Beatrycze
Weź się w garść.
Już to robiłaś…
Beatrycze wzięła kilka głębszych
wdechów, próbując się uspokoić. Czuła na sobie przenikliwe spojrzenia czterech
par oczu, co w najmniejszym nawet stopniu nie ułatwiało jej koncentracji.
Próbowała pocieszać się myślą, że w takim towarzystwie nie miała co
obawiać się, że przypadkiem zrobi coś głupiego, ale niewiele pomogło. Jakkolwiek
pomocna nie wydawałaby się bliskość Cullenów, nie zmieniało to faktu, że źle
czuła się z tym, że ktokolwiek z taką uwagą patrzył jej na ręce.
– Nie ma pośpiechu – zapewniła Alice,
siląc się na uspokajający ton. – Jeśli potrzebowałabyś pomocy… – dodała, ale
Beatrycze jedynie potrząsnęła głową.
– Poradzę sobie – oznajmiła z uporem.
Mocniej zacisnęła powieki. W końcu
już to robiła i nie okazało się takie trudne. W końcu wszystko
sprowadzało się o instynktu, tak jak bieg. Skoro poradziła sobie z tym,
by przy pierwszej okazji nie wpaść na najbliższe drzewo, z polowaniem na
zwierzynę nie mogło być gorzej.
Mogła tylko zgadywać, co pozostali
sądzili o jej słowach. Nikt nie skomentował nawet słowem tego, że upierała
się być samodzielna, co przyjęła z ulgą. Potrzebowała dłuższej chwili,
żeby się skoncentrować, w pełni skupiając na bodźcach, które podsuwały jej
zmysły. To było znajome – jakże charakterystyczna dla lasu mieszanka zapachów i dźwięków,
które momentalnie przykuły jej uwagę. W tym wszystkim wychwytywała również
znajomą słodycz stojących tuż obok wampirów, ale – w przeciwieństwie do
woni krwi – Beatrycze odkryła, że potrafiła ją zignorować.
Wciąż uczyła się panować nad tym,
czego doświadczała. Bodźców było dużo, zbyt wiele, by przy pierwszym podejściu
dało się wychwycić coś, co mogłaby uznać za przydatne. To przypominało jej
trochę błądzenie w tłumie, gdzie ze wszystkich stron napierały na nią
najróżniejsze osoby, na dodatek głośno rozmawiające na najróżniejsze tematy.
Gdyby w takich warunkach chciała odnaleźć kogoś znajomego, początkowo
miałaby problem, przynajmniej do momentu, w którym zdołałaby wychwycić coś
znajomego – czy to głos, czy znów sylwetkę.
Właśnie w ten sposób działały jej
zmysły. Podsuwały wszystko wokół, zmuszając do selekcji. Próbowała ignorować
to, co nie miało dla niej znaczenia – jak zbędny jej oddech, który ostatecznie
wstrzymała, by łatwiej się skupić. Poruszające gałęziami drzew podmuchy wiatru
również wydawały się małoistotne, chociaż mimochodem pomyślała, że mogły okazać
się kluczowe, jeśli chciałaby niezauważenie podejść do potencjalnej ofiary. Z drugiej
strony, biorąc pod uwagę to, jak błyskawicznie potrafiła się poruszać, element
zaskoczenia był zbędny.
Ostrożnie eliminowała kolejne bodźce,
próbując skupić się na czymś, co wydałoby się choć odrobinę interesujące.
Czuła, że szło jej to żmudnie, ale nie zamierzała się tym przejmować. Wierzyła,
że z czasem miała zacząć selekcjonować poszczególne bodźce zupełnie
naturalnie, tak jak oddychała albo instynktownie wymijała drzewa podczas biegu.
– Wydaje mi się… – zaczęła z wahaniem,
nagle prostując się niczym struna.
Trop był słaby, przez co nie od razu
wróciła na niego uwagę. Na moment zesztywniała, świadoma wyłącznie tego, że
gardło jak na zawołanie zapłonęło jej żywym ogniem. Coś kryło się w gęstwinie
– może i nie pachnące tak interesująco jak człowiek, ale mimo wszystko
zapowiadało się obiecująco.
– Bardzo dobrze – stwierdził ze spokojem
Jasper. – Jelenie. I to całkiem ładne stadko… Z czasem zaczniesz je
rozpoznawać – zapewnił, chociaż praktycznie go nie słuchała. W tamtej
chwili liczyła się wyłącznie krew. – Teraz tylko musisz…
Nie miała pojęcia, co takiego miał jej
do powiedzenia, a tym bardziej czy zdołał dokończyć myśl. Jej uwagę w pełno
pochłonął trop, zaś Beatrycze bez zastanowienia rzuciła się do biegu. To było
niczym impuls, któremu najzwyczajniej w świecie się poddała – nie pierwszy
raz zresztą, bo każde dotychczasowe polowanie wiązało się ze swego rodzaju
czarną dziurą w pamięci. Z trudem rejestrowała to, co działo się w chwili
ataku, między podjęciem decyzji o kierowaniu instynktem, a odkryciem,
że trzymała w ramionach martwe truchło.
Z trudem zmusiła się do próby walki o zachowanie
świadomości. Wiedziała, że właśnie w tym leżał największy problem: w sposobie,
w jaki młode wampiry reagowały na krew. Musiała dojść do równowagi przy
korzystaniu z podszeptów intuicji i zdrowego rozsądku, ale to wcale
nie było takie proste, skoro całe jej jestestwo z uporem skłaniało się ku
temu pierwszemu. W takich chwilach była niemalże jak w transie, po
prostu podporządkowując się pragnieniom, których nawet nie miała czasu
sprecyzować. Nie liczyło się, czy jej postpowanie było w jakimkolwiek stopniu
logiczne i bezpieczne. Myślała o krwi i tym, w jaki sposób
ją zdobyć, a to w każdej chwili mogło skończyć się w co najmniej
marny sposób.
Gdyby kolejny raz natrafiła na
człowieka…
Coś w tej myśli skutecznie
wytrąciło ją z równowagi. Uczepiła się tego przebłysku świadomości,
mimochodem zauważając, że wciąż biegła, a trop stawał się coraz
wyraźniejszy. Zwierzęta. Polowanie w tym wypadku pozostawało czymś, na co
jak najbardziej mogła sobie tego pozwolić. Ta krew była bezpieczna, nawet jeśli
jawiła jej się jako coś o wiele gorszego od posoki, którą popijała z woreczka,
o krążącej z żyłach żywego człowieka nie wspominając. Przez moment
poczuła się niemalże rozczarowana, ale w pośpiechu odrzuciła od siebie
takie myślenie. Liczyło się zaspokojenie głodu, a skoro istniała
alternatywa, która nie zakładała zabijania ludzi, zamierzała z niej
skorzystać.
Do Beatrycze z opóźnieniem
dotarło, że miała towarzystwo. Co prawda znacząco wyprzedziła Cullenów, ale
cała czwórka wciąż gdzieś tam była, kontrolując każdy jej ruch. Jakaś cząstka
wampirzycy poczuła się z tego powodu zagrożona, ale Trycze stanowczo
zdusiła w sobie głupie myśli, które podsuwał jej instynkt. Dobrze, że jej
towarzyszyli. Zwłaszcza większą grupą mieli szansę nad nią zapanować, a skoro
wciąż się na to nie zdecydowali, najwyraźniej nie robiła niczego niewłaściwego.
Przestała o tym myśleć w chwili,
w której pojęła, że jej ofiary znajdują się dosłownie na wyciągnięcie
ręki. Tym razem zdołała uczepić się przebłysków świadomości na tyle, by
dokładnie rejestrować każdy jej ruch. Mimo wszystko czuła się jak ktoś zupełnie
inny, zupełnie jakby znów spoglądała na świat cudzymi oczami. Tak odbierała
kolejne, zadziwiająco pewne i precyzyjne ruchy ciała, aż nazbyt świadoma,
że jako człowiek nie przyszłoby jej o głowy to, by w pojedynkę spróbować
zajść całe stado jeleni. Inna sprawa, że jako śmiertelniczka nie widziałaby
żadnego powodu, dla którego miałaby to zrobić.
Przyczaiła się między drzewami,
opierając dłonie na jednym z grubszych konarów. Ostrożnie wychyliła się zza
pnia, specjalnie ustawiając się pod wiatr, by zamaskować swój zapach. Jakim
cudem wiedziała, że powinna to zrobić, by zwiększyć swoje szanse. Stado liczyło
sobie przynajmniej cztery sztuki, poza tym jak nic miało się rozbiec we
wszystkie strony w chwili, w której by zaatakowała. Skoro tak,
musiała wszystko sensownie zaplanować, żeby dopaść jak najwięcej ofiar.
Przełknęła z trudem, krzywiąc
się, kiedy palenie w gardle zbytnio zaczęło dawać jej się we znaki.
Potrzebowała krwi – już, teraz, bez zbędnej zwłoki. Była szybka, więc nawet
gdyby musiała gonić za spłoszoną zwierzyną, dałaby radę. A jeśli nie,
zawsze mogła poszukać gdzieś indziej.
Beatrycze zadrżała, mocniej napinając
mięśnie. Lekko ugięła nogi w kolanach, szykując się do skoku. Rozchyliła
usta, po czym delikatnie przesunęła językiem po dolnej wardze. Jelenie
prezentowały się bardziej okazale niż dziki, a przynajmniej tak jej się
wydawało. Jak przez mgłę pamiętała polowania w Chainni, w gruncie
rzeczy po raz pierwszy będąc w stanie tak dokładnie rejestrować swoje
własne ruchy. Nie była pewna czy to dobrze, ale czuła swego rodzaju ulgę,
odkrywając, że jednak potrafiła zachować świadomość.
Mimo wszystko jej ciało wydawało się
żyć własnym życiem, nie dając okazji na pojęcie jakiejkolwiek decyzji. Nagle skoczyła
do przodu, błyskawicznie dopadając do znajdującego się najbliżej niej
zwierzęcia. To były zaledwie ułamki sekund – tylko tyle potrzebowała, by
doskoczyć do jelenia, chwycić go za szyję i, obojętna na próbę walki z jego
strony, bezceremonialnie wgryźć się w odsłonięte gardło.
Słodycz dosłownie ją oszołomiła. Tak
było za każdym razem, teraz zaś była w stanie poświęcić temu uczuciu
zadziwiająco wiele uwagi. Piła łapczywie, rozkoszując się ciepłem łagodzącej
nieprzyjemne palenie w gardle posoki. Mimochodem pomyślała, że ta ludzka
mimo wszystko była lepsza – i to nawet na zimno – ale to na dłuższą metę
nie miało znaczenia. Krew to krew. A skoro miała do dyspozycji wyłącznie
tą, nie zamierzała wybrzydzać.
Początkowo zwierzę próbowało walczyć,
ale to działo się jakby poza świadomością Beatrycze. W porównaniu z nią,
jeleń był słaby – wystarczył jeden ruch, by powaliła go na ziemię i unieruchomiła.
Z czasem w ogóle przestał się szarpać, dzięki czemu wysysanie krwi
zaczęło się Beatrycze jawić jako dziecinna igraszka. Co prawda poczuła, że
trochę wciąż ciepłego płynu spłynęło jej po brodzie, brudząc ubranie, ale
zignorowała to. Trudno. Może prędzej czy później miała nauczyć się robić to w taki
sposób, by po każdym polowaniu nie wyglądać jak ktoś, ko właśnie wyszedł
zwycięsko z jakiejś wyjątkowo wymagającej walki.
Usłyszała gwizdnięcie i oklaski, z opóźnieniem
uprzytomniając sobie, że to najpewniej Emmett. Prawie zdążyła zapomnieć o tym,
że nie była sama, zaraz też spięła się, przez moment gotowa bronić… swojego terytorium.
To była jej krew. Zwierzęta mogły próbować uciec, ale wciąż była jedyną osobą,
która miała prawo z nich pić.
Daj
spokój. Nikt nie zabiera ci krwi!, warknęła na siebie w duchu, z trudem
doprowadzając się do porządku.
Chociaż nie sądziła, że to okaże się
takie proste, coś w tej myśli wystarczyło, by straciła całkowite
zainteresowanie Cullenami – i to łącznie z najbardziej rzucającym się
w oczy (i najbardziej słyszalnym) Emmettem.
Polowanie. Zwierzęta. Krew.
W tamtej chwili tylko to było
priorytetem.
Odrzuciła od siebie nieruchome
truchło, niemalże rozczarowana tym, że w żyłach nie wyczuwała już choćby
kropelki posoki. Równie mocno żałowała, że część płynu wsiąkła w jej
ubranie, ale ostatecznie zdecydowała się zignorować myśl o tym. Krótko
rozejrzała się dookoła, by móc rozeznać się w sytuacji. Pozostałe jelenie
zniknęły jej z oczu, ale to było do przewidzenia, skoro zdecydowała się na
atak. Wciąż były w pobliżu, a ona nie musiała szczególnie się
wysilać, by mieć szanse je dogonić.
Rzuciła się przed siebie, reagując na
pierwszy trop, który przykuł jej uwagę. Nie minęło kilka sekund, a z
ostrzegawczym warknięciem skoczyła przed siebie, by bez większego problemu
powalić kolejną sztukę. Tym razem zwierzę wydawało się słabsze i drobniejsze,
a Beatrycze przeszło przez myśl, że mogła mieć do czynienia z samiczką,
ale nie miała pewności. Wiedziała za to, że poczuła nieopisaną wręcz ulgę,
kiedy jej usta odnalazły drogę do pulsującej żyły na gardle stworzenia.
Wcześniej wypita krew sprawiła, że
była bardziej skupiona na tym, co robiła. Skrzywiła się nieznacznie, kiedy
jeleń wydał z siebie rozpaczliwy, zdradzający strach i ból dźwięk.
Nie potrafiła nawet tego sprecyzować, ryk zresztą urwał się, dziwnie zdławiony i na
swój sposób żałosny. To nie powinno być
tak, pomyślała z żalem, niemalże zatroskana, ale nie potrafiła zmusić
się do tego, by przestać pić. Zdołała za to w pełni świadomie przesunąć
ręce w taki sposób, żeby jednym zdecydowanym ruchem przetrącić zwierzęciu
kark, tym samym ukracając jego cierpienia.
Westchnęła w duchu, osuwając się
na kolana, by łatwiej móc przyssać się do zwiotczałego ciała. Niemalże z czułością
pogładziła miękkie, wciąż ciepłe futro. Dziękuję,
przeszło jej przez myśl i choć zdawała sobie sprawę z tego, że martwy
jeleń nie mógł tego usłyszeć, o zrozumieniu i jakiejkolwiek
akceptacji nie wspominając, z jakiegoś powodu poczuła się lepiej.
Tym razem piła wolniej, nie czując
potrzeby, by gonić za pozostałą przy życiu zwierzyną. Palenie w gardle
wciąż dawało jej się we znaki, ale ustąpiło na tyle, by zaczęło jawić się
Beatrycze jako coś znośnego. Przyswojona krew wydawała się wystarczająca,
przynajmniej na razie, bo wampirzyca dobrze wiedziała, że głód prędzej czy
później wróci – i to najpewniej o wiele szybciej, niż mogłaby sobie
tego życzyć. Jakkolwiek by jednak nie było, w tamtej chwili czuła się
pełna i na swój sposób ociężała, jak po sytym posiłku, po którym nie
wyobrażała sobie, że w najbliższym czasie miałaby przełknąć cokolwiek
więcej.
Odsunęła się, wierzchem dłoni ocierając
usta. Pokrwawione palce wytarła o spodnie, dochodząc do wniosku, że już i tak
wyglądała wystarczająco źle. Podejrzewała, że ubrania nadawały się co najwyżej
do wyrzucenia, kolejny raz zresztą. Nie miała pojęcia, jakim cudem wampirom
udawało się polować z klasą, a przynajmniej tak, by wypić całą krew,
zamiast się nią umazać.
– Całkiem nieźle! – usłyszała tuż za
plecami.
Ostrożnie podniosła się, by zwrócić ku
zmierzającemu w jej stronę Jasperowi. Wampir uśmiechał się, na dodatek
szczerze, co pozwoliło się Beatrycze rozluźnić. Dobrze było widzieć go, kiedy
zachowywał się w pełni naturalnie, a nie jak ktoś, kto cierpiał
niewyobrażalne katusze, próbując powstrzymać się przed skrzywdzeniem ważnego
dla jej rodziny człowieka.
– L. pokazał mi to i owo –
wyjaśniła z bladym uśmiechem. – Chyba już rozumiem, jak się tropi.
– Lawrence jako nauczyciel polowania
na zwierzęta… – rzuciła z wahaniem Rosalie.
Ona, Alice i Emmett pojawili się
niemalże w tej samej chwili. Wszyscy wyglądali na zadowolonych, i to
łącznie z Rose, co wydało się Beatrycze nad wyraz miłą odmianą.
– Sam nie polował. Ale wie, że nie
chciałabym przypadkiem skrzywdzić człowieka – wyjaśniła, decydując się
zareagować na słowa blondynki.
– Tyle dobrego. – Rosalie mimo
wszystko nie wyglądała na przekonaną. – Ale to wciąż przebywanie z wampirami,
które żywią się tradycyjnie.
– Krew z woreczka to chyba nic
złego? Licavoli też tak robią – zauważyła przytomnie.
– Tak… Powiedzmy, że to normalniejsze,
niż uganianie się za ludźmi – przyznała niechętnie.
Nawet jeśli miała jeszcze jakieś
uwagi, zachowała je dla siebie. Nie miała wyboru, bo w tym samym momencie
Alice bezceremonialnie doskoczyła do Beatrycze, jak gdyby nigdy nic biorąc
kobietę w ramiona.
– Mówiłam, że będzie dobrze! –
oznajmiła z entuzjazmem. Zaraz po tym odsunęła się, by krytycznym wzrokiem
móc zmierzyć całą sylwetkę Beatrycze. – Z czasem się nauczysz. A ja
mam dobry powód, by poszukać ci jakichś ubrań.
Emmett parsknął śmiechem, rozbawiony
argumentacją siostry. Chochlik dosłownie spiorunował go wzrokiem, jednak nie
przestawała się przy tym uśmiechać, co popsuło efekt.
– Tak czy siak, było bardzo dobrze –
stwierdził ze spokojem Jasper, jednak decydując się wtrącić. – Nawet lepiej niż
sądziłem.
– Dziękuję? – rzuciła z wahaniem,
mimo wszystko niepewna, w jaki sposób powinna zinterpretować jego słowa.
Jedynie uśmiechnął się przepraszająco.
– Wybacz. To już moje przewrażliwienie
– wyjaśnił pospiesznie. – Widziałem w mojej egzystencji tyle młodych
wampirów, że wolę dmuchać na zimne. Zwłaszcza że większość z nich była
naprawdę trudna do opanowania.
Przez krótką chwilę miała ochotę coś
powiedzieć, zwłaszcza że dobrze pamiętała, w jaki sposób rysowała się
przeszłość męża Alice. Ostatecznie nie odezwała się nawet słowa, w końcu
decydując uważniej przyjrzeć wampirowi. Zaraz po tym zamarła, a jej oczy
rozszerzyły się w geście niedowierzania, kiedy dostrzegła to, co
najwyraźniej jej umykało, gdy jeszcze dysponowała słabymi, ludzkimi zmysłami.
Blizny. Liczne i przecinające się
wzajemnie, znaczyły niemalże całe jego ciało. Dziesiątki półksiężyców, w których
w końcu rozpoznała ślady wampirzych ugryzień. Dopiero wtedy przypomniała
sobie, że jad był jedynym czynnikiem, który pozostawiał ślady nawet na skórze
nieśmiertelnego.
– O mój Boże… – wyrwało jej się.
– Nie przejmuj się. Każdy tak reaguje.
– Jasper zaśmiał się nieco nerwowo. Poczuła falę spokoju, którą jej posłał,
próbując jakkolwiek pomóc wampirzycy się rozluźnić, ale nie potrafiła się na
niej skupić. – Zresztą to przeszłość.
– No, tak… – zreflektowała się.
Nie dodała niczego więcej, niezdolna
wykrztusić z siebie choćby słowa więcej. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok,
nie chcąc zbyt nachalnie się na niego patrzeć, ale i tak czuła się jak
skończona kretynka. Przecież wiedziała, co przeszedł w przeszłości. Znała
historię każdego z bliskich Carlisle’a, czy to z tego, co zdradzili
jej, kiedy zamieszkała z nimi pod jednym dachem, czy też z własnych
obserwacji, w końcu będąc w stanie przypomnieć sobie te najbardziej
istotne szczegóły. Jasper aż za dobrze znał się na nowo narodzonych wampirach,
zresztą tak jak i toczonych na południu wojnach, jednak dopiero w tamtej
chwili dotarło do niej, jak daleko to sięgało.
– Wracajmy, co? – To Alice jako
pierwsza przerwała przeciągającą się, na swój sposób niezręczną ciszę. –
Beatrycze chyba ma dość.
– Przyznaj się po prostu, że nie
możesz się doczekać, by znaleźć dla niej coś w szafie Eleny – rzucił
zaczepnym tonem Emmett.
Wampirzyca natychmiast się
rozpogodziła. Klasnęła w dłonie, z błyskiem w złocistych
tęczówkach spoglądając na Beatrycze.
– Albo w swojej – oznajmiła
pogodnym tonem. – Mam kilka ładnych rzeczy… Swoją drogą, kiedyś znowu musimy
cię zabrać z Rose do centrum. Jak już nauczysz się nad sobą panować,
oczywiście.
Beatrycze wysiliła się na blady
uśmiech, w duchu błogosławiąc fakt, że nie była w stanie pojechać do
miasta już teraz. Co prawda entuzjazm Alice był zaraźliwy, ale nie mogła pozbyć
się wrażenia, że drobna wampirzyca zaciągnęłaby ją do sklepu choćby teraz,
prosto z lasu i ignorując fakt, że jej towarzyszka wyglądała jak
siódme nieszczęście.
– L. pewnie się martwi – powiedziała w końcu.
Perspektywa powrotu do domu wydawała się najbardziej atrakcyjna.
– Hm, na pewno – Emmett rzucił jej
wymowne, zaciekawione spojrzenie. – Zwłaszcza że pamiętasz. Spotkanie po latach
i te sprawy…
Coś w jego słowach sprawiło, że
zawahała się, podejrzliwie mrużąc oczy.
– Do czego zmieszasz? – zapytała i prawie
natychmiast tego pożałowała, po uśmiechu wampira zaczynając wątpić w to,
czy chciała poznać odpowiedź.
– Och, no wiesz. – Emmett wyszczerzył
się do niej. – Masz na sobie jego zapach i odwrotnie. Tak tylko zgaduję,
że bardzo się za sobą stęskniliście.
Początkowo nie rozumiała, a może
raczej nie chciała przyjąć do świadomości tego, co jej zasugerował. W następnej
sekundzie aż się zapowietrzyła, nie pierwszy raz błogosławiąc, że już nie była w stanie
się zarumienić. Mimo wszystko nie powstrzymała się od nerwowego zaciśnięcia
palców w pięści, co najwyraźniej nie uszło uwadze wampira, bo ten
uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Oj, grabisz sobie – rzuciła z irytacją
Rosalie, spoglądając na męża niemalże z poirytowaniem. – Jeśli ona się na
ciebie rzuci, nie będę cię bronić – zapowiedziała, a Emmett parsknął
śmiechem.
– Dajcie spokój, drogie panie –
zreflektował się pośpiesznie. – To tylko takie żarty.
– Ciskanie sobą o drzewa to też
fajna zabawa – wtrącił z rozbawieniem Jasper.
Beatrycze z niedowierzaniem
potrząsnęła głową. Wierzyła, że mogłaby to zrobić? Co więcej, czy faktycznie
zdołałaby zagrozić nawet komuś takiemu jak Emmett? To nie mieściło jej się w głowie,
zwłaszcza że dobrze zbudowany wampir przewyższał ją na wszystkie możliwe
sposoby.
Jasper odchrząknął, tym samym
skutecznie wyrywając kobietę z zamyślenia.
– Ehm… Darujmy sobie, co? Po prostu
chodźmy do domu – zaproponował, uśmiechając się blado. Jeszcze kiedy mówił,
zsunął z ramion kurtkę i podsunął Beatrycze. – Proszę. Może Lawrence
nie będzie miał do nas aż takich pretensji, kiedy cię zobaczy.
Wysiliła się na uśmiech, chcąc nie
chcąc przesycony słodkim zapachem wampira materiał. Mogła tylko zgadywać, jak
wyglądała, chociaż podejrzewała, że niewiele lepiej, niż podczas pierwszego
polowania w Chianni. Ostatecznie nie skomentowała tego nawet słowem,
dochodząc do wniosku, że wchodzenie w szczegóły na temat tego, jak
uganiała się za dzikami, mogło poczekać. A najlepiej gdyby mogła zachować
wszystko dla siebie.
Zarzuciła kurtkę na ramiona, starając się
ukryć pokrwawione ubranie. Otworzyła usta, gotowa podziękować, jednak z jakiegoś
powodu ostatecznie nie odezwała się nawet słowem.
Z chwilą, w której poczuła to, Beatrycze zamarła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz