gdyby cokolwiek poszło nie tak…
Czasami wciąż o tym śniła. Choć brat Rafaela pojawił się w porę, zwłaszcza budząc się w środku nocy, Joce mogła sobie wyobrazić, co czuł ktoś pogrzebany żywcem – skrępowany niewielką przestrzenią, chłodem i w całkowitych ciemnościach. Z dwojga złego wolałaby już, żeby to ją pochłonęła śmierć.
– Nie w tym rzecz. Nikt do mnie nie przyszedł – zapewniła pośpiesznie. Nie kłamała, ale Rosa i tak spojrzała na nią podejrzliwie. Jocelyne westchnęła w duchu, ale nie skomentowała wątpliwości przyjaciółki nawet słowem. W zamian całą uwagę koncentrowała na metodycznym przeczesywaniu palcami miękkiego futerka wiercącego się w jej ramionach kota. – Nikt poza tobą. Uświadomiłam sobie, że nigdy tak naprawdę nie zapytałam, co mogę zrobić dla ciebie. Mogłabym pomóc. Wiesz, tak jak Dallasowi.
Po jej słowach znów zapadła wymowna cisza. Oczy Rosy rozszerzyły się nieznacznie; spojrzenie stało się bardziej świadome i to wystarczyło, by Joce zorientowała się, że przyjaciółka zrozumiała.
Na ustach duszy z wolna pojawił się uśmiech, ale ten okazał się równie wymuszony, co i większość tych na które zdobyła się Jocelyne.
– Dla mnie nie musisz robić niczego, kochanie – oznajmiła wprost Rosa. – Ale dziękuję ci. Ja po prostu jestem tu, gdzie powinnam od samego początku.
– Ale… Z mojej winy? Jesteś tutaj, bo musisz mnie pilnować?
Wiedziała, że musiało kryć się za tym coś więcej – w końcu poznały się po tym jak Rosa była już martwa – ale ta kwestia i tak nie dawała jej spokoju. Wiedziała, że kobieta była kimś z przeszłości wujka Rufusa, co samo w sobie mogło sugerować jej ewentualny wiek. Joce była niemalże pewna, że jej przyjaciółka umarła na długo przed tym, jak pół-wampirzyca przyszła na strach.
Tyle że to nie zmieniało najważniejszego: wciąż mogła Rosie pomóc. Gdyby tylko ta zdecydowała się powiedzieć jej w jaki sposób…
– Nie ujmuj tego w ten sposób, na litość bogini! – obruszyła się dusza. – Pomagam ci, bo cię kocham. To nie tak, że do czegokolwiek się zmuszam.
– No tak, ale dusze nie powinny się błąkać. Tak czy nie? – drążyła, próbując wszystko uporządkować. – Sama mi powiedziałaś, że odejście było dobre dla Dallasa. Zastanawiam się jak jest z tobą.
– Inaczej – ucięła stanowczo Rosa. – Po prostu inaczej. Nie jesteś mi niczego winna.
– Gdybyś poprosiła…
– Ale nie proszę. – Rosa zamilkła, po czym westchnęła przeciągle. – Wiem, że w tej chwili chcesz dobrze. I wierz mi, że to doceniam, ale nie ma żadnego powodu, dla którego miałabyś zadręczać się z mojego powodu. Robię dokładnie to, czego od początku pragnęłam – stwierdziła, ale Joce ten argument nie do końca przekonał.
Skinęła głową, choć przyszło jej to z trudem. Przez chwilę z obawą obserwowała przyjaciółkę, próbując pozbyć się dziwnego uczucia, które wywołała w niej przeciągająca się cisza.
– Przepraszam – powiedziałam w końcu. – Zdenerwowałam cię?
Dusza drgnęła. Jej twarz momentalnie złagodniała, tak jak i ton, kiedy zwróciła się do Joce.
– Zaskoczyłaś. Ale nie mam ci niczego za złe… W zasadzie to nawet urocze – zapewniła Rosa – ale wciąż uważam, że zbędne. Dobrze wiem, że mogłabym poprosić o pomoc. I wierzę, że wiele dusz ich potrzebuje, choć ty nie jesteś im niczego winna. Zdaję sobie z tego sprawę, ale wciąż… Nie ma żadnego powodu, bym to akurat ja zawracała ci głowę, malutka. – Kobieta zamilkła i zawahała się. Na jej twarzy odmalowała się konsternacja, chociaż prawie natychmiast Rosa wzięła się w garść. – Zdążyłam pogodzić się ze śmiercią. Mam wszystko, czego potrzebowałam. A to, że wciąż tutaj jestem… Uznajmy, że to świadoma decyzja, dobrze? Robię wszystko zgodnie ze swoim sumieniem. O ile nie chcesz się mnie pozbyć…
– Roso! – obruszyła się, mimowolnie podnosząc głos.
Tym razem uśmiech duszy był szczery. Równie pogodny okazał się śmiech, którym ostatecznie skwitowała panikę w oczach Jocelyne.
– Więc uznajemy, że nie było tematu. Nigdzie się nie wybieram, a ty musisz się ze mną przemęczyć.
– To jest ten rodzaj męki, który uwielbiam… Ale skoro już rozmawiamy, mogę mieć jeszcze jedno pytanie?
Zamarła w oczekiwaniu, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że jednak powinna porzucić temat. Mimo wszystko niezdrowa ciekawość wzięła górę, zwłaszcza gdy do Jocelyne w pełni dotarło, że nigdy tak naprawdę nie dowiedziała się o Rosie tego, co najistotniejsze. Tak naprawdę wciąż nie była pewna, czy poznanie prawdy okazałoby się dobrym pomysłem, ale starała się o tym nie myśleć.
Rosa nie odpowiedziała od razu. Wciąż spięta i podejrzliwa, uważnie zmierzyła stojącą przed nią dziewczynę przenikliwym spojrzeniem.
– Jasne – powiedziała w końcu, ale Joce i tak wyczuła w jej głosie wątpliwości.
Odetchnęła, po czym w pośpiechu wyrzuciła z siebie jedno, jedyne pytanie:
– Jak umarłaś? Nigdy cię o to nie zapytałam, więc…
Zamilkła, szybko orientując się, że usprawiedliwianie się nie miało znaczenia. Natychmiast zauważyła, że Rosa momentalnie znów się spięła. Dłoń kobiety zamarła w połowie drogi do grzbietu wiercącego się w ramionach Joce kociaka, a palce momentalnie zacisnęły w pięść.
– Szybko – powiedziała w końcu Rosa. Jej głos zabrzmiał inaczej, obojętny i jakby wyprany z emocji. – Po prostu szybko. Wciąż jestem za to wdzięczna i… Hm, chyba wpadnę później. Wyglądasz jakbyś jeszcze potrzebowała snu, Joce.
Wraz z tymi słowami zniknęła, zostawiając wciąż spięta dziewczynę samą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa