Jocelyne
Ocknęła
się nagle, gwałtownie prostując do pozycji siedzącej. Usiadła na łóżku,
powiodła wzrokiem dookoła, po czym odetchnęła, gdy dotarło do niej, w którym
miejscu się znajdowała. Wszystko było w porządku. Rozpoznawała swój pokój,
znajomą pościel i stosy starannie poukładanych pluszaków. Nic, co mogłaby
uznać za niepokojące.
Jocelyne odetchnęła, z wolna wypuszczając powietrze.
Potrzebowała chwili, żeby wyrównać oddech i choć trochę uspokoić tłukące
się w piersi serce. Palce wciąż nerwowo zaciskała na krawędzi kołdry,
dopiero po chwili przymuszając się do poluzowania uścisku. Raz jeszcze
westchnęła, przeczesała palcami włosy i opadła na poduszkę. Spojrzenie
wbiła w sufit, zupełnie jakby na niemalże całkowicie gładkiej powierzchni
mogła doszukać się czegoś więcej poza kilkoma pęknięciami.
Nic złego się nie działo. Po prostu śniła, tak jak wielokrotnie
w ostatnim czasie. To były złe sny, które z czasem zaczęła ignorować i o których
już dawno przestała mówić, nie chcąc niepotrzebnie zamartwiać rodziców. Co
prawda podejrzewała, że tata wiedział – w końcu sam najlepiej wiedział jak
kontrolować sny – ale jak długo nie zaczynali tego tematu, wszystko było w porządku.
Na tyle, na ile to możliwe.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że dręczące ją
koszmary nie były po prostu wytworem jej wyobraźni. Oczywiście, nie działy się
naprawdę, ale tylko Joce wiedziała, że kryło się za nimi coś więcej. Chodziło o wspomnienia,
które nade wszystko pragnęła wyrzucić z głowy, choć szło jej to –
najdelikatniej rzecz ujmując – dość marnie.
Przez kilka sekund leżała w ciszy, nasłuchując i próbując
stwierdzić, co działo się wokół niej. Wyczuła, że wciąż było dość wcześnie,
choć nie na tyle, by wszyscy wciąż spali. Niemalże z ulgą przyjęła odgłosy
cichej rozmowy prowadzonej gdzieś w salonie, co pozwoliło jej się
uspokoić. Najgorsze były momenty, w których budziła się nagle, w całkowitych
ciemnościach i świadomością, że przez kilka następnych godzin będzie
musiała leżeć w ciszy, czekając na nadejście świtu. Tym razem przynajmniej
mogła zejść na dół i udawać, że wszystko w porządku, zresztą jak
zwykle. Poniekąd tak właśnie było, zwłaszcza że do momentu, w którym znów
zasypiała, naprawdę nie musiała obawiać się niczego poza zmęczeniem.
Mimo wszystko nie ruszyła się z łóżka. Leżała, z opóźnieniem
uświadamiając sobie, że wciąż zaciskała palce – już nie na pościeli, ale w pięści.
Spróbowała poluzować uścisk, ale ciało nie paliło się do tego, żeby współpracować.
Jocelyne wciąż czuła się tak, jakby śniła – co prawda balansując gdzieś na
krawędzi przebudzenia, ale przy tym nadal trwając w świecie snu. Nie słyszała
niczego, ale to wcale jej nie uspokoiło. Czuła się oderwana od rzeczywistości,
podświadomie wyczekując czegoś, czego nie umiała nazwać, ale co do czego była
pewna, że prędzej czy później nadejdzie.
Słyszałam ich… Jestem prawie pewna, że znów ich
słyszałam.
Jęknęła bezgłośnie. Poderwała się do siadu, tym razem nie
tracąc czasu na siedzenie w łóżku. Zerwała się, szybkim krokiem dopadła do
okna i wyjrzała na zewnątrz. Zmrużyła oczy w blasku pierwszych
promieni słonecznych. Brzask, pomyślała i udało jej się uśmiechnąć –
w wymuszony, choć przynajmniej szczery sposób. Ulubiona pora dnia taty.
Na zewnątrz wciąż panowała szaruga. Stan Waszyngton jak
zawsze wydawał się przysłonięty przed ciężkie, ciemne chmury. W powietrzu
wisiał deszcz, a jeden rzut oka na podjazd i zaparkowane tam
samochody wystarczył, by zorientowała się, że już w nocy musiało padać.
Kto wie, może przestało niedawno? Po tym miejscu nie spodziewała się niczego
innego, ale taki stan rzeczy jej nie przeszkadzał. Coraz bardziej lubiła
zasypiać, kiedy ciężkie krople uderzały w parapet.
Napięcie ustąpiło, w końcu pozwalając Joce się
rozluźnić. Już było w porządku,
najpewniej do nadejścia zmroku, ale i tak była za ten stan rzeczy
wdzięczna. Czuła się zmęczona i choć korciło ją, żeby wrócić do łóżka,
wolała nie ryzykować zamknięcia oczu. Chciała, by wspomnienie snu ostatecznie
wyblakło w pamięci i odeszło w zapomnienie, by nie dręczyć jej
przez resztę dnia.
Chwilę jeszcze nasłuchiwała, by upewnić się, że nikt nie
zamierzał do niej zajrzeć. Kiedy nabrała pewności, że przynajmniej na razie rodzice
nie zorientowali się, że była na nogach, bez pośpiechu podeszła do stosu
pluszaków. Wcześniej chowała między nami pamiętnik Ophelii, jednak tym razem
wyciągnęła z nich oprawionego na czarno zeszytu, ale niewielką, do połowy
wypełnioną fiolkę. Wypełniające ją tabletki zagrzechotały, kiedy przechyliła opakowanie
na bok, uważnie przypatrując się zawartości. Spojrzała na etykietę, choć przecież
dobrze wiedziała, co znajdowało się w środku. Przechodziła przez ten sam
rytuał niemalże dzień w dzień.
Xanax.
Nie powinna bawić się w półśrodki, a tym bardziej
szukać pomocy w takiej formie. Wierzyła, że było inne rozwiązanie, może bardziej
skuteczne, ale… Och, z drugiej strony, dzięki temu czuła się tak, jakby
miała wszystko pod kontrolą. Na pewno lepsze od ciągłego tłumaczenia się przed
bliskimi, szukania wymówek albo perspektywy wpakowania się w kłopoty takie
jak wtedy, gdy wplątała się w Projekt Beta.
Westchnęła, po czym odłożyła fiolkę na miejsce. Wieczorem.
Teraz nie miała ochoty wracać do łóżka.
– Joce?
Z trudem powstrzymała wzdrygnięcie. Serce zabiło jej
szybciej – tylko na chwilę, ale Jocelyne i tak się skrzywiła. W duchu
modląc się o to, by stojąca za nią postać niczego nie zauważyła, chcąc nie
chcąc zwróciła się ku Rosie.
– Hej – rzuciła, siląc się na uśmiech. – Nie zauważyłam cię
wcześniej.
Nie żeby to było czymś nowym. Rosa miała w zwyczaju pojawiać
się w najmniej oczekiwanych momentach, niekoniecznie w porach,
których Joce się jej spodziewała. Tak było i tym razem, bo przyjaciółka
nie wyglądała na kogoś, kto wpadł z wizytą towarzyszką. Ze zmierzwionymi
płomiennymi włosami i w białej sukience wydawała się krucha,
nierzeczywista i wyraźnie zmartwiona.
– Pomyślałam, że wpadnę. Chociaż byłam pewna, że wciąż
śpisz.
Coś w tych słowach sprawiło, że Joce poczuła się
nieswojo. Uniosła brwi, pytająco spoglądając na Rosę. To nie brzmiało jak
zarzut, ale z drugiej strony…
– Miałaś szczęście – powiedziała w końcu, próbując
zabrzmieć choć trochę entuzjastycznie. Czuła, że wyszło jej to marnie.
– Wszystko w porządku? – zapytała wprost Rosa. Nawet
nie próbowała ukrywać troski. – Czy wciąż…? No, wiesz.
Joce westchnęła. Och, wiedziała. Rosie też nie zwierzała
się ze swoich snów, ale nie mogła nie wspomnieć, że jakiekolwiek koszmary ją
dręczyły. Nie pierwszy raz, choć te były inne. Jocelyne kolejny raz miała
tajemnicę, z którą nie chciała się z nikim dzielić – i bynajmniej
nie chodziło o starannie schowaną fiolkę z lekami.
– Nic mi nie jest – zapewniła pośpiesznie. – Wiesz… Chyba
nie umiem już spać, kiedy nie pada. Deszcz jest kojący.
Po wyrazie twarzy Rosy poznała, że nie przekonało ją takie
wyjaśnienie. Dusza przez moment wyglądała na chętną, żeby o coś zapytać
albo zaprotestować, ale ostatecznie ograniczyła się do skinienia głową –
zdawkowego i jak nic zdradzającego przede wszystkim wątpliwości.
– Skoro tak twierdzisz… Chcesz porozmawiać? – zapytała
wprost, pośpiesznie zmieniając temat. – Po pierwsze, pod drzwiami widziałam
twojego kota, ale nie mogłam go wpuścić. Po drugie, miałam w planach
poobserwować, ale skoro nie śpisz, to zmienia postać rzeczy.
Tym razem Jocelyne udało się uśmiechnąć.
– Wiesz, że to niepokojące, kiedy tak przesiadujesz w moim
pokoju? – rzuciła pół żartem, ruszając ku drzwiom.
Usłyszała ciche skrobanie, co utwierdziło ją w przekonaniu,
że Rosa miała rację. Uchyliła drzwi, po czym natychmiast przykucnęła, by wziąć
na ręce mruczącą, łaszącą się Allegrę. Nie znalazła innego imienia dla czarnego
kota, którego podarowała jej ciotka, zresztą z biegiem czasu nie
wyobrażała sobie, że mogłaby nazywać go inaczej. Wspominanie zmarłej wciąż
bolało, ale obecność otrzymanego od niego zwierzęcia – i to noszącego jej imię
– w jakiś pokrętny sposób pomagała.
Przynajmniej prawdziwa Allegra nigdy do Jocelyne nie
przyszła. Dziewczyna chciała wierzyć, że to znaczyło, iż odnalazła spokój. Nie
miała pojęcia, co działo się z duszami, które nie błąkały się po znanym
jej świecie jak te, które czasami widywała – jak chociażby wciąż przesiadująca w jej
sypialni Rosa. Ze wszystkich książek i artykułów w internecie
wyczytała, że na ziemi pozostawały te dusze, które z jakiegoś powodu nie
mogły zaznać spokoju. Niedokończone sprawy, zbyt gwałtowna śmierć, której
zmarli czasami nie byli świadomi… To zdecydowanie nie pasowało do w pełni
ufającej bogini kapłanki jaką była Allegra. I to mimo sposobu, w jaki
kobieta zginęła.
Możliwe, że tak było lepiej, chociaż Joce całą sobą za
ciotką tęskniła. Z drugiej strony dobrze wiedziała, co oznaczało spotkać
ducha kogoś, kogo się kochało. Wzajemne przywiązanie z Dallasem omal nie
zniszczyło ich oboje. I choć Jocelyne wciąż czuła się dziwnie po jego
odejściu, zarazem towarzyszyło jej dziwnie poczucie ulgi oraz spełnionego
obowiązku.
Powinna była zdobyć się na pożegnanie już dawno temu.
– Co tak naprawdę cię tu trzyma? – wypaliła zanim zdążyła ugryźć
się w język.
W chwili, w której wypowiedziała te słowa, uświadomiła
sobie pełne znaczenie tego pytania. Pojęła również, że nieświadomie weszła
Rosie w sam środek wypowiedzi, przy okazji wytrącając przyjaciółkę z równowagi
na tyle, by ta natychmiast zamilkła. Cisza, która nagle między nimi zapadła,
okazała się co najmniej nienaturalna.
Wciąż z kotem na rękach, Joce odważyła się spojrzeć
wprost w twarz przyjaciółki. Była pewna, że dusza pobladła i to
pomimo tego, że w przypadku zmarłego nie powinno być to możliwe.
– Nie rozumiem…
– Nigdy cię o to nie zapytałam. Tak teraz pomyślałam… –
Joce wzruszyła ramionami. – Dallas odszedł, prawda? Pozwoliłam mu. I sądzę,
że to było właściwe.
O tym akurat zdążyła porozmawiać. Kiedy emocje po wszystkim
co wydarzyło się między tu i teraz ostatecznie opadły, do Joce w końcu
zaczęło docierać również to, co zrobiła przed ingerencją Łowcy. Zwłaszcza gdy
Dallas więcej się nie pojawił, zrozumiała, że najpewniej faktycznie znalazł drogę
gdzieś dalej, cokolwiek to oznaczało. To była ta jedna z tych tajemniczych
kwestii, które Jocelyne znajdowała w większości historii o duchach,
ale nigdy nie znalazła ich uzasadnienia. Nie miała pojęcia czego się spodziewać,
ani czy to, co zrobiła, faktycznie było słuszne.
Pod wieloma względami wciąż czuła się tak, jakby błądziła w mroku.
Jak dziecko we mgle, które nie miało pojęcia, co czeka go w dorosłym
życiu. Problem polegał na tym, że nie istniało zbyt wielu dorosłych, którzy
mogliby wyjaśnić Joce coś tak nadnaturalnego jak istnienie duchów i sposobu
postępowania z nimi. Uczyła się tego na własnej skórze i to w sposób,
który zdecydowanie zbyt często okazywał się co najmniej bolesny. W takich
chwilach stwierdzenie, że balansowała gdzieś na granicy życia i śmierci
okazywało się czymś więcej, aniżeli tylko niepokojącą metaforą.
Wiedziała już, że zmarli nie zawsze kontrolowali to, w jakiej
formie się jej objawiali. Niektórzy nie mieli pojęcia, że prezentowali się
dokładnie tak jak w chwili śmierci – choćby strasząc ziejącą kulą po
wymierzonej w skroń kuli. Inni za to nie dbali o to, że nie chciała z nimi
rozmawiać, zaborczo domagając się pomocy. Najgorsze jednak były momenty, w których
dusza wpadła w gniew, niejako stając się więźniem własnych emocji –
zwłaszcza skrajnych, które dało się przekuć w co najmniej niepokojącą,
potężną siłę. Energię wystarczającą, by wpływać na rzeczywistość, manipulować
materią, a może nawet stać się widzialnym, ale… za cenę, o której
Joce wolała nie myśleć.
Niepokojące, przypominające demony cienie zdecydowanie nie
było czymś, co chciała spotkać na swojej drodze. Wystarczyło, że wciąż z niechęcią
wspominała Dallasa, który – teraz była tego pewna – balansował na granicy,
bliski popełnienia poważnego błędu. Moment, w którym wypchnął ją przez
okno, był niczym finalne ostrzeżenie. Mimo wszystko Joce wciąż czuła się winna
przez to, że pozwoliła mu odejść dopiero po kilku kolejnych tygodniach.
Chociaż mogło skończyć się gorzej. Mógł zostać cieniem albo
zapętlić we własnej śmierci – przeżywać ją wciąż i wciąż, niczym aktor
powtarzający jakąś niepokojącą, wciąż odtwarzaną od nowa scenę.
W ciemnościach kryło się wiele tajemnic. I choć Joce
poznała ich kilka, bynajmniej nie wyczekiwała możliwości dowiedzenia się o kolejnych.
Tyle że wciąż trzymała przy sobie Rosę. Ta myśl natrętnie
powracała za każdym razem, gdy przyjaciółka znów się pojawiała, wciąż upierając
się czuwać przy „swojej małej nekromantce”. Jocelyne była jej za tę opiekę
wdzięczna, ale coraz wyraźniej czuła, że obecność przyjaciółki nie była
właściwa. W końcu skoro dla Dallasa odejście okazało się wybawieniem, tym
bardziej powinna poszukać wyjścia dla błąkającej się o wiele dłużej Rosie,
prawda?
Wpatrywała się w duszę wyczekująco, wciąż walcząc z mętlikiem
w głowie. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim doczekała się
odpowiedzi.
– Martwisz się Dallasem? – zapytała w końcu Rosa, ostrożnie
dobierając słowa. – Nie, nie widziałam go. Powiedziałabym ci, gdyby było
inaczej. Już rozmawiałyśmy o tym, że nie zrobiłaś niczego złego, więc…
– Właśnie. Nie zrobiłam niczego złego. – Jocelyne
uśmiechnęła się blado. – Sama mi przyznałaś, że duchy nie powinny się błąkać.
Cały czas chodzi w tym o to, że przychodzą, bo szukają pomocy.
Przez twarz Rosy przemknął cień.
– No, tak… Wielu umiera, choć nie są na to gotowi. Nie
wszyscy wtedy odnajdują spokój – przyznała, ostrożnie dobierając słowa.
Zabrzmiała trochę tak, jakby właśnie rozmawiały o najoczywistszych
rzeczach na świecie, po prostu podsumowując fakty. – Na pewno wszystko gra,
Joce? Ktoś znów do ciebie przyszedł? Przed tym cię bronię, ale nie zawsze udaje
mi się być obok. – Rosa zacisnęła usta. – Powiedziałam ci już, że nie jesteś
nikomu niczego winna. Jeśli jest coś, z czym mogę ci pomóc, mów śmiało,
zanim…
Urwała, ale tak naprawdę nie musiała kończyć. „Zanim skończy
się tak jak ostatnim razem” – właśnie to miała na myśli. Joce niemalże czuła
jak te słowa zawisają w ciszy pomiędzy nimi, niewypowiedziane, ale jednak
obecne. Poznała już Rosę na tyle dobrze, by dobrze wiedzieć, kiedy ta się
martwiła. Och, rozumiała zwłaszcza wtedy, kiedy niepokój duszy wiązał się
właśnie z tym, co mogłoby spotkać Joce.
Do tej pory pamiętała zdenerwowanie kobiety, kiedy
dowiedziała się, że Dallas poszedł z nią do dawnej siedziby łowców –
wprost do kostnicy, gdzie rozżalone duchy omal nie doprowadziły Jocelyne do
grobu. Dosłownie, skoro próbowały zamknąć ją w jednej zamrażarek tylko dlatego,
że przypadkiem je rozjuszyła. Gdyby cokolwiek poszło nie tak…
Czasami wciąż o tym śniła. Choć brat Rafaela pojawił
się w porę, zwłaszcza budząc się w środku nocy, Joce mogła sobie
wyobrazić, co czuł ktoś pogrzebany żywcem – skrępowany niewielką przestrzenią,
chłodem i w całkowitych ciemnościach. Z dwojga złego wolałaby
już, żeby to ją pochłonęła śmierć.
– Nie w tym rzecz. Nikt do mnie nie przyszedł – zapewniła
pośpiesznie. Nie kłamała, ale Rosa i tak spojrzała na nią podejrzliwie.
Jocelyne westchnęła w duchu, ale nie skomentowała wątpliwości przyjaciółki
nawet słowem. W zamian całą uwagę koncentrowała na metodycznym
przeczesywaniu palcami miękkiego futerka wiercącego się w jej ramionach
kota. – Nikt poza tobą. Uświadomiłam sobie, że nigdy tak naprawdę nie
zapytałam, co mogę zrobić dla ciebie. Mogłabym pomóc. Wiesz, tak jak Dallasowi.
Po jej słowach znów zapadła wymowna cisza. Oczy Rosy rozszerzyły
się nieznacznie; spojrzenie stało się bardziej świadome i to wystarczyło,
by Joce zorientowała się, że przyjaciółka zrozumiała.
Na ustach duszy z wolna pojawił się uśmiech, ale ten
okazał się równie wymuszony, co i większość tych na które zdobyła się
Jocelyne.
– Dla mnie nie musisz robić niczego, kochanie – oznajmiła
wprost Rosa. – Ale dziękuję ci. Ja po prostu jestem tu, gdzie powinnam od samego
początku.
– Ale… Z mojej winy? Jesteś tutaj, bo musisz mnie
pilnować?
Wiedziała, że musiało kryć się za tym coś więcej – w końcu
poznały się po tym jak Rosa była już martwa – ale ta kwestia i tak nie
dawała jej spokoju. Wiedziała, że kobieta była kimś z przeszłości wujka
Rufusa, co samo w sobie mogło sugerować jej ewentualny wiek. Joce była
niemalże pewna, że jej przyjaciółka umarła na długo przed tym, jak pół-wampirzyca
przyszła na strach.
Tyle że to nie zmieniało najważniejszego: wciąż mogła Rosie
pomóc. Gdyby tylko ta zdecydowała się powiedzieć jej w jaki sposób…
– Nie ujmuj tego w ten sposób, na litość bogini! –
obruszyła się dusza. – Pomagam ci, bo cię kocham. To nie tak, że do
czegokolwiek się zmuszam.
– No tak, ale dusze nie powinny się błąkać. Tak czy nie? –
drążyła, próbując wszystko uporządkować. – Sama mi powiedziałaś, że odejście
było dobre dla Dallasa. Zastanawiam się jak jest z tobą.
– Inaczej – ucięła stanowczo Rosa. – Po prostu inaczej. Nie
jesteś mi niczego winna.
– Gdybyś poprosiła…
– Ale nie proszę. – Rosa zamilkła, po czym westchnęła
przeciągle. – Wiem, że w tej chwili chcesz dobrze. I wierz mi, że to
doceniam, ale nie ma żadnego powodu, dla którego miałabyś zadręczać się z mojego
powodu. Robię dokładnie to, czego od początku pragnęłam – stwierdziła, ale Joce
ten argument nie do końca przekonał.
Skinęła głową, choć przyszło jej to z trudem. Przez
chwilę z obawą obserwowała przyjaciółkę, próbując pozbyć się dziwnego uczucia,
które wywołała w niej przeciągająca się cisza.
– Przepraszam – powiedziałam w końcu. – Zdenerwowałam
cię?
Dusza drgnęła. Jej twarz momentalnie złagodniała, tak jak i ton,
kiedy zwróciła się do Joce.
– Zaskoczyłaś. Ale nie mam ci niczego za złe… W zasadzie
to nawet urocze – zapewniła Rosa – ale wciąż uważam, że zbędne. Dobrze wiem, że
mogłabym poprosić o pomoc. I wierzę, że wiele dusz ich potrzebuje,
choć ty nie jesteś im niczego winna. Zdaję sobie z tego sprawę, ale wciąż…
Nie ma żadnego powodu, bym to akurat ja zawracała ci głowę, malutka. – Kobieta
zamilkła i zawahała się. Na jej twarzy odmalowała się konsternacja, chociaż
prawie natychmiast Rosa wzięła się w garść. – Zdążyłam pogodzić się ze
śmiercią. Mam wszystko, czego potrzebowałam. A to, że wciąż tutaj jestem…
Uznajmy, że to świadoma decyzja, dobrze? Robię wszystko zgodnie ze swoim
sumieniem. O ile nie chcesz się mnie pozbyć…
– Roso! – obruszyła się, mimowolnie podnosząc głos.
Tym razem uśmiech duszy był szczery. Równie pogodny okazał
się śmiech, którym ostatecznie skwitowała panikę w oczach Jocelyne.
– Więc uznajemy, że nie było tematu. Nigdzie się nie
wybieram, a ty musisz się ze mną przemęczyć.
– To jest ten rodzaj męki, który uwielbiam… Ale skoro już
rozmawiamy, mogę mieć jeszcze jedno pytanie?
Zamarła w oczekiwaniu, nie mogąc pozbyć się wrażenia,
że jednak powinna porzucić temat. Mimo wszystko niezdrowa ciekawość wzięła górę,
zwłaszcza gdy do Jocelyne w pełni dotarło, że nigdy tak naprawdę nie
dowiedziała się o Rosie tego, co najistotniejsze. Tak naprawdę wciąż nie
była pewna, czy poznanie prawdy okazałoby się dobrym pomysłem, ale starała się o tym
nie myśleć.
Rosa nie odpowiedziała od razu. Wciąż spięta i podejrzliwa,
uważnie zmierzyła stojącą przed nią dziewczynę przenikliwym spojrzeniem.
– Jasne – powiedziała w końcu, ale Joce i tak
wyczuła w jej głosie wątpliwości.
Odetchnęła, po czym w pośpiechu wyrzuciła z siebie
jedno, jedyne pytanie:
– Jak umarłaś? Nigdy cię o to nie zapytałam, więc…
Zamilkła, szybko orientując się, że usprawiedliwianie się
nie miało znaczenia. Natychmiast zauważyła, że Rosa momentalnie znów się spięła.
Dłoń kobiety zamarła w połowie drogi do grzbietu wiercącego się w ramionach
Joce kociaka, a palce momentalnie zacisnęły w pięść.
– Szybko – powiedziała w końcu Rosa. Jej głos
zabrzmiał inaczej, obojętny i jakby wyprany z emocji. – Po prostu
szybko. Wciąż jestem za to wdzięczna i… Hm, chyba wpadnę później. Wyglądasz
jakbyś jeszcze potrzebowała snu, Joce.
Wraz z tymi słowami zniknęła, zostawiając wciąż spięta
dziewczynę samą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz