14 kwietnia 2019

Dwieście sześćdziesiąt osiem

Jocelyne
Dallas więcej się nie pojawił. Nie zobaczyła go od dnia, w którym poszedł z nią do siedziby łowców i tak po prostu zniknął, zostawiając ją zapłakaną w prosektorium. Martwiła się o niego, zwłaszcza że nie wyobrażała sobie, że miałby odejść z własnej woli. Kto jak kto, ale ten chłopak z uporem do niej wracał i to nawet pomimo tego, że był martwy. Z drugiej strony, nie potrafiła wyjaśnić, co powstrzymywało go od ponownego pojawienia się, choć może jego nieobecność jednak miała sens – chociażby wyrzuty sumienia. W to przynajmniej wolała uwierzyć, woląc nie zastanawiać się nad innymi możliwościami.
I tak nie miała czasu na zamartwianie. Wszelakie wątpliwości i kwestię nieobecności Dallasa skuteczni przysłaniało to, co wydarzyło się podczas odprawianych przez Alessię uroczystości. Jocelyne nie była w stanie zignorować zamieszania, które wywołała w domu informacja o ataku Charona. Wiedziała, że Damien i Carlisle natychmiast wyjechali, zresztą tak jak i Liz, która najwyraźniej zamierzała zrobić wszystko, by więcej nie rozdzielać się z bratem Joce. Dziewczyna nie była czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, ale cieszyła się. Skoro Damien lubił Elizabeth, a ta już oswoiła się z sytuacją, wszystko wydawało się być w porządku.
Lawrence też zniknął, co wiedziała od Beatrycze. Jak przez mgłę pamiętała, że kiedyś usłyszała od wampira, że lubił Ali. W zasadzie sama również to zaobserwowała – to, że nazywał jej siostrę „księżniczką”, mówiło samo za siebie. O samym L. również, choć ten prędzej kazałby postukać jej się w głowę niż wprost przyznał, że na kimkolwiek tak naprawdę mu zależało. Czasami tego nie rozumiała, ale po latach obserwowania Rufusa, była w stanie patrzeć na taki stan rzeczy przez palce. Może niektórzy faceci po prostu byli beznadziejni, gdy w grę wchodziły zbyt emocjonalne kwestie.
Tak czy siak, całą jej uwagę pochłonęła siostra, choć wszystko wskazywało na to, że Alessia była cała. Tyle przynajmniej dowiedziała się od mamy, choć ta i tak snuła się po domu, przypominając Joce ducha bardziej niż do tej pory. W efekcie była gotowa przysiąc, że wydarzyło się coś więcej, o czym nikt jej nie mówił, ale nie pytała. Wystarczyło, że już i tak siedziała jak na szpilkach, ogarnięta niejasnym wrażeniem, że w każdej chwili mogłoby wydarzyć się coś niedobrego. Czuła coś w powietrzu – rodzaj napięcia, którego za żadne skarby nie potrafiła wytłumaczyć.
A może po prostu się bała. To wydawało się uzasadnione, zwłaszcza gdy wracała pamięcią do podziemi i tego, jak prawie została pochowana żywcem. Czasami wciąż o tym śniła, mając wrażenie, że dosłownie tonie w ciemnościach. W tych snach zapadała się w pustkę, niespokojna i świadoma wyłącznie narastających w jej wnętrzu, co najmniej niepokojących emocji. Te raz po raz wymykały jej się spod kontroli, powoli narastając i wydając się tak dziwne…
Jakby tego było mało, kilka razy śniła o czymś, czego wciąż nie potrafiła wytłumaczyć. Krążyła między drzewami, choć sama nie była pewna, jakim cudem była w stanie rozpoznać, gdzie się znajdowała. Wszystko spowijał mrok, a ona pędziła przed siebie, zdając się wyłącznie na instynkt. Tylko dzięki temu zdawała sobie sprawę z istnienia jakichkolwiek przeszkód; tego, że znajdowała się gdzieś indziej niż w pustce, choć pierwsze wrażenie mogłoby sugerować coś innego. Co więcej, zamiast niepokoju czy strachu czuła przede wszystkim zniecierpliwienie, wydając się czekać na coś, co dopiero miało nastąpić. Wiedziała, że prędzej czy później to dostanie, ale na razie pozostawała jej co najwyżej bierność i to nade wszystko ją frustrowało.
Nie miała pojęcia, co o tym myśleć…
Nie rozumiała naprawdę wielu kwestii.
Usłyszała ciche drapanie i to wystarczyło, by wyrwać ją z zamyślenia. Zamrugała nieco nieprzytomnie, uprzytomniając sobie, że od dłuższego czasu bezmyślnie wpatrywała się w okno pokoju, wprost na rosnące w pobliżu domu drzewa. Potrząsnęła głową, co najmniej oszołomiona, zwłaszcza że to nie był pierwszy raz, kiedy przyłapywała się na bezczynności. Chwilami miała wrażenie, że minuty uciekały jej między palcami, przemijając nie wiadomo kiedy. Czuła, że znów popada w letarg, choć tym razem nie miała nad tym kontroli. Kiedy sama uciekała przed bliskimi, zamykając się w pokoju i przesypiając długie godziny, to miało sens, ale teraz…
Co robiła przez ostatnie minuty? Ignorując wciąż słyszalne chrobotanie, w roztargnieniu spojrzała na biurko przy którym siedziała, bynajmniej nie zaskoczona widokiem pamiętnika, który zabrała od Beatrycze. Miała pisać. Naprawdę miała taki zamiar, choć unikała tego od dnia, w którym znalazła te dziwne, krwawe napisy – i to na dodatek takie, które wyszły spod jej własnej ręki. Długo zbierała się do tego, by znów zajrzeć do notesu, ale przecież nie mogła odkładać tego w nieskończoność. W końcu to było coś, co sama napisała, prawda? Nie miała pojęcia, co to oznaczało, ale bała się – i to było wystarczającym powodem, by chciała sprawdzić czy krwawe litery wciąż tam były. Nie miała pewności, co mogłaby zrobić z tym później, ale to tymczasowo nie miało znaczenia.
Tak więc odważyła się sięgnąć po notatnik, usiadła do biurka i…
Potrząsnęła głową. Ze świstem wypuściła powietrze, próbując się uspokoić, gdy serce nagle zaczęło w zawrotnym tempie tłuc jej się w piersi. Strach powrócił, a do Joce dotarło, że drżała, choć tak naprawdę nie miała po temu podstaw. Z powątpiewaniem spojrzała na swoje dłonie, przy okazji utwierdzając się w przekonaniu, że były wilgotne. Spociła się, co nie wydało jej się dziwne, ale i tak odetchnęła, zbytnio zaniepokojona perspektywą odkrycia, że po raz kolejny była we krwi. Co prawda nie przypominała sobie, by się zraniła, ale…
Z jękiem ukryła twarz w dłoniach, czując nadciągający ból głowy. O czym w ogóle myślała? Nie potrafiła samej sobie wyjaśnić mętliku, który miała w głowie. Jej myśli wirowały, plącząc się ze sobą i nie dając jej szans na to, by spróbowała je uporządkować. W tamtej chwili momentalnie zwątpiła w to, czy powinna być sama, momentalnie zaczynając tęsknić za bezpiecznymi ramionami mamy albo kojącym śpiewem Beatrycze. Mogła zawołać Nessie, ale unikała tego, nie mając pojęcia, w jaki sposób wyjaśniłaby to, dlaczego siedziała na krześle jak na szpilkach, właściwie bez powodu balansując na granicy histerii. Pojęła to nagle, z niejakim zaskoczeniem odkrywając cisnące się do oczu łzy – tak po prostu, choć przecież nie miała żadnego powodu, by zacząć płakać.
Coś było nie tak. Czuła to całą sobą, a jednak…
– Joce?
Niepokój zniknął równie nagle, co wcześniej się pojawił. Wraz ze znajomym głosem poczuła się tak, jakby uszło z niej całe napięcie – zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pozostawiając po sobie wyłącznie nieopisany spokój. Jocelyne z trudem powstrzymała westchnienie ulgi, w zamian rozszerzonymi oczyma wpatrując w jak gdyby nigdy nic stojącą tuż obok biurka Rosę. Momentalnie zapragnęła wpaść przyjaciółce w ramiona, choć w przypadku ducha przytulanie wciąż było co najmniej problematyczną kwestią.
Dusza wciąż ją obserwowała, lekko przekrzywiając głowę. Rude loki opadły jej na twarz, częściowo ją przysłaniając.
– Przestraszyłam cię? Coś blado wyglądasz – stwierdziła Rosa, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Przepraszam! No i twój kotek chyba dobija się do drzwi. Widziałam go na korytarzu, a teraz chyba chce wejść.
– Kotek… – powtórzyła bezmyślnie Jocelyne. Dopiero po chwili dotarło do niej, co tak naprawdę miała na myśli Rosa i to wystarczyło, by otrząsnęła się na tyle, by w końcu poderwać na równe nogi. – Och, no tak! Allegra – zreflektowała się, dopadając do drzwi.
Za każdym razem czuła się dziwnie, kiedy wypowiadała to imię. Z drugiej strony, wciąż nie była w stanie znaleźć innego, w którymś momencie już nie wyobrażając sobie, że mogłaby próbować. Wyjrzała na korytarz, by jak najszybciej porwać na ręce miauczącą czarną kulkę, która ulokowała się pod drzwiami, głośno domagając choć odrobiny zainteresowania. Przez chwilę Joce była niemalże całkowicie pewna, że kot znów zacznie przed nią uciekać albo drapać, ale nic podobnego nie miało miejsca – stworzonko natychmiast się uspokoiło, a potem zaczęło mruczeć i ocierać o swoją właścicielkę tak, jakby w ten sposób chciało przeprosić za ostatni raz.
Jocelyne odetchnęła z ulga. Zaczynała się uspokajać, w ogóle już nie rozumiejąc ani wcześniejszego ataku paniki, ani czasu, który straciła, biernie siedząc przy biurku. Z kotem na rękach wróciła do Rosy, aż nazbyt świadoma tego, że dziewczyna wciąż ją obserwowała.
– Dalej uważam, że jest rozkoszny – stwierdziła dusza, nie odrywając wzroku od kota. – Tak się do ciebie łasi, że żałuję, że już nie mam ciała – dodała, a Joce prawie udało się uśmiechnąć.
Jeszcze jakiś czas temu taka uwaga wydałaby jej się co najmniej przerażająca. Możliwe, że dalej powinna tak czuć, a spokój, z jakim przyjmowała obecność i słowa przyjaciółki były czymś nienaturalnym, ale nie dbała o to. Liczyło się, że przynajmniej przed Rosą nie próbowała uciekać.
– Tęskniłam za tobą – przyznała pod wpływem impulsu, mimowolnie ignorując wcześniejsze słowa duszy.
Na ustach Rosy pojawił się blady, przepraszający uśmiech.
– Cały czas nad sobą czuwam. Ale od tego teraz masz mamę, prawda? – zauważyła przytomnie. – Polubiłam Nessie.
– Rozmawiałyście? – zapytała, co najmniej zaskoczona. Mogła coś źle zrozumieć, ale…
– Jasne. Teraz mnie widzi. – Rosa wzruszyła ramionami. – Nie wiem czy to dobrze. Nie odbieram jej jako ducha, chociaż… Ale to miłe. Dobrze czasami pomówić z kimś innym – przyznała, po czym uśmiechnęła się przepraszająco. – Nie żebyś moją ulubienicą nie była ty.
– A co z Dallasem? – wypaliła, zanim zdążyła ugryźć się w język.
Dopiero gdy przez twarz Rosy przemknął cień, Joce uprzytomniła sobie, że być może zbytnio pośpieszyła się z tym pytaniem. Z drugiej strony zbyt długo udawało jej się udawać, że nieobecność chłopaka nie była ważna. Skoro miała przed sobą osobę, która niejako wzięła go pod opiekę…
– Próbował cię dręczyć?
Uniosła brwi, co najmniej zaskoczona tym pytaniem. Jakby tego było mało, z równowagi na moment wytrąciła ją dziwna, wroga nuta, która wkradła się do głosu Rosy. Przejawy niechęci zdecydowanie nie były czymś, co do niej pasowało.
– Nie – zapewniła pośpiesznie. – Co się stało? Tak naprawdę nie widziałam Dallasa odkąd… zrobiliśmy coś głupiego – przyznała, ostrożnie dobierając słowa. – Rosa, ja…
– Wszystko wiem. – Dziewczyna przesunęła się bliżej, robiąc przy tym takim gest, jakby chciała objąć ją ramionami. – Och, kochanie, tak cię przepraszam. Gdybym wiedziała wcześniej… To nie powinno mieć miejsca! – jęknęła Rosa, energicznie potrząsając głową. Jej oczy wydały się Joce nie tylko bardzo poważne, ale nienaturalnie wręcz duże. – Co ty tam robiłaś? Gdybym wiedziała…
– To nie była twoja wina – zaoponowała machinalnie.
Niepokój w spojrzeniu duszy pogłębił się.
– Chronię cię. I zawsze będę – oznajmiła bez chwili wahania. – Dallas chyba upadł na głowę, skoro w ogóle pozwolił ci tam iść. Joce, na litość bogini…
– Nie mogę ciągle uciekać!
Rosa zamarła, spoglądając na nią w oszołomieniu. Jocelyne zamilkła, oddychając szybko i płytko, i z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że podniosła głos. Jakby tego było mało, kot, którego do tej pory obejmowała, poruszył się niespokojnie, niemalże w panice próbując oswobodzić w jej uścisku. Wzdrygnęła się i pośpiesznie go puściła, zanim doszedłby do wniosku, że dobrym pomysłem byłoby przeciągnąć pazurkami po jej twarzy.
Joce ciężko opadła na krzesło, zaczynając wątpić zarówno w siebie, jak i własne nogi. Miała wrażenie, że w każdej chwili mogłaby upaść.
– Przepraszam – wykrztusiła z trudem. – Ja…
Nie miała pewności, co dodać. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, wciąż wzburzona. Serce tłukło jej się w piersi, uderzając tak szybko i mocno, że ledwo była w stanie złapać oddech. Nie chciała wyżywać się na Rosie, ale…
– Hej. – Wzdrygnęła się w odpowiedzi na ledwo wyczuwalne muśnięcie na policzkach. Rosa zrobiła taki ruch, jakby chciał ująć jej twarz w obie dłonie, choć kiedy przyszło co do czego, nie była w stanie. Jej dłonie przenikały przez ciało Joce, nie napotkawszy żadnego oporu. – Już dobrze. Nie miałam przecież na myśli… – Urwała, potrząsając głową. – Nie przepraszaj mnie.
– Ale…
– Martwię się – wyjaśniła pośpiesznie Rosa. – Ale masz rację, nie powinnaś wiecznie uciekać. Po prostu próbuję zrozumieć. Aż tak ryzykowałaś…
– Obiecałam coś komuś.
To na moment zamknęło jej rozmówczyni usta. Dusza wycofała się, odsuwając na tyle, by móc zmierzyć Jocelyne wzrokiem. Dostrzegalna w spojrzeniu troska pogłębiła się.
– Ktoś do ciebie przyszedł? – zapytała w końcu, ostrożnie dobierając słowa. – Co tak naprawdę się stało? Dlaczego tam poszłaś?
Nie miała pewności, czy wciąganie we wszystko Rosy było dobrym pomysłem, ale nie miała siły protestować. Zanim zdążyła się zastanowić, coś w niej pękło i po prostu o wszystkim opowiedziała. W pośpiechu wyrzucała kolejne słowa, przez moment czując się tak, jakby jednak pisała w pamiętniku. Różnica polegała na tym, że zamiast zwierzać się na stronach, których – miała nadzieję – nikt nie miał przeczytać, opowiadała o wszystkim istocie, która z jakiegoś powodu się o niej troszczyła. Jakkolwiek by nie było, czuła się dzięki temu lepiej.
Rosa słuchała w milczeniu, skupiona i wciąż poważna. Wciąż znajdowała się na tyle blisko, że Joce była w stanie wyczuć bijący od niej chłód. Obecność duchów miała w sobie coś charakterystycznego, czego dziewczyna nie była w stanie jednoznacznie nazwać.
– Widziałam… echo – powiedziała w pewnym momencie. Brwi Rosy powędrowały ku górze.
– Dobra bogini…
Joce prawie nie zwróciła na te słowa uwagi. W zamian ciągnęła dalej, nie mogąc zmusić się do tego, by ot tak zamilknąć.
– Ten mężczyzna raz po raz przeżywał swoją śmierć. Dallas powiedział, że ty… – Wzruszyła ramionami. – Że mu to wyjaśniłaś… Jak często dzieją się takie rzeczy.
– Częściej niż powinny – stwierdziła niechętnie Rosa. – Ale nie myśl o tym. To wbrew wszystkiemu… dość rzadkie. – Zacisnęła usta. – Nie zrozum mnie źle. Nie spotkasz echa na każdej ulicy, gdzie zdarzył się wypadek i całe szczęście… Ale już sama śmierć bywa niesprawiedliwa. To, czego doświadczasz, tym bardziej, zwłaszcza że jesteś taka niewinna – dodała z przeciągłym westchnieniem. – Echa nie są groźne, ale przerażają nawet mnie. Nie chciałabym tak skończyć.
– To też są… dusze? – zapytała, co najmniej wstrząśnięta taką możliwością.
– Nie. Nie do końca – przyznała z wahaniem Rosa. Na krótką chwilę spuściła wzrok, nie od razu decydując się spojrzeć przyjaciółce w oczy. – Raczej wspomnienie. W tym nie ma świadomości, tak sądzę… Albo te dusze zatraciły się tak bardzo, że już niczego nie rozumieją.
W tamtej chwili Joce doszła do wniosku, że wolała jednak tego nie zrozumieć. Nie miała pewności, która opcja bardziej ją przerażała – pozbawione kontaktu z rzeczywistością dusze, zapętlone w ostatnich chwilach życia, czy może to, że wszystko było zaledwie wypalonym w jednym miejscu wspomnieniem. To była jedna z tych rzeczy, których lepiej było nie rozumieć.
– Nie da się… czegoś z tym zrobić? – wykrztusiła z trudem. Jej głos zabrzmiał dziwnie, stłumiony i zdecydowanie zbyt odległy.
– Nie myśl o tym – obruszyła się Rosa. Gdyby to w ogóle było możliwe! – Lepiej powiedz mi, co było dalej. To, co obiecałaś tej duszy… Znalazłaś imię?
– Ja… Demon, który mnie uratował, mi je powiedział – przyznała po chwili wahania. Nie widziała powodu, dla którego miałaby okłamywać przyjaciółkę. – Tylko nie wiem na ile mogę mu zaufać. I na razie nie widziałam Belindy, a nie mam pojęcia, gdzie powinnam jej szukać.
Rosa z wolan skinęła głową. Po wyrazie jej twarzy trudno było stwierdzić, co tak naprawdę sobie myślała.
– Sama cię znajdzie, jeśli będzie czegoś potrzebować – zapewniła, choć nie brzmiała na szczególnie usatysfakcjonowaną taką możliwością. Joce też nie czułą się z tą myślą najlepiej. – Ach, kochanie… Nie rób tego więcej – poprosiła cicho.
– Nie mam zamiaru tam wracać.
Przez twarz jej przyjaciółki przemknął cień.
– Nie mówię tylko o tym. Chodzi mi o składanie zmarłym obietnic – wyjaśniła łagodnie, starannie dobierając słowa. – Obie wiemy, że będą do ciebie przychodzić. Nie powstrzymam ich i może tak naprawdę nie powinnam. Masz rację, że nie mogę cię chronić w nieskończoność.
– Rosa…
– Nie patrz na mnie w ten sposób. Po prostu mnie posłuchaj, bo to bardzo ważne – zaczęła spiętym tonem dusza, nachylając się ku niej. – Powiedziałam ci już, że dla nas lśnisz. Nie tylko Belinda będzie prosiła o pomoc. Znajdą się inni, tak jak ten mężczyzna, który poszedł za tobą do szkoły… I wierz mi, że niektórzy nie tylko będą wyglądać źle – ciągnęła nawet pomimo tego, że Joce mimowolnie się wzdrygnęła. – Tacy jak ty są dla nas jak ostatnia deska ratunku… I bardzo rzadko nam odpowiadają.
– Nie rozumiem – przyznała zgodnie z prawdą.
Spojrzenie Rosy stało się bardzo łagodne i przede wszystkim troskliwe. Uśmiechnęła się, ale było w tym geście coś wymuszonego.
– Masz potężny dar. Piękny i nieprzewidywalny do tego stopnia, że masz prawo czuć się przez to przerażona – wyjaśniła, nagle zniżając głos do szeptu. – Słyszysz nas i to niesamowite, ale… również bardzo niebezpieczne. Bo nie na wszystkie nasze błagania powinnaś odpowiadać.
– Słyszę was – poprawiła Joce – więc mogę pomagać. Nie o to w tym chodzi?
– Och, Jocelyne… – westchnęła Rosa. – Nie zbawisz nas wszystkich. Nie możesz i nie musisz. Nie powinnaś. – Znów zamilkła, przez dłuższą chwilę po prostu wpatrując się w dziewczynę rozszerzonymi oczyma. – Po śmierci zmienia się naprawdę niewiele. Mam na myśli… Dobro i zło nie przestaje mieć znaczenia. Rozumiesz? Śmierć nie sprawi, że ktoś niebezpieczny za życia nie spróbuje cię wykorzystać. Albo skrzywdzić. Belinda poprosiła o znalezienie imienia, ale… co będzie następnym razem? Nie jesteś w stanie spełnić każdej zachcianki… A nie wszyscy zrozumieją, jeśli odmówisz. W końcu skoro pomogłaś komuś wcześniej…
Nie dodała niczego więcej, ale to nie było ważne. Jocelyne zamarła, aż nazbyt świadoma tego, dokąd zmierzały wyjaśnienia Rosy. Nie myślała wcześniej takimi kategoriami, ale coś w słowach przyjaciółki uprzytomniło jej, że sprawy wcale nie miały się w aż tak prosty, oczywisty sposób. Czuła, że powinna pomagać, ale…
– Nie wiem, co robić – jęknęła, czując cisnące się do oczu łzy. Tym razem przynajmniej rozumiała skąd się biorą. – Gubię się, Roso.
– Cii…
Dusza spojrzała na nią bezradnie, równie zagubiona, co i sama Jocelyne. Gdyby na jej miejscu znajdował się Dallas, jak nic by ją objął – najzupełniej naturalnym gestem, obojętny na to, że czerpał z niej więcej energii niż powinien. Co więcej Joce pozwoliłabym mu na to, nie chcąc i tak naprawdę nie będąc w stanie się z nim kłócić. Zwłaszcza po tym, jak skończyło się to ostatnim razem, nie była w stanie zaryzykować tak gwałtowniej reakcji po raz kolejny
Ale Rosa tego nie zrobiła. Ona po prostu była i to w gruncie rzeczy znaczyło o wiele więcej, aniżeli mogłoby się wydawać.
– Na razie przekaż Belindzie imię, kiedy się pojawi. Postaram się przy tobie być, kiedy to się stanie, ale obie wiemy, że to nie takie proste… Zwłaszcza że wydajesz się taka zmęczona – przyznała z wahaniem Rosa. – Tracisz zbyt wiele energii. Nie chcę być osobą, która pogorszy sytuację.
– Ty wcale nie… – zaczęła, ale coś w spojrzeniu przyjaciółki skutecznie zamknęło jej usta.
– Staram się. Ale samo to, że tutaj jestem, to wyzwanie. Chcę czy nie, czuję twoją energię. – Rosa potrząsnęła głową. – Nie chciałabym być tą, która cię skrzywdzi. Nigdy.
– Chcę, żebyś ze mną została. Chociaż dzisiaj – zaoponowała Joce. – Proszę.
O dziwo, Rosa nawet się nie zawahała.
– Więc zostanę – obiecała pośpiesznie i z wyraźną ulgą. – Chociaż dzisiaj, ale wierz mi, że zostanę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa