Carlisle
Przejmował się, chociaż to i tak
w pełni nie oddawało tego, jak czuł się w zaistniałej sytuacji. To,
że mógłby się martwić, a może nawet bać, wydawało się naturalne, z uporem
jednak próbował zachować spokój. Wierzył, że nerwy prowadziły donikąd, zresztą
wszyscy oczekiwali od niego tego, że będzie opanowany. W którymś momencie
sam zaczął się tego po sobie spodziewać, chociaż coraz częściej przychodziło mu
to z trudem. Zwłaszcza po tym, co spotkało Elenę, zachowywanie się tak,
jakby sytuacja była pod kontrolą, nie wchodziło w grę, ale ten etap
wszyscy mieli już za sobą.
Sęk w tym,
że teraz wcale nie było lepiej.
Już dawno
temu zaczął traktować Nessie bardzie jak córkę niż wnuczkę, chociaż to tak
naprawdę niewiele zmieniało. Jakkolwiek by nie było, nie wyobrażał sobie, że
mogłaby spotkać ją jakakolwiek krzywda. A jednak po raz kolejny działo się
coś niedobrego, zaś wszyscy wokół mogli co najwyżej załamywać ręce. On sam czuł
się całkowicie bezradny i to skutecznie wytrącało go z równowagi,
zresztą tak jak i rozmowa z Alessią. Coś w słowach dziewczyny
dało mu do myślenia, nie pozwalając ot tak zapomnieć o tym, co się działo.
Nigdy
wcześniej w tak otwarty sposób nie dyskutowali o religii. Przez
ostatnie lata to, że poglądy części jego bliskich były dość jasno określone,
wydawało mu się naturalne. Czcili Selene – boginię księżyca, którą
nieśmiertelni z jakiegoś powodu uważali za swoją patronkę. Nie miał
pewności, czy to faktycznie miało sens, ale dotychczas nie widział powodu, by o tym
dyskutować, zwłaszcza że nikt nie miał problemu z tym, by wampirze i ludzkie
wierzenia istniały tuż obok siebie, nieraz się przenikając. Chociażby Isabeau
nie widziała problemu z sięganiem do obrzędów, które były mu bliższe, tak
jak wtedy, gdy zdecydowali się z Esme na ślub.
Jakkolwiek
by nie było, nigdy dotąd nie widział powodu, by zastanawiać się nad
sensownością własnych przekonań, choć być może powinien. Nie myślał o Selene
i tego, że niektórzy zachowywali się tak, jakby naprawdę sądzili, że
bogini ingerowała w to, co działo się wokół nich. Same rytuały wydawały
się skonstruowane tak, by zachwycać – prawie jak wielkie, mistyczne widowisko,
które miało wzbudzić w obecnych poczucie tego, że w istocie działo
się coś wyjątkowego. To było inne od tego, do czego sam przywykł – od ciągłego
powtarzania tego samego scenariusza, modlitw i świadomości, która
towarzyszyła mu już od chwili przemiany: tego, że tak naprawdę tracił czas, bo
jako istota nieśmiertelna, nie miał duszy.
Teraz już
sam nie miał pojęcia, co powinien myśleć. Alessia powiedziała coś, co nie
dawało mu spokoju, o całej sytuacji z Renesmee nie wspominając.
Dotychczas zakładał, że wszystko w jakiś sposób wiązało się z darami
telepatów – tą wyjątkową mocą, skądkolwiek się brała. Niemniej teraz za tym
wszystkim wydawało się kryć coś więcej, chociaż w żaden sposób nie
potrafił tego nazwać.
Dobry Boże,
nie miał pojęcia, co sądzić. A do tego wszystkiego w każdej chwili
mógł stracić wnuczkę, co samo w sobie okazało się przerażające.
Poczuł
niejaką ulgę na myśl o powrocie do domu, chociaż nie był pewien, czy to
dobry pomysł. Gabriel wyglądał marnie, poza tym wyglądał na wystarczająco
zdesperowanego, by zrobić coś głupiego. Co prawda to mogło być wyłącznie nic
nieznaczącym wrażeniem, ale Carlisle’a coś w jego zachowaniu martwiło. Już
wcześniej, kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo Renesmee, jej mąż potrafił
posunąć się naprawdę daleko. To samo zresztą tyczyło się sióstr Gabriela i jego
dzieci, co zresztą wcale nie wydawało się dziwne, ale doktor i tak czuł
się zaniepokojony. Inna sprawa, że ten z Licavolich mimo wszystko od
samego początku wydawał się mieć w sobie coś, co wzbudzało wątpliwości –
skłonność do zwracania się do niewłaściwej strony, o czym przekonali się
kilka lat temu.
Carlisle
nie miał pewności, co wydarzyło się w siedzibie łowców, ale rozmowa
Gabriela i Isabeau jasno dała mu do zrozumienia, że ten pierwszy się o coś
obwiniał. Cokolwiek to oznaczało, zdecydowanie nie było dobre, a już na
pewno nie czyniło męża Nessie bardziej stabilnym.
Przynajmniej
Joce wydawała się dojść do siebie, co znacznie go uspokoiło. Jeśli miał być ze
sobą szczery, nie miał pewności, czy będzie w stanie jej jakkolwiek pomóc,
kiedy decydował się zabrać małą do szpitala. Z drugiej strony, co innego
mógł wtedy zrobić? Płakała z bólu, a to, że nie potrafiła mu
powiedzieć, co tak naprawę się stało, jedynie wszystko komplikowało. Działał na
ślepo, ale jak długo było to skuteczne, mógł założyć, że jednak wszystko było w porządku.
Pomijając
to, że Damien przestał uzdrawiać.
A Allegra
była martwa.
Słodki Jezu…
Na pierwszy
rzut oka dom wyglądał na opustoszały i nienaturalnie spokojny. Carlisle
nie śpieszył się z tym, żeby wysiąść z samochodu, przez kilka
następnych sekund trwając w bezruchu i próbując dać sobie czas na
zebranie myśli. Podejrzewał, że Esme i tak bez trudu zorientuje się, że
był bardziej niespokojny, niż przyznawał, ale to było do przewidzenia. Kto jak
kto, ale ona go znała, nie wspominając o tym, że była jedyną osobą, która w każdym
wypadku potrafiła poprawić mu humor – chociaż trochę, nawet wtedy, gdy wydawało
się to niemożliwe.
Nie wątpił,
że tak miało być również tym razem, ale mimo wszystko nie śpieszył się z wysiadaniem.
Prawda była taka, że w tamtej chwili najbardziej obawiał się spotkania z Beatrycze.
Czuł, że powinien z nią porozmawiać i zapewnić, że nie miała powodów
do niepokoju, ale to wcale nie było takie proste. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza
że ta kobieta była w równym stopniu cudownie niewinna, co i zadziwiająco
wręcz uparta. Potrafiła wprost zarzucić mu to, że ją okłamywał, co zresztą
wcale nie było takie dalekie od prawdy. Carlisle w naturalny sposób chciał
ją chronić – i to nie tylko dlatego, że pozostawała kruchym, podanym na
zranienia człowiekiem. Nie chodziło nawet o to, że wglądała jak Elena,
choć i to niezmiennie wprawiało go w konsternację.
Nie.
Najważniejsze w tym wszystkim i tak pozostawało to, że Beatrycze była
jego matką – i to pomimo tego, że z wyglądu mogliby uchodzić za
rodzeństwo, a ona fizycznie wyglądała identycznie jak jego córka. Już samo
to wystarczyło, by porządnie namieszać w głowie, tym samym wzbudzając w Carlisle’u
silniejsze niż dotychczas wątpliwości. To, że Beatrycze niczego nie pamiętała, a on
nigdy tak naprawdę nie miał okazji jej poznać…
Teraz z kolei
bardzo łatwo mogli znowu ją stracić i ta myśl również nie dawała mu
spokoju.
Wyjął
telefon, z powątpiewaniem spoglądając na wyświetlacz. To nie tak, że
spodziewał się jakichkolwiek wiadomości od Lawrence’a, zwłaszcza po niedawnej
wymianie zdań, w której wampir jasno dał Carlisle’owi do zrozumienia, że
marzy o świętym spokoju i skupieniu się na swoich sprawach, chociaż
miło by było, gdyby jednak zmienił zdanie. Na litość boską, jeśli nie dla
rodziny (swoją drogą, wciąż ciężko było uznawać go za kogoś, kto mógłby być jej
częścią), to dla Beatrycze. Zostawił ją, a ona odchodziła od zmysłów – i to
nie bez powodu. Może i nie pamiętała, ale od samego początku byli blisko,
zupełnie jakby dostrzegała w L. coś, co mogła zrozumieć tylko ona. To, że
mógłby ją tak po prostu zostawić, było po prostu niesprawiedliwe, nawet jeśli
Carlisle mimo wszystko sądził, ż z daleka od Lawrence’a, kobieta była o wiele
bezpieczniejsza.
Oczywiście nie odbierzesz, prawda?,
pomyślał z powątpiewaniem, ale mimo wszystko zdecydował się sprawdzić. Tym
razem nawet nie musiał czekać na moment, w którym poczta głosowa
poinformuje go, że Lawrence tymczasowo nie może odebrać – połączenie od razu
zostało odrzucone, co najmniej znaczyło, że wampir znów wyłączył telefon.
Świetni. Zwłaszcza w jego przypadku brak wieści wcale nie był dobrym
znakiem; wręcz przeciwnie – Carlisle wolał nie zastanawiać się, co jego ojciec
mógł znów wymyślić, kiedy znajdował się poza czyjąkolwiek kontrolą.
Wciąż
myśląc o Lawrence’ie, zmusił się do tego, by w końcu ruszyć się z miejsca.
Nie mógł przez cały czas unikać Beatrycze, jakkolwiek wygodne by się to nie
wydawało. Mimo wszystko przesiadywanie z własną matką, było… co najmniej
niezręczne, zwłaszcza że nie mogli porozmawiać wprost. Powiedzenie jej prawdy
nie wchodziło w grę, przynajmniej do czasu, aż sama odzyskałaby pamięć.
Nawet jeśli nie, to Lawrence powinien powiedzieć jej prawdę. To wszystko tak
czy inaczej sprowadzało się do niego, zresztą pozostawał jedyną osobą, której
tak naprawdę ufała Beatrycze.
To wszystko
naprawdę zaczynało robić się skomplikowane – i to aż za bardzo.
– W końcu
jesteś – ledwo tylko znalazł się w przedpokoju. Wysilił się na blady
uśmiech, kiedy przekonał się, że Esme najwyraźniej na niego czekała. – Wszystko
w porządku?
– Nic nie
zmieniło się od chwili, w której wyszłyście – zapewnił pośpiesznie.
Poniekąd
była to naciągana teoria, jeśli wziąć pod uwagę sytuację z Liz. Z drugiej
strony, to w żaden sposób nie pogarszało sytuacji i przynajmniej
tymczasowo żadne z nich nie
potrafiło problemu dziewczyny wytłumaczyć, więc mógł chyba uznać go za mało
istotny. Przynajmniej do czasu, tym bardziej że chwilowo nie miał siły
zastanawiać się nad kolejnymi nadnaturalnymi zjawiskami. Świat nieśmiertelnych
zawsze go fascynował, ale bywały momenty, w których zaczynał tęsknić za
spokojem, którym mogli cieszyć się jeszcze kilka lat temu.
Przestał o tym
myśleć, kiedy Esme bez słowa go objęła. Przygarnął ją do siebie, machinalnie
wplatając palce w jej włosy. Pachniała znajomy, a jej dotyk jak
zwykle okazał się kojący, nawet jeśli w magiczny sposób nie rozwiązywał
wszystkich problemów.
– Czy
Elena…? – zaczął, ale ostatecznie nie miał okazji, żeby dokończyć pytanie.
–
Widziałam, że była z Aldero – wyjaśniła pośpiesznie Esme. Skinął głową,
uspokojony. Przynajmniej nie przesiadywała z Miriam. – Też się o nią
martwię.
Westchnął,
aż nazbyt dobrze wiedząc, że kolejny raz umykało im coś istotnego. Elena już od
dłuższego czasu robiła co chciała, chociaż teraz przynajmniej mieli mgliste
pojęcie tego, co się z nią działo. Do Carlisle’a wciąż nie docierało wiele
kwestii, począwszy od tego, że córka zdążyła zginąć na jego oczach, wrócić do
żywych, a po wszystkim i tak okazało się, że była związana z demonem.
Ba! Wyszła za niego, chociaż Carlisle zawsze uważał, że piekielne moce i przysięganie
sobie przed Bogiem, zdecydowanie nie szły ze sobą w parze.
Teraz z kolei
Elena chodziła przygnębiona, co jak nic miało związek z Rafaelem. Mógł
tylko zgadywać, w jaki sposób demon ją skrzywdził, zwłaszcza że wcześniej
potrafili pokłócić się ot tak. Po tym, jak wprost odmówił pomocy Beatrycze,
Carlisle był skłonny spodziewać się dosłownie wszystkiego, zwłaszcza że ta
istota zdecydowanie nie miała pojęcia o tym, czym jest rodzina. Nie
wiedział na co tak naprawdę w tym wszystkim liczyła Elena, ale chociaż
stałą się nie wtrącać w związek, który z pewnością był dla niej
ważny, to wcale nie było takie proste.
– W porządku
– powiedział z opóźnieniem, czując na sobie zaniepokojone spojrzenie Esme.
Odsunął ją, by łatwiej było mu zebrać myśli, chociaż zdecydowanie bardziej
kuszące wydawało się trwanie w ramionach żony. Przy niej miałby szansę
choć na moment zapomnieć o wszystkim, co było nie tak, ale przecież nie
mógł sobie na to pozwolić, przynajmniej na razie. – Widziałaś Beatrycze?
Powinienem z nią porozmawiać.
–
Beatrycze?
Coś w sposobie,
w jaki Esme zadała mu to pytanie, skutecznie go zaniepokoiło. Na moment
zamarł, czekając na jakikolwiek ciąg dalszy – chociażby to, że wampirzyca po
prostu była rozkojarzona i nie do końca zarejestrowała, o co ją pytał
– jednak nic podobnego nie miało miejsca.
Kiedy w końcu
zdecydował się spojrzeć Esme w twarz, przekonał się, że wyglądała na co
najmniej zaskoczoną i zaniepokojoną zarazem.
– Co się
stało? – zapytał natychmiast, ujmując dłonie kobiety. Potarł je lekko, wciąż
uważnie przypatrując się twarzy żony.
– Myślałam,
że Beatrycze została u Gabriela i Nessie. Do domu wracałam tylko z Eleną
– wyjaśniła pośpiesznie, starannie dobierając słowa. – Sądziłam, że
przyjedziecie razem.
Zawahała
się, jakby zastanawiając nad tym, czy coś przypadkiem jej nie umknęło. Myślami
przez moment wydawała się być gdzieś daleko, być może analizując wszystko to,
co wydarzyło się w ostatnim czasie. Carlisle miał wrażenie, że gdyby w przypadku
wampira możliwe było to, żeby ten pobladł, cera Esme stałaby się jaśniejsza niż
do tej pory.
Jego
również, zwłaszcza kiedy dotarł do niego jeden aż nazbyt istotny fakt, który
przy okazji wytrącił go z równowagi.
– Byłem
przekonany, że ją zabrałyście. Ja nie… – Zamilkł, po czym z niedowierzaniem
potrząsnął głową. – Skoro nie ma jej w domu…
Nie
dokończył, ale to nie miało znaczenia. Zanim zdążył zastanowić się nad tym, co
robi, w pośpiechu wypadł w domu, chwilę później lądując w samym
środku lasu.
Nie miał
pojęcia, gdzie powinien jej szukać, ale miał złe przeczucia.
Renesmee
To przypominało sen, którego
nie doznałam od bardzo dawna. Inaczej nie potrafiłam opisać tego, że kiedy otworzyłam
oczy, jak gdyby nigdy nic stałam w pełnym słońcu, a tuż przed sobą
miałam spokojne, idealnie niebieskie, gładkie jezioro. Chyba nawet strzegące wejścia
do Miasta Nocy Zwierciadło nie było aż tak doskonałe jak przejrzysta woda,
którą miałam przed sobą, a to bez wątpienia o czymś świadczyło.
Wzdrygnęłam
się, po czym nerwowo rozejrzałam dookoła. Na sobie wciąż miałam białą sukienkę
matki Gabriela, a ciepłe promienie słońca w przyjemny sposób grzały moje
odsłonięte ramiona i plecy. Podejrzliwe zmrużyłam oczy, zwłaszcza że
świetlne refleksy odbijały się od spokojnej tafli wody, dając mi się we znaki.
Mimo wszystko iście sielankowa otoczka tego miejsca wzbudziła we mnie niepokój –
i to nie tylko dlatego, że absolutnie nie znałam tego miejsca.
– Gabrielu?
– rzuciłam z wahaniem.
Jeśli to
był sen, a on manipulował otaczającą nas rzeczywistością, musiał być
gdzieś w pobliżu. To nie byłby pierwszy raz, kiedy zabrałby mnie w miejsce,
którego nie znałam i które nawet nie musiało istnieć w prawdziwym
świecie. Rzeczywistość snów była skomplikowana, a przy odrobię wprawy,
tworzone iluzje potrafiły być równie idealne, co i w przypadku, gdyby
były prawdziwe. Zwłaszcza po mężu mogłam się tego spodziewać, wciąż próbując
uwierzyć, że po prostu śniłam, a Gabrielowi z jakiegoś powodu zebrało
się na to, żeby mnie podręczyć.
Nie miałam
pewności, co stało się, zanim wylądowałam w tym miejscu. Nie potrafiłam skupić
się na przeszłości, zupełnie jakby kilka ostatnich godzin mojego życia,
stanowiły niewyraźne, ulotne wspomnienia – coś tak mało znaczącego, że równie
dobrze mogłaby wyrzucić je z pamięci. Mimo wszystko nie podobał mi się ten
stan, coś zresztą podpowiadało mi, że lepiej dla mnie byłoby, gdybym odsunęła
się od jeziora. Nie żebym sądziła, że mogłabym się potknąć, wpaść do wody i utopić,
zwłaszcza we śnie, ale lepiej było nie ryzykować. To, że już dawno nauczyłam
się słuchać podszeptów intuicji, stanowiło sprawę drugorzędną.
Dookoła
panowała niemalże idealna cisza. Doskonale słyszałam swój przyśpieszony oddech i trzepocące
się w piersi serce, chociaż bez wątpienia nie byłam prawdziwa. To miejsce
też nie, chociaż w tamtej chwili odbierałam je jako najbardziej rzeczywiste
ze wszystkich, jakie miałam okazję widzieć. Czułam, że jest w nim coś
wyjątkowego – rodzaj aury, której nie potrafiłam opisać, ale i tak nie
dawała mi spokoju. Co więcej, nie miałam pojęcia, co powinnam o tym wszystkim
myśleć. Jakaś cząstka mnie dopominała się, bym spróbowała poszukać wyjścia i absolutnie
nie ryzykowała pozostawania w tym miejscu dłużej niż to konieczne, ale to
wcale nie było takie proste. Gdybym przynajmniej wiedziała na czym stoję,
byłoby łatwiej, jednak w obecnej sytuacji nie miałam na co liczyć.
Prawda była
taka, że nie wyczuwałam niczego, co świadczyłoby o obecności Gabriela.
Coś ścisnęło
mnie w gardle, ledwo tylko dopuściłam tę myśl do siebie. Na ułamek sekundy
nerwowo zacisnęłam dłonie, prawie natychmiast rozluźniając uścisk, choć zdecydowanie
nie czułam się spokojniejsza. Raz jeszcze powiodłam wzrokiem dookoła, nagle
rozdrażniona intensywnością bodźców, które podsuwały mi zmysły. Intensywność
kolorów powinna zachwycać, ale z jakiegoś powodu poczułam się przytłuczona
tym, co działo się wokół mnie. Ten spokój, kolory i poczucie, że tak naprawdę
wcale nie powinno mnie tutaj być… To wszystko wzbudzało mój niepokój, a ja
mimo wszystko nie potrafiłam ot tak rozluźnić się i udawać, że wszystko w porządku.
Cokolwiek
się działo, to nie Gabriel był za to odpowiedzialny. Pomyślałam nawet, że wszystko
tak czy siak musiało dziać się w mojej głowie, i że to ode mnie
zależało, jak zamierzałam kreować otaczający mnie świat, ale mimo wszystko
wiedziałam, że to nieprawda. Nie miałam żadnego wpływu na to, co mnie otaczało;
to, że wciąż było tutaj tak jasno, mówiło samo za siebie. Słodka bogini, gdybym
faktycznie miała coś do powiedzenia, już dawno stworzyłabym jakąkolwiek chmurę –
cokolwiek, co uczyniłoby ten świat mniej jaskrawym i… sztucznym, jak nagle
sobie uświadomiłam.
To miejsce
było piękne, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Gdzieś w pobliżu musiały
rosnąć kwiaty, bo słodki zapach dosłownie upajał, przyprawiając o zawroty
głowy. Słońce przyjemnie grzało, przejrzysta woda zachęcała, by przyklęknąć
przy brzegu i zanurzyć w niej dłonie, a cisza miała w sobie
coś kojącego. Sęk w tym, że to wszystko wydawało mi się aż tak idealne, że
aż nierzeczywiste – zupełnie jakbym nagle wylądowała w jakiejś parodii
raju, która w gruncie rzeczy bardziej mnie przerażała, niż sprawiała, że
czułam się jakkolwiek dobrze.
Z bijącym
sercem ruszyłam przed siebie, chcąc oddalić się od jeziora. Mimo wszystko
korciło mnie, żeby sprawdzić czy woda faktycznie jest aż tak czysta, jak mogłoby
się wydawać, ale zdołałam się powstrzymać. Czułam, że to zły pomysł, zwłaszcza że
tak naprawdę nie przynależałam do tego miejsca. Szłam przed siebie, z każdą
kolejną sekundą coraz bardziej czując się jak intruz, chociaż to przecież nie
miało żadnego sensu – to, że nagle doszłam do wniosku, że gaj, w którym
nagle się znalazłam, doskonale wiedział, że nie byłam częścią tego świata. Może
to faktycznie brzmiało jak czyste szaleństwo, ale idąc przed siebie i skupiając
się na narastających we mnie przeczuciach, czułam się coraz bardziej nieswojo i niepewnie.
Nie powinno mnie tutaj być, pomyślałam
mimochodem, po czym wywróciłam oczami, coraz bardziej sfrustrowana.
– Świetnie –
mruknęłam pod nosem, na moment przystając, by rozejrzeć się dookoła. – Żebym teraz
jeszcze wiedziała, w jaki sposób stąd wyjść…
Oczywiście
odpowiedź nagle nie spadła mi z nieba, ale to było do przewidzenia. Znów
ruszyłam przed siebie, z dwojga złego woląc pozostawać w ciągłym
ruchu, chociaż wątpiłam, by w pobliżu znajdował się ktokolwiek, kto mógłby
mnie zaatakować. Z drugiej strony, z jakiegoś powodu z niepokojem
spoglądałam na nieliczne, ale za to tym bardziej przez to wyraźne cienie, zupełnie
jakbym mogło się w nich ukryć coś niepokojącego. Nagle poczułam się tak,
jakby ktoś mnie obserwował i choć wiedziałam, że to najpewniej moja
wyobraźnia, zaczęłam jeszcze bardziej się martwić.
Demony potrafiły
ukryć się w cieniu. Wiedziałam o tym z własnego doświadczenia, a to,
że znajdowałam się w miejscu, które najpewniej nie było prawdziwe…
Wszelakie
myśli uleciały z mojej głowy w chwili, w której uprzytomniłam sobie,
że w istocie ktoś mnie obserwuje – z tym, że zdecydowanie nie był to
demon. Przynajmniej nie sądziłam, by intruz nim był, zwłaszcza że brakowało jej
skrzydeł.
Tuż przede
mną stała kobieta.
Tak tylko podpowiem, że wpadł pierwszy rozdział Niosącej Radość... O tutaj: KLIK.
OdpowiedzUsuńNessa