Miriam
Krzyknęła. W panice
cofnęła się o kilka kroków, tylko cudem nie potykając o własne nogi.
Czujnie obserwowała pulsującą mgłę, gotowa przysiąc, że w chwili, w której
straciłaby Łowcę z oczu, to byłby koniec. Co prawda rozsądek podpowiadał
jej, że i tak nie miała szans na ucieczkę, ale z uporem odsuwała od
siebie tę myśl, nie zamierzając tak po prostu odpuścić.
O cholera… O jasna cholera…
Żołądek podjechał jej aż do gardła, jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz.
Przełknęła z trudem, próbując zapanować nad emocjami i jakkolwiek
skupić na tym, co działo się wokół niej, ale to okazało się niemożliwe. Nie
bała się tak od dawna, nawet wtedy, gdy wraz z Eleną leciała nad Volterrą,
w duchu modląc się o to, by na czas zdążyć pojawić się na balu. To
był inny, dawno zapomniany rodzaj strachu, sprowadzający się do tylko jednego:
obawy o własne życie.
Nie chciała umierać, choć od dłuższego czasu czuła dokąd to zmierzało –
sprzeciwienie się ojcu miało swoje konsekwencje. Zdawała sobie z tego
sprawę już kiedy rozmawiała z Rafaelem, a jednak…
Tyle że to niczego nie zmieniało.
A Mira chciała żyć.
Uświadomiła sobie, że drży, choć to działo się jakby poza nią – odległe i pozbawione
znaczenia. Wiedziała, że wszystko w niej aż krzyczało, że była bezbronna i przerażona,
ale nie dbała o to. Nie obchodziło jej, czy majacząca tuż przed nią istota
mogła wyczuć targające nią emocje. Co prawda rozsądek podpowiadał Miriam, że w ten
sposób mogła co najwyżej sprowokować drapieżcę do ataku, ale i tym nie
potrafiła się przejąć. Jeśli chciał ją zabić, miał dokonać tego tak czy siak.
Nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś takim. Demon – czy
czymkolwiek był byt, który wszyscy nazywali Łowcą – na pierwszy rzut oka
przypominał znamienitą większość jej rodzeństwa. Znała dobrze bezkształtne,
szepcące stworzenia mroku, przynajmniej tymczasowo nie mogące cieszyć się
ludzkimi kształtami. Sama zawsze uważała się za szczęściarę, mogąc nie tylko
cieszyć się pozycją, ale i ciałem czy parą czarnych skrzydeł. Czegokolwiek
nie powiedziałaby o ojcu czy sposobie, w jaki traktowano ją z racji
płci, to jedno musiała przyznać – zdołała osiągnąć to, o czym niejeden
mógłby pomarzyć.
Żyła również wystarczająco długo, by wiedzieć, że pozory lubiły mylić. W tamtej
chwili wszystko w niej krzyczało, że istota, która tak po prostu rozerwała
Huntera na kawałeczki, znacznie przewyższała jej rodzeństwo. Pozbawiona
materialnych kształtów czy nie, wciąż pozostawała śmiertelnie niebezpieczna.
Ucisk w gardle przybrał na sile. Z każdym wdechem czuła mdlący,
przesadnie wręcz słodki zapach krwi. Metaliczny posmak w ustach dawał się
jej we znaki, choć nie miała pewności czy to przede wszystkich strach, czy może
wciąż zalegająca na jej twarzy posoka. Miała ochotę otrzeć policzki, by jak
najszybciej pozbyć się z siebie tego, co zostało z Huntera, ale bała
się poruszyć. Zbyt mocno skupiała się na Łowcy i metodycznych próbach
zwiększenia dzielącej ich odległości.
To wszystko do niej nie docierało. Fakt, że wciąż była żywa, choć Łowca
mógł dopaść ją w równie prosty sposób, co i jej brata, wydawał się co
najmniej abstrakcyjny. Nie pojmowała tego, ale…
A potem ostatecznie puściły jej nerwy.
Właściwie sama nie była pewna, czego się spodziewała, kiedy w pośpiechu
wzbiła się do lotu. Chociaż nie sądziła, że będzie do tego zdolna,
błyskawicznie poderwała się w powietrze. Nie obejrzała się, marząc tylko o tym,
by znaleźć się jak najdalej – jak najdalej od dachu, Łowcy i dręczącego ją
zapachu demonicznej krwi. Oczami wyobraźni niemalże widziała, jak oprawca
Huntera sięga również ku niej, zamierzając potraktować ją w dokładnie ten
sam sposób, ale nawet to nie powstrzymało ją od ruchu. Gdyby do tego doszło…
Z tym, że kolejne sekundy mijały, a ona wciąż leciała, niespokojnie
krążąc nad tętniącym życiem miastem. Seattle po zachodzie słońca wyglądało
dokładnie tak jak zawsze – zdecydowanie zbyt jasne, głośne i pełne
cudownie nieświadomych śmiertelników. Widziała podążających w swoje strony
ludzi i kolejne samochody, błyskawicznie przemykające ulicami miasta.
Życie na dole toczyło się swoim rytmem, zupełnie jakby na jednym z budynków
nie wydarzyło się nic wartego uwagi. To, że gdzieś w pobliżu krążyła
krwiożercza istota, podlegająca samej Ciemności, nie miało żadnego znaczenia.
Nie dla tych ludzi.
Do Miry z opóźnieniem dotarło, że oddychała zdecydowanie zbyt płytko i szybko,
by wydało się naturalne. Nerwowym gestem przycisnęła dłoń do piersi, świadoma
wyłącznie tłukącego się z zawrotną prędkością serca. Poruszanie
przychodziło jej z trudem, sprawiając, że kobieta czuła się co najmniej
tak, jakby trwała we śnie. Unosiła się, jakimś cudem będąc w stanie
utrzymać wysokość, choć z równym powodzeniem mogłaby zacząć spadać – i tak
nie zauważyłaby różnicy. Z uporem podążała przed siebie, skupiona na
pędzie i ucieczce, choć wciąż sądziła, że ta druga była z góry
skazana na niepowodzenie.
Uciekała, choć powinna być martwa. To, że w ogóle miała taką
możliwość, nie miało dla Miriam najmniejszego nawet sensu. Dlaczego w ogóle
pozwolił, żeby…?
Nie chciała wiedzieć.
Nie miała pojęcia, jak długo krążyła po okolicy, niezdolna się uspokoić.
Emocje opadły dużo później, a ona i tak czuła się roztrzęsiona.
Dopiero wtedy znalazła w sobie dość odwagi, by się zatrzymać i powieść
wzrokiem dookoła. Zamarła w powietrzu, wciąż z rozłożonymi
skrzydłami, byleby przypadkiem nie zwalić się w dół. Powiodła wzrokiem
dookoła, w panice szukając czegokolwiek, co świadczyłoby o obecności
Łowcy, ale nigdzie w obecności nie wyczuła niczego niepokojącego. W pierwszym
odruchu zrzuciła to na szok, ale po kilku kolejnych sekundach dotarło do niej,
że była sama.
Na razie.
Przez chwilę jeszcze trwała w miejscu, bezmyślnie wodząc wzrokiem na
prawo i lewo. Właśnie wtedy usłyszała śmiech – nienaturalnie piskliwy i wręcz
histeryczny.
Z opóźnieniem uprzytomniła sobie, że ten wyrwał się z jej gardła.
Rafa?, rzuciła w pustkę, do
ostatniej chwili wątpiąc w to, czy brat w ogóle zdoła ją usłyszeć.
Brała pod uwagę to, że mógł ją zignorować, ale i o tym próbowała nie
myśleć. Rafaelu…
Co się stało?
Ulga, którą
poczuła, kiedy w głowie usłyszała jego mentalny głos, była nie do
opisania. Wyczuła, że był przede wszystkim zdezorientowany, ale nawet nie
próbowała tłumaczyć mu tego, czego doświadczyła chwilę wcześniej.
Muszę się z tobą zobaczyć. Teraz.
Konsternacja
demona przybrała na sile. Miriam mogła tylko zgadywać jak brzmiała i jakie
Rafa odbierał od niej emocje. Liczyło się tylko to, by się spotkali – teraz,
zaraz, natychmiast.
Co się stało?, ponowił wcześniejsze pytanie.
Przecież czuję. Ty…
Mogę przylecieć? Rafa, do cholery, błagam
cię!
Nie
zastanawiała się nad doborem słów. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi,
gdy w odpowiedzi otrzymała wyłącznie ciszę – tak nieprzeniknioną, że to aż
bolało. Poniosło ją, oczywiście, ale mimo wszystko…
A potem w jej
głowie znów rozbrzmiał znajomy głos.
Jestem z Eleną.
To wystarczyło.
Mira nawet nie czekała na przyzwolenie czy jakiekolwiek dodatkowe instrukcje. Nie
interesowało ją również to, czy w ogóle była mile widziana w domu
Cullenów po tym, jak wyrzuciła ją matka dziewczyny. W tamtej chwili nie
dbała o bardzo wiele rzeczy.
Nie dając
sobie czasu na wątpliwości, Miriam w pośpiechu wzbiła się wyżej i ruszyła
w odpowiednim kierunku.
Droga do celu zajęła jej ponad
półgodziny. Zdążyła się przez ten czas uspokoić, ale nie na tyle, by poczuć się
choć odrobinę lepiej. Wręcz przeciwnie – kiedy światła miasta zniknęła, a miejski
krajobraz ustąpił miejsca drzewom, demonica poczuła się co najmniej nieswojo. W gęstwinie
łatwo było się ukryć, zwłaszcza nocą, z czego doskonale zdawała sobie
sprawę.
Jakaś jej
cząstka nadal spodziewała się ataku. Mira raz po raz przyłapywała się a to
na nasłuchiwaniu, a to znów na wspominaniu tego, co spotkało Huntera. Wciąż
słyszała ten dźwięk – obrzydliwy i mięsisty odgłos rozrywanego na kawałeczki
mięsa. Uprzytomniła sobie, że musiała wyglądać jak po przejściu przez rzeźnię, wciąż
umazana krwią i wnętrznościami, ale nie obchodziło jej to. Nie wyobrażała
sobie, że miałaby zawrócić do apartamentowca i zawracać sobie głowę
prysznicem. Już i tak była sama o wiele dłużej, niż w obecnej
sytuacji mogłaby sobie tego życzyć.
Wylądowała
zaledwie kilka metrów od domu Cullenów – zbyt wcześnie, ale gdy znalazła się bliżej
celu, szok ostatecznie ustąpił miejsca nieopisanemu wręcz zmęczeniu. Nie ufała
sobie na tyle, by dalej lecieć, więc chcąc nie chcąc stanęła na nogi, ostatnie
metry decydując się pokonać pieszo. Dom wyróżniał się na tle lasu, nie tylko
dlatego, że nie było możliwości, by ot tak przegapić śnieżnobiały, pokaźnych
rozmiarów budynek. Widziała sączące się z okien światło i coś w tym
zjawisku zadziało na nią kojąco. Na dobry początek wystarczyło, nawet jeśli
myśl o przebywaniu i z osobami, które jej nie tolerowały (i
wzajemnie) nie należała do najprzyjemniejszych na świecie.
Sęk w tym,
że było jej wszystko jedno. Jeśli tylko w ten sposób mogła zapewnić sobie
choć chwilę spokoju i bezpieczeństwo, mogła zdecydować się dosłownie na
wszystko.
Coś poruszyło
się za jej plecami. Bardziej to wyczuła niż zauważyła, wciąż zbyt spięta i skupiona,
by nawet najbardziej subtelny bodziec uszedł jej uwagi. Niewiele brakowało, by z wrażenia
potknęła się o własne nogi, skutecznie wytrącona z równowagi
czyjąkolwiek obecnością. W normalnym wypadku bez wahania rzuciłaby się
intruzowi do gardła, ale tym razem to przede wszystkim strach wysunął się na pierwszy
plan. Mira z kolei zrobiła ostatnią rzecz, o którą by się podejrzewała,
z wrzaskiem rzucając się do biegu, by jak najszybciej dopaść do drzwi
wejściowych.
Gdzieś
jakby z oddali doszedł ją kobiecy głos. Ktoś wypowiedział jej imię – w co
najmniej zaskoczony, spięty sposób. Jakby tego było mało, drzwi otworzyły się samoistnie,
a chwilę później wylądowała w cudzych ramionach, ale to działo się
jakby poza nią.
Musiała
uciekać. Teraz, zaraz, ale…
– O-on… –
wykrztusiła z trudem. – Jest… tutaj. Jest…
Na nic więcej
nie było ją stać. Mamrotała bez ładu i składu, w pierwszym odruchu
gotowa zacząć walczyć, kiedy ktoś bardziej stanowczo chwycił ją za ramiona,
bezceremonialnie wciągając do wnętrza domu. Poruszając się trochę jak w transie,
Mira wyprostowała się niczym struna…
A potem
zamarła, bezmyślnie wpatrując w lśniące, wyraźnie przerażone oczy Eleny.
Obie przez
kilka sekund trwały w bezruchu, po prostu na siebie patrząc. To Miriam jako
pierwsza otrząsnęła się na tyle, by w pośpiechu odskoczyć od bratowej.
Czuła, że palą ją policzki, choć to nie wstyd wydawał się największym problem w tej
sytuacji. Z drugiej strony, histeryzowanie na tyle, by przy pierwszej
okazji szukać pocieszenia akurat w objęciach tej dziewczyny, zdecydowanie
nie było normalne. Gdyby choć trochę nad sobą panowała…
– Mira.
Tym razem
głos należał do Rafaela. Natychmiast przeniosła wzrok na brata, kiedy ten
dosłownie zmaterializował się za plecami żony. Nie miała pojęcia czy zauważył, w jaki
sposób obie zachowały się chwilę wcześniej, ale nawet jeśli tak było, zachował
wszelakie uwagi dla siebie. W zamian w milczeniu lustrował ją
wzrokiem, z każdą kolejną sekundą coraz bardziej spięty.
Zauważyła,
że przez twarz Rafaela przemknął cień. Zazwyczaj przypominające niebo tęczówki pociemniały.
– Ten
zapach… Co się stało?
Zaczynała
mieć dość tego pytania, nawet jeśli było w pełni uzasadnione. Co więcej,
naprawdę chciała na nie odpowiedzieć, ale kiedy przyszło co do czego, odkryła,
że nie jest w stanie wykrztusić z siebie chociażby słowa. W zamian
jedynie bezradnie potrząsnęła głową, nagle zaczynając bezradnie krążyć, choć wciąż
czuła się tak, jakby nogi w każdej chwili mogły odmówić jej posłuszeństwa.
Palce wsunęła we włosy, raz po raz za nie szarpiąc, zupełnie jakby chciała je
wyrwać.
– Czy to
jest krew?!
Nie miała pojęcia,
kto wypowiedział te słowa. Tak naprawdę nie nadążała za bliskimi Eleny, z łatwością
zapominając o tym, że przecież nie byli w domu sami. W roztargnieniu
spojrzała na wyraźnie oszołomioną, ciemnowłosą wampirzycę, która wyjrzała z salonu
– drobną i zdecydowanie zbyt głośną, przynajmniej jak na gust Miry.
Matka Eleny
pojawiła się chwilę później. Jej oczy rozszerzyły się na widok demonicy, ale
nie odezwała się ani słowem, po prostu przystając tuż za plecami drobnej
krzykaczki. Dłoń położyła na ramieniu dziewczyny, drugą w nerwowym geście
przyciskając do ust.
Miriam
zignorowała ich wszystkich, bardziej przejęta tym, że drzwi wejściowe otworzyły
się po raz kolejny. Natychmiast zesztywniała, przez krótką chwilę gotowa przysiąc,
że Łowca jednak podążył za nią, szykując się do tego, by przy pierwszej okazji
zgotować wszystkim piekło.
W chwili, w której
spojrzenia jej i Aldero się spotkały, dotarło do niej, że może jednak mogło
być gorzej – jakkolwiek by to nie brzmiało.
– O cholera…
– wyrwało się wampirowi.
– Al –
rzuciła ze swojego miejsca Esme. Jej głos zabrzmiał dziwnie, wciąż przytłumiony
i zdecydowanie zbyt piskliwy.
Mira prychnęła,
przez ułamek sekundy bliska tego, by znów zacząć się histerycznie śmiać. Już
sama nie była pewna, co stanowiło w tym wszystkim gorszy scenariusz – atak
na Huntera, jej spotkanie z Łowcą czy może to, że do tej pory była aż tak
roztrzęsiona, by nie tylko uciekać przed przypadkowym wampirem, ale na domiar
złego… skończyć w ramionach Eleny.
Niech ktoś mnie zabije…
Tyle że nic
nie wskazywało na to, by ktokolwiek miał na to ochotę.
– Co tu się
stało? – W zasięgu jej wzroku pojawił się kolejny mężczyzna, tym razem
jasnowłosy, choć to zdecydowanie nie był ten zdecydowanie zbyt uprzejmy syn
Lawrence’a. Gość za to wyglądał na takiego, co cudem wyszedł z jakiejś
bitwy, niemalże w całości pokryty przypominającymi półksiężyce śladami
ugryzień. – Czuję krew. Jest dziwna,
ale…
– Hunter
nie żyje.
W końcu
zdołała wykrztusić z siebie tych kilka słów. Pozwoliła, by rozbrzmiały,
choć przez moment czując się dzięki temu tak, jakby zrzuciła z ramion
jakiś przeogromny ciężar. Tak przynajmniej sądziła do momentu, w którym –
obojętna na to, że nagle znalazła się pod obstrzałem spojrzeń obcych, irytujących
ją wampirów – ot tak osunęła się na kolana, ciężko dysząc i walcząc o to,
by dodatkowo nie pogrążyć się płaczem.
Zamieszanie
przybrało na sile, ale prawie nie była tego świadoma. Słuchała, ale nie
słyszała, skulona na podłodze i wpatrzona we własne dłonie. I na nich
dostrzegła krew, jednak ten widok nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Prawda
była taka, że zabijała nie raz, a jednak…
Miriam!
Mentalny
głos Rafaela przebił się przez wszystkie inne. Nie zarejestrowała momentu, w którym
brat znalazł się tuż przed nią, kucając obok, by ich spojrzenia znalazły się na
jednym poziomie. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale w momencie, w którym
ich spojrzenia się spotkały, dotarło do niej, że był zdenerwowany – i to
najdelikatniej rzecz ujmując. Skoro nie był w stanie tego przed nią ukryć,
coś zdecydowanie musiało być na rzeczy.
Napięła
mięśnie, wciąż musząc walczyć o to, by spokojnie usiedzieć w miejscu.
Ledwo powstrzymała się przed bezceremonialnym rzuceniem na Rafaela, przez chwilę
naprawdę mając ochotę chwycić Rafę za przód koszuli, porządnie potrząsnąć, a później…
poprosić o to, by coś wymyślił. Cokolwiek, jakkolwiek irracjonalne i głupie
by to nie było. Chciała usłyszeć plan – choćby i najbardziej prymitywny, który
mogłaby uznać za obietnicę tego, że wciąż kontrolowali sytuację. Potrzebowała
czegokolwiek, by stworzyć sobie choćby i złudną nadzieję na to, że nigdy
nie skończy tak jak Hunter – rozerwana, zapomniana i bez choćby cienia
szansy na walkę.
Nie chciała
umierać w ten sposób. Nie tak, jakby jej dotychczasowe istnienie nie miało
znaczenia. Gdyby przynajmniej wiedziała, że dała z siebie wszystko, wtedy
może mogłaby to zaakceptować, ale to…
– Nie ja go
zabiłam – wykrztusiła z siebie z trudem, świadoma wyłącznie tego, że
Rafael wciąż ją obserwował. Wszystko inne zeszło gdzieś na dalszy plan, łącznie
z nerwowymi głosami innych czy samą obecnością wampirów. – Nie ja. W końcu
wciąż powtarzałeś, że ty… – Poderwała głowę, by spojrzeć wprost w jasne
oczy brata. – Rozerwał go na kawałki. Tak po prostu, bez żadnego ostrzeżenia.
Na moich oczach… Rozumiesz to?
Z każdym
słowem czuła się coraz bardziej żałośnie, ale nie dbała o to. O łzy,
które jednak spłynęły po policzkach, mieszając się z krwią, tym bardziej.
Jakby tego było mało, Mira nie płakała ze strachu, ale z bezsilności. I złości,
bo ta nagle wypełniła ją całą, sprawiając, że demonica momentalnie zapragnęła roznieść
pierwsze, co wpadłoby w jej ręce.
To nie było
sprawiedliwe. Do cholery, nie powinno wyglądać tak! Służyli ojcu od wieków, a jednak
teraz…
Wiedziała,
co oznaczało zadzieranie z Ciemnością. Byłaby głupia, gdyby spodziewała
się czegoś innego, ale to i tak było dla niej nie do pojęcia. Zwątpienie
uderzyło w nią z całą mocą, gdy w pełni uprzytomniła sobie, że
to wszystko tak naprawdę nie miało znaczenia. Nie była ani silna, ani wyjątkowa,
choć zawsze sądziła, że demony istniały po to, by wzbudzać strach, którym
później się żywiły. Nie obawiała się śmierci, aż nazbyt świadoma, że nawet
gdyby jej ludzkie ciało ucierpiało, wciąż istniałaby droga powrotu, ale teraz przestała
wierzyć również w to.
Nie
sądziła, by Hunter mógł wrócić. Łowca nie tyle zabijał, co unicestwiał. To nie
była tylko demonstracja, choć Mira mimo wszystko chciała uwierzyć właśnie w to
– że popełniony błąd nie było końcem.
Sęk w tym,
że był. Nie chodziło o ciało, ale istnienie – nieśmiertelność, która okazała
się o wiele bardziej krucha niż mogłaby przypuszczać.
Tym bardziej
nie rozumiała, dlaczego żyła. Była na wyciągnięcie ręki, tuż przed Hunterem i jego
oprawcą. Gdyby tylko zechciał, dopadłby ją, zanim zdecydowała wzbić się w powietrze,
a jednak…
– Mira, do cholery!
– Aż wzdrygnęła się, kiedy Rafael podniósł głos. Jego dłonie bez jakiegokolwiek
ostrzeżenia wylądowały na jej policzkach, kiedy ujął jej twarz w obie
dłonie. – Widziałaś Łowcę? Skup się, bo…
– Na czym?
Ty naprawdę nie rozumiesz? – Zaśmiała się histerycznie, wciąż ledwo łapiąc
oddech. – To gra, Rafa. Na jego zasadach. Nie wiem, dlaczego mnie wypuścił, ale
wiesz co? To bez znaczenia. A my wszyscy jesteśmy martwi.
To też było
dla niej oczywiste. Na cokolwiek czekał Łowca, nie sądziła, by mogli go
powstrzymać. Zwłoka musiała mieć jakąś przyczynę, w gruncie rzeczy
stanowiąc kaprys Ciemności. Skoro byt nabrał dość siły, by zabić demona, nic
nie miało być w stanie go zatrzymać.
I Rafael
również to wiedział. Poznała to po jego spojrzeniu i sposobie, w jaki
drgnął, na ułamek sekundy przenosząc wzrok na Elenę. Dłonie zacisnął w pięści,
aż naszła ją irracjonalna myśl, że demonowi za moment puszczą nerwy i jednak
spróbuje ją uderzyć.
Nie zrobił
tego. W zamian bez jakiegokolwiek ostrzeżenia poderwał się na równe nogi,
siostrę zmuszając do tego samego. W pierwszej chwili zachwiała się,
równowagę odzyskując tylko dzięki temu, że wciąż ją przytrzymywał.
– Wstawaj –
rzucił spiętym tonem. W następnej chwili coś w jego tonie
złagodniało, kiedy zwrócił się do obecnych w pomieszczeniu kobiet. Mira
czuła, że przyszło mu to z trudem, ale i tak ją zaskoczył. – Czy
któraś z was zaprowadzi ją do łazienki? W takim stanie na nic się nie
przyda.
– Rafael…
– Nie
narzekaj, tylko doprowadź się do porządku. W tym domu są wampiry –
przypomniał, ale dobrze wiedziała, że to nie obecność krwi czy komfort któregokolwiek
z nieśmiertelnych był dla niego priorytetem.
Nie była w stanie
zaprotestować. Bez słowa skinęła głową, zdolna myśleć co najwyżej o tym,
że teraz już i tak powinno być jej wszystko jedno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz