
Jocelyne
Dallas więcej się nie pojawił.
Nie zobaczyła go od dnia, w którym poszedł z nią do siedziby łowców i tak
po prostu zniknął, zostawiając ją zapłakaną w prosektorium. Martwiła się o niego,
zwłaszcza że nie wyobrażała sobie, że miałby odejść z własnej woli. Kto
jak kto, ale ten chłopak z uporem do niej wracał i to nawet pomimo
tego, że był martwy. Z drugiej strony, nie potrafiła wyjaśnić, co
powstrzymywało go od ponownego pojawienia się, choć może jego nieobecność
jednak miała sens – chociażby wyrzuty sumienia. W to przynajmniej wolała
uwierzyć, woląc nie zastanawiać się nad innymi możliwościami.
I tak nie
miała czasu na zamartwianie. Wszelakie wątpliwości i kwestię nieobecności
Dallasa skuteczni przysłaniało to, co wydarzyło się podczas odprawianych przez
Alessię uroczystości. Jocelyne nie była w stanie zignorować zamieszania,
które wywołała w domu informacja o ataku Charona. Wiedziała, że
Damien i Carlisle natychmiast wyjechali, zresztą tak jak i Liz, która
najwyraźniej zamierzała zrobić wszystko, by więcej nie rozdzielać się z bratem
Joce. Dziewczyna nie była czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, ale
cieszyła się. Skoro Damien lubił Elizabeth, a ta już oswoiła się z sytuacją,
wszystko wydawało się być w porządku.
Lawrence
też zniknął, co wiedziała od Beatrycze. Jak przez mgłę pamiętała, że kiedyś usłyszała
od wampira, że lubił Ali. W zasadzie sama również to zaobserwowała – to,
że nazywał jej siostrę „księżniczką”, mówiło samo za siebie. O samym L.
również, choć ten prędzej kazałby postukać jej się w głowę niż wprost
przyznał, że na kimkolwiek tak naprawdę mu zależało. Czasami tego nie
rozumiała, ale po latach obserwowania Rufusa, była w stanie patrzeć na
taki stan rzeczy przez palce. Może niektórzy faceci po prostu byli beznadziejni,
gdy w grę wchodziły zbyt emocjonalne kwestie.
Tak czy
siak, całą jej uwagę pochłonęła siostra, choć wszystko wskazywało na to, że
Alessia była cała. Tyle przynajmniej dowiedziała się od mamy, choć ta i tak
snuła się po domu, przypominając Joce ducha bardziej niż do tej pory. W efekcie
była gotowa przysiąc, że wydarzyło się coś więcej, o czym nikt jej nie
mówił, ale nie pytała. Wystarczyło, że już i tak siedziała jak na szpilkach,
ogarnięta niejasnym wrażeniem, że w każdej chwili mogłoby wydarzyć się coś
niedobrego. Czuła coś w powietrzu – rodzaj napięcia, którego za żadne
skarby nie potrafiła wytłumaczyć.
A może po
prostu się bała. To wydawało się uzasadnione, zwłaszcza gdy wracała pamięcią do
podziemi i tego, jak prawie została pochowana żywcem. Czasami wciąż o tym
śniła, mając wrażenie, że dosłownie tonie w ciemnościach. W tych
snach zapadała się w pustkę, niespokojna i świadoma wyłącznie
narastających w jej wnętrzu, co najmniej niepokojących emocji. Te raz po
raz wymykały jej się spod kontroli, powoli narastając i wydając się tak
dziwne…
Jakby tego
było mało, kilka razy śniła o czymś, czego wciąż nie potrafiła
wytłumaczyć. Krążyła między drzewami, choć sama nie była pewna, jakim cudem była
w stanie rozpoznać, gdzie się znajdowała. Wszystko spowijał mrok, a ona
pędziła przed siebie, zdając się wyłącznie na instynkt. Tylko dzięki temu zdawała
sobie sprawę z istnienia jakichkolwiek przeszkód; tego, że znajdowała się
gdzieś indziej niż w pustce, choć pierwsze wrażenie mogłoby sugerować coś
innego. Co więcej, zamiast niepokoju czy strachu czuła przede wszystkim
zniecierpliwienie, wydając się czekać na coś, co dopiero miało nastąpić. Wiedziała,
że prędzej czy później to dostanie, ale na razie pozostawała jej co najwyżej bierność
i to nade wszystko ją frustrowało.
Nie miała
pojęcia, co o tym myśleć…
Nie
rozumiała naprawdę wielu kwestii.
Usłyszała
ciche drapanie i to wystarczyło, by wyrwać ją z zamyślenia. Zamrugała
nieco nieprzytomnie, uprzytomniając sobie, że od dłuższego czasu bezmyślnie
wpatrywała się w okno pokoju, wprost na rosnące w pobliżu domu
drzewa. Potrząsnęła głową, co najmniej oszołomiona, zwłaszcza że to nie był pierwszy
raz, kiedy przyłapywała się na bezczynności. Chwilami miała wrażenie, że minuty
uciekały jej między palcami, przemijając nie wiadomo kiedy. Czuła, że znów
popada w letarg, choć tym razem nie miała nad tym kontroli. Kiedy sama
uciekała przed bliskimi, zamykając się w pokoju i przesypiając długie
godziny, to miało sens, ale teraz…
Co robiła
przez ostatnie minuty? Ignorując wciąż słyszalne chrobotanie, w roztargnieniu
spojrzała na biurko przy którym siedziała, bynajmniej nie zaskoczona widokiem
pamiętnika, który zabrała od Beatrycze. Miała pisać. Naprawdę miała taki
zamiar, choć unikała tego od dnia, w którym znalazła te dziwne, krwawe
napisy – i to na dodatek takie, które wyszły spod jej własnej ręki. Długo
zbierała się do tego, by znów zajrzeć do notesu, ale przecież nie mogła odkładać
tego w nieskończoność. W końcu to było coś, co sama napisała, prawda?
Nie miała pojęcia, co to oznaczało, ale bała się – i to było
wystarczającym powodem, by chciała sprawdzić czy krwawe litery wciąż tam były.
Nie miała pewności, co mogłaby zrobić z tym później, ale to tymczasowo nie
miało znaczenia.
Tak więc
odważyła się sięgnąć po notatnik, usiadła do biurka i…
Potrząsnęła
głową. Ze świstem wypuściła powietrze, próbując się uspokoić, gdy serce nagle
zaczęło w zawrotnym tempie tłuc jej się w piersi. Strach powrócił, a do
Joce dotarło, że drżała, choć tak naprawdę nie miała po temu podstaw. Z powątpiewaniem
spojrzała na swoje dłonie, przy okazji utwierdzając się w przekonaniu, że
były wilgotne. Spociła się, co nie wydało jej się dziwne, ale i tak
odetchnęła, zbytnio zaniepokojona perspektywą odkrycia, że po raz kolejny była
we krwi. Co prawda nie przypominała sobie, by się zraniła, ale…
Z jękiem
ukryła twarz w dłoniach, czując nadciągający ból głowy. O czym w ogóle
myślała? Nie potrafiła samej sobie wyjaśnić mętliku, który miała w głowie.
Jej myśli wirowały, plącząc się ze sobą i nie dając jej szans na to, by
spróbowała je uporządkować. W tamtej chwili momentalnie zwątpiła w to,
czy powinna być sama, momentalnie zaczynając tęsknić za bezpiecznymi ramionami
mamy albo kojącym śpiewem Beatrycze. Mogła zawołać Nessie, ale unikała tego,
nie mając pojęcia, w jaki sposób wyjaśniłaby to, dlaczego siedziała na krześle
jak na szpilkach, właściwie bez powodu balansując na granicy histerii. Pojęła
to nagle, z niejakim zaskoczeniem odkrywając cisnące się do oczu łzy – tak
po prostu, choć przecież nie miała żadnego powodu, by zacząć płakać.
Coś było nie
tak. Czuła to całą sobą, a jednak…
– Joce?
Niepokój
zniknął równie nagle, co wcześniej się pojawił. Wraz ze znajomym głosem poczuła
się tak, jakby uszło z niej całe napięcie – zniknęło jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, pozostawiając po sobie wyłącznie nieopisany spokój. Jocelyne
z trudem powstrzymała westchnienie ulgi, w zamian rozszerzonymi oczyma
wpatrując w jak gdyby nigdy nic stojącą tuż obok biurka Rosę. Momentalnie
zapragnęła wpaść przyjaciółce w ramiona, choć w przypadku ducha przytulanie
wciąż było co najmniej problematyczną kwestią.
Dusza wciąż
ją obserwowała, lekko przekrzywiając głowę. Rude loki opadły jej na twarz,
częściowo ją przysłaniając.
–
Przestraszyłam cię? Coś blado wyglądasz – stwierdziła Rosa, w pośpiechu wyrzucając
z siebie kolejne słowa. – Przepraszam! No i twój kotek chyba dobija
się do drzwi. Widziałam go na korytarzu, a teraz chyba chce wejść.
– Kotek… –
powtórzyła bezmyślnie Jocelyne. Dopiero po chwili dotarło do niej, co tak
naprawdę miała na myśli Rosa i to wystarczyło, by otrząsnęła się na tyle,
by w końcu poderwać na równe nogi. – Och, no tak! Allegra – zreflektowała
się, dopadając do drzwi.
Za każdym
razem czuła się dziwnie, kiedy wypowiadała to imię. Z drugiej strony, wciąż
nie była w stanie znaleźć innego, w którymś momencie już nie
wyobrażając sobie, że mogłaby próbować. Wyjrzała na korytarz, by jak
najszybciej porwać na ręce miauczącą czarną kulkę, która ulokowała się pod
drzwiami, głośno domagając choć odrobiny zainteresowania. Przez chwilę Joce
była niemalże całkowicie pewna, że kot znów zacznie przed nią uciekać albo drapać,
ale nic podobnego nie miało miejsca – stworzonko natychmiast się uspokoiło, a potem
zaczęło mruczeć i ocierać o swoją właścicielkę tak, jakby w ten
sposób chciało przeprosić za ostatni raz.
Jocelyne
odetchnęła z ulga. Zaczynała się uspokajać, w ogóle już nie
rozumiejąc ani wcześniejszego ataku paniki, ani czasu, który straciła, biernie siedząc
przy biurku. Z kotem na rękach wróciła do Rosy, aż nazbyt świadoma tego,
że dziewczyna wciąż ją obserwowała.
– Dalej
uważam, że jest rozkoszny – stwierdziła dusza, nie odrywając wzroku od kota. – Tak
się do ciebie łasi, że żałuję, że już nie mam ciała – dodała, a Joce
prawie udało się uśmiechnąć.
Jeszcze
jakiś czas temu taka uwaga wydałaby jej się co najmniej przerażająca. Możliwe,
że dalej powinna tak czuć, a spokój, z jakim przyjmowała obecność i słowa
przyjaciółki były czymś nienaturalnym, ale nie dbała o to. Liczyło się, że
przynajmniej przed Rosą nie próbowała uciekać.
– Tęskniłam
za tobą – przyznała pod wpływem impulsu, mimowolnie ignorując wcześniejsze
słowa duszy.
Na ustach
Rosy pojawił się blady, przepraszający uśmiech.
– Cały czas
nad sobą czuwam. Ale od tego teraz masz mamę, prawda? – zauważyła przytomnie. –
Polubiłam Nessie.
–
Rozmawiałyście? – zapytała, co najmniej zaskoczona. Mogła coś źle zrozumieć,
ale…
– Jasne.
Teraz mnie widzi. – Rosa wzruszyła ramionami. – Nie wiem czy to dobrze. Nie
odbieram jej jako ducha, chociaż… Ale to miłe. Dobrze czasami pomówić z kimś
innym – przyznała, po czym uśmiechnęła się przepraszająco. – Nie żebyś moją
ulubienicą nie była ty.
– A co
z Dallasem? – wypaliła, zanim zdążyła ugryźć się w język.
Dopiero gdy
przez twarz Rosy przemknął cień, Joce uprzytomniła sobie, że być może zbytnio
pośpieszyła się z tym pytaniem. Z drugiej strony zbyt długo udawało
jej się udawać, że nieobecność chłopaka nie była ważna. Skoro miała przed sobą
osobę, która niejako wzięła go pod opiekę…
– Próbował
cię dręczyć?
Uniosła
brwi, co najmniej zaskoczona tym pytaniem. Jakby tego było mało, z równowagi
na moment wytrąciła ją dziwna, wroga nuta, która wkradła się do głosu Rosy. Przejawy
niechęci zdecydowanie nie były czymś, co do niej pasowało.
– Nie –
zapewniła pośpiesznie. – Co się stało? Tak naprawdę nie widziałam Dallasa odkąd…
zrobiliśmy coś głupiego – przyznała, ostrożnie dobierając słowa. – Rosa, ja…
– Wszystko
wiem. – Dziewczyna przesunęła się bliżej, robiąc przy tym takim gest, jakby
chciała objąć ją ramionami. – Och, kochanie, tak cię przepraszam. Gdybym
wiedziała wcześniej… To nie powinno mieć miejsca! – jęknęła Rosa, energicznie potrząsając
głową. Jej oczy wydały się Joce nie tylko bardzo poważne, ale nienaturalnie
wręcz duże. – Co ty tam robiłaś? Gdybym wiedziała…
– To nie
była twoja wina – zaoponowała machinalnie.
Niepokój w spojrzeniu
duszy pogłębił się.
– Chronię
cię. I zawsze będę – oznajmiła bez chwili wahania. – Dallas chyba upadł na
głowę, skoro w ogóle pozwolił ci tam iść. Joce, na litość bogini…
– Nie mogę
ciągle uciekać!
Rosa
zamarła, spoglądając na nią w oszołomieniu. Jocelyne zamilkła, oddychając
szybko i płytko, i z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że podniosła
głos. Jakby tego było mało, kot, którego do tej pory obejmowała, poruszył się
niespokojnie, niemalże w panice próbując oswobodzić w jej uścisku.
Wzdrygnęła się i pośpiesznie go puściła, zanim doszedłby do wniosku, że
dobrym pomysłem byłoby przeciągnąć pazurkami po jej twarzy.
Joce ciężko
opadła na krzesło, zaczynając wątpić zarówno w siebie, jak i własne nogi.
Miała wrażenie, że w każdej chwili mogłaby upaść.
–
Przepraszam – wykrztusiła z trudem. – Ja…
Nie miała
pewności, co dodać. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, wciąż wzburzona. Serce
tłukło jej się w piersi, uderzając tak szybko i mocno, że ledwo była w stanie
złapać oddech. Nie chciała wyżywać się na Rosie, ale…
– Hej. –
Wzdrygnęła się w odpowiedzi na ledwo wyczuwalne muśnięcie na policzkach.
Rosa zrobiła taki ruch, jakby chciał ująć jej twarz w obie dłonie, choć
kiedy przyszło co do czego, nie była w stanie. Jej dłonie przenikały przez
ciało Joce, nie napotkawszy żadnego oporu. – Już dobrze. Nie miałam przecież na
myśli… – Urwała, potrząsając głową. – Nie przepraszaj mnie.
– Ale…
– Martwię się
– wyjaśniła pośpiesznie Rosa. – Ale masz rację, nie powinnaś wiecznie uciekać.
Po prostu próbuję zrozumieć. Aż tak ryzykowałaś…
– Obiecałam
coś komuś.
To na
moment zamknęło jej rozmówczyni usta. Dusza wycofała się, odsuwając na tyle, by
móc zmierzyć Jocelyne wzrokiem. Dostrzegalna w spojrzeniu troska pogłębiła
się.
– Ktoś do
ciebie przyszedł? – zapytała w końcu, ostrożnie dobierając słowa. – Co tak
naprawdę się stało? Dlaczego tam poszłaś?
Nie miała
pewności, czy wciąganie we wszystko Rosy było dobrym pomysłem, ale nie miała siły
protestować. Zanim zdążyła się zastanowić, coś w niej pękło i po
prostu o wszystkim opowiedziała. W pośpiechu wyrzucała kolejne słowa,
przez moment czując się tak, jakby jednak pisała w pamiętniku. Różnica
polegała na tym, że zamiast zwierzać się na stronach, których – miała nadzieję –
nikt nie miał przeczytać, opowiadała o wszystkim istocie, która z jakiegoś
powodu się o niej troszczyła. Jakkolwiek by nie było, czuła się dzięki
temu lepiej.
Rosa
słuchała w milczeniu, skupiona i wciąż poważna. Wciąż znajdowała się na
tyle blisko, że Joce była w stanie wyczuć bijący od niej chłód. Obecność duchów
miała w sobie coś charakterystycznego, czego dziewczyna nie była w stanie
jednoznacznie nazwać.
–
Widziałam… echo – powiedziała w pewnym momencie. Brwi Rosy powędrowały ku
górze.
– Dobra
bogini…
Joce prawie
nie zwróciła na te słowa uwagi. W zamian ciągnęła dalej, nie mogąc zmusić się
do tego, by ot tak zamilknąć.
– Ten
mężczyzna raz po raz przeżywał swoją śmierć. Dallas powiedział, że ty… –
Wzruszyła ramionami. – Że mu to wyjaśniłaś… Jak często dzieją się takie rzeczy.
– Częściej
niż powinny – stwierdziła niechętnie Rosa. – Ale nie myśl o tym. To wbrew
wszystkiemu… dość rzadkie. – Zacisnęła usta. – Nie zrozum mnie źle. Nie
spotkasz echa na każdej ulicy, gdzie zdarzył się wypadek i całe szczęście…
Ale już sama śmierć bywa niesprawiedliwa. To, czego doświadczasz, tym bardziej,
zwłaszcza że jesteś taka niewinna – dodała z przeciągłym westchnieniem. –
Echa nie są groźne, ale przerażają nawet mnie. Nie chciałabym tak skończyć.
– To też
są… dusze? – zapytała, co najmniej wstrząśnięta taką możliwością.
– Nie. Nie
do końca – przyznała z wahaniem Rosa. Na krótką chwilę spuściła wzrok, nie
od razu decydując się spojrzeć przyjaciółce w oczy. – Raczej wspomnienie. W tym
nie ma świadomości, tak sądzę… Albo te dusze zatraciły się tak bardzo, że już
niczego nie rozumieją.
W tamtej
chwili Joce doszła do wniosku, że wolała jednak tego nie zrozumieć. Nie miała
pewności, która opcja bardziej ją przerażała – pozbawione kontaktu z rzeczywistością
dusze, zapętlone w ostatnich chwilach życia, czy może to, że wszystko było
zaledwie wypalonym w jednym miejscu wspomnieniem. To była jedna z tych
rzeczy, których lepiej było nie rozumieć.
– Nie da
się… czegoś z tym zrobić? – wykrztusiła z trudem. Jej głos zabrzmiał
dziwnie, stłumiony i zdecydowanie zbyt odległy.
– Nie myśl o tym
– obruszyła się Rosa. Gdyby to w ogóle było możliwe! – Lepiej powiedz mi,
co było dalej. To, co obiecałaś tej duszy… Znalazłaś imię?
– Ja…
Demon, który mnie uratował, mi je powiedział – przyznała po chwili wahania. Nie
widziała powodu, dla którego miałaby okłamywać przyjaciółkę. – Tylko nie wiem
na ile mogę mu zaufać. I na razie nie widziałam Belindy, a nie mam
pojęcia, gdzie powinnam jej szukać.
Rosa z wolan
skinęła głową. Po wyrazie jej twarzy trudno było stwierdzić, co tak naprawdę
sobie myślała.
– Sama cię
znajdzie, jeśli będzie czegoś potrzebować – zapewniła, choć nie brzmiała na
szczególnie usatysfakcjonowaną taką możliwością. Joce też nie czułą się z tą
myślą najlepiej. – Ach, kochanie… Nie rób tego więcej – poprosiła cicho.
– Nie mam
zamiaru tam wracać.
Przez twarz
jej przyjaciółki przemknął cień.
– Nie mówię
tylko o tym. Chodzi mi o składanie zmarłym obietnic – wyjaśniła łagodnie,
starannie dobierając słowa. – Obie wiemy, że będą do ciebie przychodzić. Nie
powstrzymam ich i może tak naprawdę nie powinnam. Masz rację, że nie mogę
cię chronić w nieskończoność.
– Rosa…
– Nie patrz
na mnie w ten sposób. Po prostu mnie posłuchaj, bo to bardzo ważne –
zaczęła spiętym tonem dusza, nachylając się ku niej. – Powiedziałam ci już, że dla
nas lśnisz. Nie tylko Belinda będzie prosiła o pomoc. Znajdą się inni, tak
jak ten mężczyzna, który poszedł za tobą do szkoły… I wierz mi, że niektórzy
nie tylko będą wyglądać źle – ciągnęła nawet pomimo tego, że Joce mimowolnie
się wzdrygnęła. – Tacy jak ty są dla nas jak ostatnia deska ratunku… I bardzo
rzadko nam odpowiadają.
– Nie
rozumiem – przyznała zgodnie z prawdą.
Spojrzenie
Rosy stało się bardzo łagodne i przede wszystkim troskliwe. Uśmiechnęła
się, ale było w tym geście coś wymuszonego.
– Masz
potężny dar. Piękny i nieprzewidywalny do tego stopnia, że masz prawo czuć
się przez to przerażona – wyjaśniła, nagle zniżając głos do szeptu. – Słyszysz
nas i to niesamowite, ale… również bardzo niebezpieczne. Bo nie na
wszystkie nasze błagania powinnaś odpowiadać.
– Słyszę was
– poprawiła Joce – więc mogę pomagać. Nie o to w tym chodzi?
– Och, Jocelyne…
– westchnęła Rosa. – Nie zbawisz nas wszystkich. Nie możesz i nie musisz.
Nie powinnaś. – Znów zamilkła, przez dłuższą chwilę po prostu wpatrując się w dziewczynę
rozszerzonymi oczyma. – Po śmierci zmienia się naprawdę niewiele. Mam na myśli…
Dobro i zło nie przestaje mieć znaczenia. Rozumiesz? Śmierć nie sprawi, że
ktoś niebezpieczny za życia nie spróbuje cię wykorzystać. Albo skrzywdzić.
Belinda poprosiła o znalezienie imienia, ale… co będzie następnym razem?
Nie jesteś w stanie spełnić każdej zachcianki… A nie wszyscy
zrozumieją, jeśli odmówisz. W końcu skoro pomogłaś komuś wcześniej…
Nie dodała
niczego więcej, ale to nie było ważne. Jocelyne zamarła, aż nazbyt świadoma
tego, dokąd zmierzały wyjaśnienia Rosy. Nie myślała wcześniej takimi
kategoriami, ale coś w słowach przyjaciółki uprzytomniło jej, że sprawy
wcale nie miały się w aż tak prosty, oczywisty sposób. Czuła, że powinna
pomagać, ale…
– Nie wiem,
co robić – jęknęła, czując cisnące się do oczu łzy. Tym razem przynajmniej
rozumiała skąd się biorą. – Gubię się, Roso.
– Cii…
Dusza
spojrzała na nią bezradnie, równie zagubiona, co i sama Jocelyne. Gdyby na
jej miejscu znajdował się Dallas, jak nic by ją objął – najzupełniej naturalnym
gestem, obojętny na to, że czerpał z niej więcej energii niż powinien. Co
więcej Joce pozwoliłabym mu na to, nie chcąc i tak naprawdę nie będąc w stanie
się z nim kłócić. Zwłaszcza po tym, jak skończyło się to ostatnim razem,
nie była w stanie zaryzykować tak gwałtowniej reakcji po raz kolejny
Ale Rosa
tego nie zrobiła. Ona po prostu była i to w gruncie rzeczy znaczyło o wiele
więcej, aniżeli mogłoby się wydawać.
– Na razie
przekaż Belindzie imię, kiedy się pojawi. Postaram się przy tobie być, kiedy to
się stanie, ale obie wiemy, że to nie takie proste… Zwłaszcza że wydajesz się
taka zmęczona – przyznała z wahaniem Rosa. – Tracisz zbyt wiele energii.
Nie chcę być osobą, która pogorszy sytuację.
– Ty wcale
nie… – zaczęła, ale coś w spojrzeniu przyjaciółki skutecznie zamknęło jej
usta.
– Staram
się. Ale samo to, że tutaj jestem, to wyzwanie. Chcę czy nie, czuję twoją
energię. – Rosa potrząsnęła głową. – Nie chciałabym być tą, która cię skrzywdzi.
Nigdy.
– Chcę,
żebyś ze mną została. Chociaż dzisiaj – zaoponowała Joce. – Proszę.
O dziwo, Rosa
nawet się nie zawahała.
– Więc
zostanę – obiecała pośpiesznie i z wyraźną ulgą. – Chociaż dzisiaj,
ale wierz mi, że zostanę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz