23 kwietnia 2019

Dwieście siedemdziesiąt trzy

Miriam
Krzyknęła. W panice cofnęła się o kilka kroków, tylko cudem nie potykając o własne nogi. Czujnie obserwowała pulsującą mgłę, gotowa przysiąc, że w chwili, w której straciłaby Łowcę z oczu, to byłby koniec. Co prawda rozsądek podpowiadał jej, że i tak nie miała szans na ucieczkę, ale z uporem odsuwała od siebie tę myśl, nie zamierzając tak po prostu odpuścić.
O cholera… O jasna cholera…
Żołądek podjechał jej aż do gardła, jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz. Przełknęła z trudem, próbując zapanować nad emocjami i jakkolwiek skupić na tym, co działo się wokół niej, ale to okazało się niemożliwe. Nie bała się tak od dawna, nawet wtedy, gdy wraz z Eleną leciała nad Volterrą, w duchu modląc się o to, by na czas zdążyć pojawić się na balu. To był inny, dawno zapomniany rodzaj strachu, sprowadzający się do tylko jednego: obawy o własne życie.
Nie chciała umierać, choć od dłuższego czasu czuła dokąd to zmierzało – sprzeciwienie się ojcu miało swoje konsekwencje. Zdawała sobie z tego sprawę już kiedy rozmawiała z Rafaelem, a jednak…
Tyle że to niczego nie zmieniało.
A Mira chciała żyć.
Uświadomiła sobie, że drży, choć to działo się jakby poza nią – odległe i pozbawione znaczenia. Wiedziała, że wszystko w niej aż krzyczało, że była bezbronna i przerażona, ale nie dbała o to. Nie obchodziło jej, czy majacząca tuż przed nią istota mogła wyczuć targające nią emocje. Co prawda rozsądek podpowiadał Miriam, że w ten sposób mogła co najwyżej sprowokować drapieżcę do ataku, ale i tym nie potrafiła się przejąć. Jeśli chciał ją zabić, miał dokonać tego tak czy siak.
Nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś takim. Demon – czy czymkolwiek był byt, który wszyscy nazywali Łowcą – na pierwszy rzut oka przypominał znamienitą większość jej rodzeństwa. Znała dobrze bezkształtne, szepcące stworzenia mroku, przynajmniej tymczasowo nie mogące cieszyć się ludzkimi kształtami. Sama zawsze uważała się za szczęściarę, mogąc nie tylko cieszyć się pozycją, ale i ciałem czy parą czarnych skrzydeł. Czegokolwiek nie powiedziałaby o ojcu czy sposobie, w jaki traktowano ją z racji płci, to jedno musiała przyznać – zdołała osiągnąć to, o czym niejeden mógłby pomarzyć.
Żyła również wystarczająco długo, by wiedzieć, że pozory lubiły mylić. W tamtej chwili wszystko w niej krzyczało, że istota, która tak po prostu rozerwała Huntera na kawałeczki, znacznie przewyższała jej rodzeństwo. Pozbawiona materialnych kształtów czy nie, wciąż pozostawała śmiertelnie niebezpieczna.
Ucisk w gardle przybrał na sile. Z każdym wdechem czuła mdlący, przesadnie wręcz słodki zapach krwi. Metaliczny posmak w ustach dawał się jej we znaki, choć nie miała pewności czy to przede wszystkich strach, czy może wciąż zalegająca na jej twarzy posoka. Miała ochotę otrzeć policzki, by jak najszybciej pozbyć się z siebie tego, co zostało z Huntera, ale bała się poruszyć. Zbyt mocno skupiała się na Łowcy i metodycznych próbach zwiększenia dzielącej ich odległości.
To wszystko do niej nie docierało. Fakt, że wciąż była żywa, choć Łowca mógł dopaść ją w równie prosty sposób, co i jej brata, wydawał się co najmniej abstrakcyjny. Nie pojmowała tego, ale…
A potem ostatecznie puściły jej nerwy.
Właściwie sama nie była pewna, czego się spodziewała, kiedy w pośpiechu wzbiła się do lotu. Chociaż nie sądziła, że będzie do tego zdolna, błyskawicznie poderwała się w powietrze. Nie obejrzała się, marząc tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej – jak najdalej od dachu, Łowcy i dręczącego ją zapachu demonicznej krwi. Oczami wyobraźni niemalże widziała, jak oprawca Huntera sięga również ku niej, zamierzając potraktować ją w dokładnie ten sam sposób, ale nawet to nie powstrzymało ją od ruchu. Gdyby do tego doszło…
Z tym, że kolejne sekundy mijały, a ona wciąż leciała, niespokojnie krążąc nad tętniącym życiem miastem. Seattle po zachodzie słońca wyglądało dokładnie tak jak zawsze – zdecydowanie zbyt jasne, głośne i pełne cudownie nieświadomych śmiertelników. Widziała podążających w swoje strony ludzi i kolejne samochody, błyskawicznie przemykające ulicami miasta. Życie na dole toczyło się swoim rytmem, zupełnie jakby na jednym z budynków nie wydarzyło się nic wartego uwagi. To, że gdzieś w pobliżu krążyła krwiożercza istota, podlegająca samej Ciemności, nie miało żadnego znaczenia. Nie dla tych ludzi.
Do Miry z opóźnieniem dotarło, że oddychała zdecydowanie zbyt płytko i szybko, by wydało się naturalne. Nerwowym gestem przycisnęła dłoń do piersi, świadoma wyłącznie tłukącego się z zawrotną prędkością serca. Poruszanie przychodziło jej z trudem, sprawiając, że kobieta czuła się co najmniej tak, jakby trwała we śnie. Unosiła się, jakimś cudem będąc w stanie utrzymać wysokość, choć z równym powodzeniem mogłaby zacząć spadać – i tak nie zauważyłaby różnicy. Z uporem podążała przed siebie, skupiona na pędzie i ucieczce, choć wciąż sądziła, że ta druga była z góry skazana na niepowodzenie.
Uciekała, choć powinna być martwa. To, że w ogóle miała taką możliwość, nie miało dla Miriam najmniejszego nawet sensu. Dlaczego w ogóle pozwolił, żeby…?
Nie chciała wiedzieć.
Nie miała pojęcia, jak długo krążyła po okolicy, niezdolna się uspokoić. Emocje opadły dużo później, a ona i tak czuła się roztrzęsiona. Dopiero wtedy znalazła w sobie dość odwagi, by się zatrzymać i powieść wzrokiem dookoła. Zamarła w powietrzu, wciąż z rozłożonymi skrzydłami, byleby przypadkiem nie zwalić się w dół. Powiodła wzrokiem dookoła, w panice szukając czegokolwiek, co świadczyłoby o obecności Łowcy, ale nigdzie w obecności nie wyczuła niczego niepokojącego. W pierwszym odruchu zrzuciła to na szok, ale po kilku kolejnych sekundach dotarło do niej, że była sama.
Na razie.
Przez chwilę jeszcze trwała w miejscu, bezmyślnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo. Właśnie wtedy usłyszała śmiech – nienaturalnie piskliwy i wręcz histeryczny.
Z opóźnieniem uprzytomniła sobie, że ten wyrwał się z jej gardła.
Rafa?, rzuciła w pustkę, do ostatniej chwili wątpiąc w to, czy brat w ogóle zdoła ją usłyszeć. Brała pod uwagę to, że mógł ją zignorować, ale i o tym próbowała nie myśleć. Rafaelu…
Co się stało?
Ulga, którą poczuła, kiedy w głowie usłyszała jego mentalny głos, była nie do opisania. Wyczuła, że był przede wszystkim zdezorientowany, ale nawet nie próbowała tłumaczyć mu tego, czego doświadczyła chwilę wcześniej.
Muszę się z tobą zobaczyć. Teraz.
Konsternacja demona przybrała na sile. Miriam mogła tylko zgadywać jak brzmiała i jakie Rafa odbierał od niej emocje. Liczyło się tylko to, by się spotkali – teraz, zaraz, natychmiast.
Co się stało?, ponowił wcześniejsze pytanie. Przecież czuję. Ty…
Mogę przylecieć? Rafa, do cholery, błagam cię!
Nie zastanawiała się nad doborem słów. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, gdy w odpowiedzi otrzymała wyłącznie ciszę – tak nieprzeniknioną, że to aż bolało. Poniosło ją, oczywiście, ale mimo wszystko…
A potem w jej głowie znów rozbrzmiał znajomy głos.
Jestem z Eleną.
To wystarczyło. Mira nawet nie czekała na przyzwolenie czy jakiekolwiek dodatkowe instrukcje. Nie interesowało ją również to, czy w ogóle była mile widziana w domu Cullenów po tym, jak wyrzuciła ją matka dziewczyny. W tamtej chwili nie dbała o bardzo wiele rzeczy.
Nie dając sobie czasu na wątpliwości, Miriam w pośpiechu wzbiła się wyżej i ruszyła w odpowiednim kierunku.

Droga do celu zajęła jej ponad półgodziny. Zdążyła się przez ten czas uspokoić, ale nie na tyle, by poczuć się choć odrobinę lepiej. Wręcz przeciwnie – kiedy światła miasta zniknęła, a miejski krajobraz ustąpił miejsca drzewom, demonica poczuła się co najmniej nieswojo. W gęstwinie łatwo było się ukryć, zwłaszcza nocą, z czego doskonale zdawała sobie sprawę.
Jakaś jej cząstka nadal spodziewała się ataku. Mira raz po raz przyłapywała się a to na nasłuchiwaniu, a to znów na wspominaniu tego, co spotkało Huntera. Wciąż słyszała ten dźwięk – obrzydliwy i mięsisty odgłos rozrywanego na kawałeczki mięsa. Uprzytomniła sobie, że musiała wyglądać jak po przejściu przez rzeźnię, wciąż umazana krwią i wnętrznościami, ale nie obchodziło jej to. Nie wyobrażała sobie, że miałaby zawrócić do apartamentowca i zawracać sobie głowę prysznicem. Już i tak była sama o wiele dłużej, niż w obecnej sytuacji mogłaby sobie tego życzyć.
Wylądowała zaledwie kilka metrów od domu Cullenów – zbyt wcześnie, ale gdy znalazła się bliżej celu, szok ostatecznie ustąpił miejsca nieopisanemu wręcz zmęczeniu. Nie ufała sobie na tyle, by dalej lecieć, więc chcąc nie chcąc stanęła na nogi, ostatnie metry decydując się pokonać pieszo. Dom wyróżniał się na tle lasu, nie tylko dlatego, że nie było możliwości, by ot tak przegapić śnieżnobiały, pokaźnych rozmiarów budynek. Widziała sączące się z okien światło i coś w tym zjawisku zadziało na nią kojąco. Na dobry początek wystarczyło, nawet jeśli myśl o przebywaniu i z osobami, które jej nie tolerowały (i wzajemnie) nie należała do najprzyjemniejszych na świecie.
Sęk w tym, że było jej wszystko jedno. Jeśli tylko w ten sposób mogła zapewnić sobie choć chwilę spokoju i bezpieczeństwo, mogła zdecydować się dosłownie na wszystko.
Coś poruszyło się za jej plecami. Bardziej to wyczuła niż zauważyła, wciąż zbyt spięta i skupiona, by nawet najbardziej subtelny bodziec uszedł jej uwagi. Niewiele brakowało, by z wrażenia potknęła się o własne nogi, skutecznie wytrącona z równowagi czyjąkolwiek obecnością. W normalnym wypadku bez wahania rzuciłaby się intruzowi do gardła, ale tym razem to przede wszystkim strach wysunął się na pierwszy plan. Mira z kolei zrobiła ostatnią rzecz, o którą by się podejrzewała, z wrzaskiem rzucając się do biegu, by jak najszybciej dopaść do drzwi wejściowych.
Gdzieś jakby z oddali doszedł ją kobiecy głos. Ktoś wypowiedział jej imię – w co najmniej zaskoczony, spięty sposób. Jakby tego było mało, drzwi otworzyły się samoistnie, a chwilę później wylądowała w cudzych ramionach, ale to działo się jakby poza nią.
Musiała uciekać. Teraz, zaraz, ale…
– O-on… – wykrztusiła z trudem. – Jest… tutaj. Jest…
Na nic więcej nie było ją stać. Mamrotała bez ładu i składu, w pierwszym odruchu gotowa zacząć walczyć, kiedy ktoś bardziej stanowczo chwycił ją za ramiona, bezceremonialnie wciągając do wnętrza domu. Poruszając się trochę jak w transie, Mira wyprostowała się niczym struna…
A potem zamarła, bezmyślnie wpatrując w lśniące, wyraźnie przerażone oczy Eleny.
Obie przez kilka sekund trwały w bezruchu, po prostu na siebie patrząc. To Miriam jako pierwsza otrząsnęła się na tyle, by w pośpiechu odskoczyć od bratowej. Czuła, że palą ją policzki, choć to nie wstyd wydawał się największym problem w tej sytuacji. Z drugiej strony, histeryzowanie na tyle, by przy pierwszej okazji szukać pocieszenia akurat w objęciach tej dziewczyny, zdecydowanie nie było normalne. Gdyby choć trochę nad sobą panowała…
– Mira.
Tym razem głos należał do Rafaela. Natychmiast przeniosła wzrok na brata, kiedy ten dosłownie zmaterializował się za plecami żony. Nie miała pojęcia czy zauważył, w jaki sposób obie zachowały się chwilę wcześniej, ale nawet jeśli tak było, zachował wszelakie uwagi dla siebie. W zamian w milczeniu lustrował ją wzrokiem, z każdą kolejną sekundą coraz bardziej spięty.
Zauważyła, że przez twarz Rafaela przemknął cień. Zazwyczaj przypominające niebo tęczówki pociemniały.
– Ten zapach… Co się stało?
Zaczynała mieć dość tego pytania, nawet jeśli było w pełni uzasadnione. Co więcej, naprawdę chciała na nie odpowiedzieć, ale kiedy przyszło co do czego, odkryła, że nie jest w stanie wykrztusić z siebie chociażby słowa. W zamian jedynie bezradnie potrząsnęła głową, nagle zaczynając bezradnie krążyć, choć wciąż czuła się tak, jakby nogi w każdej chwili mogły odmówić jej posłuszeństwa. Palce wsunęła we włosy, raz po raz za nie szarpiąc, zupełnie jakby chciała je wyrwać.
– Czy to jest krew?!
Nie miała pojęcia, kto wypowiedział te słowa. Tak naprawdę nie nadążała za bliskimi Eleny, z łatwością zapominając o tym, że przecież nie byli w domu sami. W roztargnieniu spojrzała na wyraźnie oszołomioną, ciemnowłosą wampirzycę, która wyjrzała z salonu – drobną i zdecydowanie zbyt głośną, przynajmniej jak na gust Miry.
Matka Eleny pojawiła się chwilę później. Jej oczy rozszerzyły się na widok demonicy, ale nie odezwała się ani słowem, po prostu przystając tuż za plecami drobnej krzykaczki. Dłoń położyła na ramieniu dziewczyny, drugą w nerwowym geście przyciskając do ust.
Miriam zignorowała ich wszystkich, bardziej przejęta tym, że drzwi wejściowe otworzyły się po raz kolejny. Natychmiast zesztywniała, przez krótką chwilę gotowa przysiąc, że Łowca jednak podążył za nią, szykując się do tego, by przy pierwszej okazji zgotować wszystkim piekło.
W chwili, w której spojrzenia jej i Aldero się spotkały, dotarło do niej, że może jednak mogło być gorzej – jakkolwiek by to nie brzmiało.
– O cholera… – wyrwało się wampirowi.
– Al – rzuciła ze swojego miejsca Esme. Jej głos zabrzmiał dziwnie, wciąż przytłumiony i zdecydowanie zbyt piskliwy.
Mira prychnęła, przez ułamek sekundy bliska tego, by znów zacząć się histerycznie śmiać. Już sama nie była pewna, co stanowiło w tym wszystkim gorszy scenariusz – atak na Huntera, jej spotkanie z Łowcą czy może to, że do tej pory była aż tak roztrzęsiona, by nie tylko uciekać przed przypadkowym wampirem, ale na domiar złego… skończyć w ramionach Eleny.
Niech ktoś mnie zabije…
Tyle że nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek miał na to ochotę.
– Co tu się stało? – W zasięgu jej wzroku pojawił się kolejny mężczyzna, tym razem jasnowłosy, choć to zdecydowanie nie był ten zdecydowanie zbyt uprzejmy syn Lawrence’a. Gość za to wyglądał na takiego, co cudem wyszedł z jakiejś bitwy, niemalże w całości pokryty przypominającymi półksiężyce śladami ugryzień. –  Czuję krew. Jest dziwna, ale…
– Hunter nie żyje.
W końcu zdołała wykrztusić z siebie tych kilka słów. Pozwoliła, by rozbrzmiały, choć przez moment czując się dzięki temu tak, jakby zrzuciła z ramion jakiś przeogromny ciężar. Tak przynajmniej sądziła do momentu, w którym – obojętna na to, że nagle znalazła się pod obstrzałem spojrzeń obcych, irytujących ją wampirów – ot tak osunęła się na kolana, ciężko dysząc i walcząc o to, by dodatkowo nie pogrążyć się płaczem.
Zamieszanie przybrało na sile, ale prawie nie była tego świadoma. Słuchała, ale nie słyszała, skulona na podłodze i wpatrzona we własne dłonie. I na nich dostrzegła krew, jednak ten widok nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Prawda była taka, że zabijała nie raz, a jednak…
Miriam!
Mentalny głos Rafaela przebił się przez wszystkie inne. Nie zarejestrowała momentu, w którym brat znalazł się tuż przed nią, kucając obok, by ich spojrzenia znalazły się na jednym poziomie. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale w momencie, w którym ich spojrzenia się spotkały, dotarło do niej, że był zdenerwowany – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Skoro nie był w stanie tego przed nią ukryć, coś zdecydowanie musiało być na rzeczy.
Napięła mięśnie, wciąż musząc walczyć o to, by spokojnie usiedzieć w miejscu. Ledwo powstrzymała się przed bezceremonialnym rzuceniem na Rafaela, przez chwilę naprawdę mając ochotę chwycić Rafę za przód koszuli, porządnie potrząsnąć, a później… poprosić o to, by coś wymyślił. Cokolwiek, jakkolwiek irracjonalne i głupie by to nie było. Chciała usłyszeć plan – choćby i najbardziej prymitywny, który mogłaby uznać za obietnicę tego, że wciąż kontrolowali sytuację. Potrzebowała czegokolwiek, by stworzyć sobie choćby i złudną nadzieję na to, że nigdy nie skończy tak jak Hunter – rozerwana, zapomniana i bez choćby cienia szansy na walkę.
Nie chciała umierać w ten sposób. Nie tak, jakby jej dotychczasowe istnienie nie miało znaczenia. Gdyby przynajmniej wiedziała, że dała z siebie wszystko, wtedy może mogłaby to zaakceptować, ale to…
– Nie ja go zabiłam – wykrztusiła z siebie z trudem, świadoma wyłącznie tego, że Rafael wciąż ją obserwował. Wszystko inne zeszło gdzieś na dalszy plan, łącznie z nerwowymi głosami innych czy samą obecnością wampirów. – Nie ja. W końcu wciąż powtarzałeś, że ty… – Poderwała głowę, by spojrzeć wprost w jasne oczy brata. – Rozerwał go na kawałki. Tak po prostu, bez żadnego ostrzeżenia. Na moich oczach… Rozumiesz to?
Z każdym słowem czuła się coraz bardziej żałośnie, ale nie dbała o to. O łzy, które jednak spłynęły po policzkach, mieszając się z krwią, tym bardziej. Jakby tego było mało, Mira nie płakała ze strachu, ale z bezsilności. I złości, bo ta nagle wypełniła ją całą, sprawiając, że demonica momentalnie zapragnęła roznieść pierwsze, co wpadłoby w jej ręce.
To nie było sprawiedliwe. Do cholery, nie powinno wyglądać tak! Służyli ojcu od wieków, a jednak teraz…
Wiedziała, co oznaczało zadzieranie z Ciemnością. Byłaby głupia, gdyby spodziewała się czegoś innego, ale to i tak było dla niej nie do pojęcia. Zwątpienie uderzyło w nią z całą mocą, gdy w pełni uprzytomniła sobie, że to wszystko tak naprawdę nie miało znaczenia. Nie była ani silna, ani wyjątkowa, choć zawsze sądziła, że demony istniały po to, by wzbudzać strach, którym później się żywiły. Nie obawiała się śmierci, aż nazbyt świadoma, że nawet gdyby jej ludzkie ciało ucierpiało, wciąż istniałaby droga powrotu, ale teraz przestała wierzyć również w to.
Nie sądziła, by Hunter mógł wrócić. Łowca nie tyle zabijał, co unicestwiał. To nie była tylko demonstracja, choć Mira mimo wszystko chciała uwierzyć właśnie w to – że popełniony błąd nie było końcem.
Sęk w tym, że był. Nie chodziło o ciało, ale istnienie – nieśmiertelność, która okazała się o wiele bardziej krucha niż mogłaby przypuszczać.
Tym bardziej nie rozumiała, dlaczego żyła. Była na wyciągnięcie ręki, tuż przed Hunterem i jego oprawcą. Gdyby tylko zechciał, dopadłby ją, zanim zdecydowała wzbić się w powietrze, a jednak…
– Mira, do cholery! – Aż wzdrygnęła się, kiedy Rafael podniósł głos. Jego dłonie bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wylądowały na jej policzkach, kiedy ujął jej twarz w obie dłonie. – Widziałaś Łowcę? Skup się, bo…
– Na czym? Ty naprawdę nie rozumiesz? – Zaśmiała się histerycznie, wciąż ledwo łapiąc oddech. – To gra, Rafa. Na jego zasadach. Nie wiem, dlaczego mnie wypuścił, ale wiesz co? To bez znaczenia. A my wszyscy jesteśmy martwi.
To też było dla niej oczywiste. Na cokolwiek czekał Łowca, nie sądziła, by mogli go powstrzymać. Zwłoka musiała mieć jakąś przyczynę, w gruncie rzeczy stanowiąc kaprys Ciemności. Skoro byt nabrał dość siły, by zabić demona, nic nie miało być w stanie go zatrzymać.
I Rafael również to wiedział. Poznała to po jego spojrzeniu i sposobie, w jaki drgnął, na ułamek sekundy przenosząc wzrok na Elenę. Dłonie zacisnął w pięści, aż naszła ją irracjonalna myśl, że demonowi za moment puszczą nerwy i jednak spróbuje ją uderzyć.
Nie zrobił tego. W zamian bez jakiegokolwiek ostrzeżenia poderwał się na równe nogi, siostrę zmuszając do tego samego. W pierwszej chwili zachwiała się, równowagę odzyskując tylko dzięki temu, że wciąż ją przytrzymywał.
– Wstawaj – rzucił spiętym tonem. W następnej chwili coś w jego tonie złagodniało, kiedy zwrócił się do obecnych w pomieszczeniu kobiet. Mira czuła, że przyszło mu to z trudem, ale i tak ją zaskoczył. – Czy któraś z was zaprowadzi ją do łazienki? W takim stanie na nic się nie przyda.
– Rafael…
– Nie narzekaj, tylko doprowadź się do porządku. W tym domu są wampiry – przypomniał, ale dobrze wiedziała, że to nie obecność krwi czy komfort któregokolwiek z nieśmiertelnych był dla niego priorytetem.
Nie była w stanie zaprotestować. Bez słowa skinęła głową, zdolna myśleć co najwyżej o tym, że teraz już i tak powinno być jej wszystko jedno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa