
Layla
Cichy
szelest wydawał się nienaturalnie głośny w panującej ciszy. Layla uniosła
głowę i spojrzała w okno, lekko marszcząc brwi i machinalnie
wbijając wzrok w ciemność.
Nawet mimo zaciągniętych zasłon, do pokoju sączyło się
łagodne światło księżyca. Musiała przyznać, że widok srebrnej poświaty, zawsze
sprawiał jej przyjemność, ale w ostatnim czasie noc stała się najgorszym,
co musiała przetrwać. Dzień był znośny, ale po za chodzie słońca ogarniał ją
dziwny niepokój, zaśnięcie zaś wydawało się czymś nie tyle trudnym, ale…
niebezpiecznym.
Kiedy zamykała oczy, to wracało. Samo z siebie, niczym
czający się demon, który ujawniał się za każdym razem, kiedy zostawała sama
i już nie była w stanie opanować myśli. Miała koszmary i, cholera,
Gabriel doskonale o tym wiedział, niechętnie przyjmując do świadomości to,
że nie chciała jego pomocy. Wieki temu pozwoliła sobie upaść, pozwalając żeby
przykre wspomnienia – te najgorsze, które pielęgnowała w sobie od dnia,
w którym jako mała dziewczynka została skrzywdzona w ten trudny do
wyobrażenia sobie sposób – odebrały jej zdolność normalnego funkcjonowania.
Wtedy miała przy sobie brata i to było dobre, ale – na litość bogini! –
nie rozwiązywało problemu. Co było po tym, że Gabriel ukoi jej sny, chroniąc ją
przed nią samą, skoro w ten sposób co najwyżej uciekała, zamiast zacząć
walczyć.
Nie, wieki temu przysięgła sobie, że nigdy więcej nie
pozwoli na to, żeby którekolwiek z jej rodzeństwa, zwłaszcza brat,
widziało jak pogrąża się w smutku. Nigdy więcej nie zamierzała krzyczeć,
płakać i użalać się nad sobą – a przynajmniej nie na ich oczach,
skoro była zbyt słaba, a to bolało tak bardzo...
A może nawet bardziej od świadomości tego, że ojciec po raz
kolejny ją wykorzystał. To, że je straciła, nawet mimo tego, że wiedziała jak
bardzo ryzykuje w ogóle próbując, zmieniało wszystko – podobnie jak
i to, iż na własne życzenie zmagała się z tym wszystkim sama.
Znów usłyszała szelest i tym razem była, że coś albo
ktoś jest za oknem. Machinalnie zdwajając czujność, ześlizgnęła się z łóżka
i ostrożnie zaczęła skradać, bez trudu nawiązując kontakt
z otaczającą ją ciemnością. Nie była tak dobra, jak w pełni wampiry,
ale umiejętność bezszelestnego poruszania się już wcześniej miała opanowaną
niemal do perfekcji, a teraz było to jeszcze łatwiejsze.
Starała się ograniczyć konieczność oddychania, ale to nie
było takie łatwe, zwłaszcza, że była zdenerwowana i zmęczona. Czuła się
wykończona, nie tyle z powodu braku snu, co ciągłej samotności
i psychicznych tortur, które – jakby nie patrzeć – sama sobie zadawała.
Mogła udawać przed innymi, że wszystko jest w najzupełniejszym porządku,
ale przecież doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że tak nie jest. Miała
wręcz wrażenie, że jest na dobrej drodze do tego, żeby postradać zmysły, a to
też nie było szczytem jej marzeń. Sama już nie była pewna kim jest i czego
chce, ale właściwie jakie to miało znaczenie, skoro…?
Odczekała chwilę, po czym impulsywnie doskoczyła do okna
i szybkim ruchem rozsunęła zasłony – a potem spojrzała w okno,
żeby z rozczarowaniem i swego rodzaju niedowierzaniem przekonać się,
że na zewnątrz nie ma nikogo. Wciąż oddychając szybko i płytko, tępo
wpatrywała się w pogrążony w półmroku ogród. Rosnący przy oknie dąb
nieco utrudniał widok, a plątanina gałęzi i liści miała w sobie
coś przygnębiającego, zwłaszcza kiedy pomyślała, że to z pewnością sucha
gałązka, raz po raz uderzająca o szybę. Kiedy przyjrzała się dokładniej,
przekonała się, że w istocie liście drzewa lekko drżą, poruszane prawie
niezauważalnymi podmuchami wiatru.
Dziwnie podenerwowana i wciąż roztrzęsiona, Layla
otworzyła okno, pozwalając żeby suche, letnie powietrze wdarło się do środka.
Noc była upalna i odczuwała to nawet w cienkiej, staroświeckiej
koszuli nocnej, którą miała na sobie. Aksamitny materiał ciasno przylegał do
jej rozpalonego wieczną gorączką ciała, zaś zebrane w niedbały węzeł
z tyłu głowy włosy w irytujący sposób drażniły kark. Mając wrażenie,
że zaczyna brakować jej tchu i że ciężkie powietrze trze o jej gardło
niczym papier ścierny, wsparła obie dłonie na parapecie i dla pewności
wychyliła się na zewnątrz. Nie bała się, że wypadnie, bo gdyby nawet jakimś
cudem straciła równowagę, odpowiednie ułożenie nóg i cała albo uchwycenie
się jednej z gałęzi drzewa, byłoby równie proste, co i oddychanie.
A tak swoją drogą, jakie to miało znaczenie, skoro już nie musiała uważać,
żeby przypadkiem nie upaść albo w coś nie uderzyć?
Z jękiem frustracji wycofała się w głąb pokoju,
wcześniej zamaszystym ruchem zatrzaskując okno i to tak mocno, że szyba
zagrzechotała, grożąc rozpadnięciem się na kawałeczki. Layla nie ruszyła się
z miejsca, obserwując ją w milczeniu i walcząc ze wzmożoną
chęcią tego, żeby coś zniszczyć. Właśnie dlatego nienawidziła nocy, nie tylko
z powodu koszmarów, ale zwłaszcza tego, że nie była w stanie zasnąć.
Kiedyś przebywanie w pojedynkę było proste, ale ostatnie lata zmieniły
wszystko, a ona z niedowierzaniem odkryła, że nie potrafi odnaleźć
się w tym dużym pokoju – jednej z licznych sypialni
w Niebiańskiej Rezydencji, nie tak bardzo różniącej się od tej, którą
niejednokrotnie zajmowała sama albo z Rufusem.
Kiedyś to ogromne łóżko z baldachimem ją zachwycało,
podobnie jak zdobione meble i cały ten niezwykły klimat, żywcem wzięty ze
średniowiecznych książek, ale teraz? Teraz wszystko było inne, a ona czuła
się uwięziona we własnej codzienności, jeśli coś podobnego w ogóle było
możliwe. Tęskniła praktycznie za wszystkim, od wąskiego łóżka, po chaos, który
zawsze tak bardzo ją irytował, kiedy była w laboratorium, a który
w pewnym momencie stał się czymś aż nadto oczywistym. Tęskniła za tym
nietypowym, ni to sterylnym, ni wyłącznie przepełnionym chemikaliami
powietrzem; za biblioteką; za…
Och, a już na pewno tęskniła za otaczającymi ją
ramionami i obecnością Rufusa, nawet wtedy, kiedy z jakiegoś powodu
miała ochotę wydrapać mu oczy.
Właściwie kogo ona oszukiwała? Miała do siebie żal, tak
wielki żal o to, co wydarzyło się w szpitalu, ale… Nie, nawet nie
była zdolna do tego, żeby spróbować coś z tym zrobić. Była zbyt dumna,
zbyt rozżalona i podejmowanie decyzji, które z założenia były
słuszne, stanowiło wyzwanie, którego nie potrafiła się podjąć. Co więcej, znała
Rufusa i nie potrafiła tak po prostu przejść do porządku dziennego
z tym, że ani razu do niej nie przyszedł ani nawet nie odezwał się, kiedy
widzieli się ostatnim razem. Co prawda na nią patrzył, ale nic poza tym,
a to bolało bardziej, niż gdyby zaczął zachowywać się wobec niej
w szorstki, nieprzyjemny sposób.
Jej wina, jego wina… Czy faktycznie szukała winnego? Czy
mogła na kogokolwiek zwalić to, co się wydarzyło? Przecież żadnej
z wykrzyczanych tam rzeczy nie powiedziała na poważnie, zaraz zresztą się
opamiętała, kiedy Rufus nią potrząsnął. Dobrze, zraniła go, ale to przecież nie
znaczyło, ze on miał ranić ją, poza tym…
Och, na litość bogini, co właściwie było słuszne?!
W jednej chwili poczuła chłód, ale nie dlatego, że
cokolwiek zmieniło się w temperaturze. Machinalnie objęła się ramionami
i lekko pocierając ramiona, zanim ostatecznie zdecydowała się opuścić je
na brzuch. Nie potrafiła zliczyć godzin, które w ostatnim czasie spędziła
w łazience, wpatrzona we własne odbicie i próbująca zaakceptować
siebie taką, jaką była wcześniej, ale te działania były bezcelowe.
Może postradała zmysły, jednak przez cały czas miała
wrażenie, że nic się nie zmieniło; chociaż znała prawdę, umysł cały czas
podpowiadał jej, że brzuch nie zmienił kształtu, a może nawet jeszcze
bardziej się zaokrąglił. Niejednokrotnie budziła się w nocy, mając
wrażenie, że coś się w niej poruszyło; że czuje te delikatne ruchy, obecność
rozwijającego się w jej wnętrzu życia. Nie wszystkie sny pamiętała, ale
kiedy wysilała umysł, łatwo mogła sobie wyobrazić, że za każdym razem trzyma
w ramionach dziecko i że jest szczęśliwa – a później dzieje się
coś, co ostatecznie wszystko psuło.
No cóż, był jeden sen, który zapamiętała. W zasadzie
więcej niż jeden, ale zmieniała się jedynie sceneria i sens tego, co
widziała, był taki sam. Ten, który pamiętała najlepiej, dział się akurat nad
wodą. Jak w każdym z nich była ona – i było dziecko; malutka
istotka w jej ramionach, jakże spokojna i ufna. Layla nigdy nie
potrafiła przypomnieć sobie jej twarzy, ale coś podpowiadało jej, że maleństwo
jest piękne, poza tym tak bardzo podobne do niej i… do Rufusa.
Jej dziecko. Po prostu wiedziała, że wtedy zawsze trzymała
w ramionach swoje nigdy nienarodzone dziecko.
Nigdy nie wiedziała, skąd maleństwo brało się w jej
ramionach, nie potrafiła też określić jego płci. Sen zawsze był niespójny, po
przebudzeniu zresztą była zwykle tak roztrzęsiona, że nie pamiętała niczego
poza pojedynczymi obrazami oraz targającymi nią, pełnymi skrajności emocjami.
Za każdym razem też szła, najczęściej tuż obok zbiornika wodnego,
a przynajmniej tak jej się wydawało. Ostatnim razem bez pośpiechu
spacerowała z dzieckiem w ramionach, stawiając kroki najostrożniej
jak tylko potrafiła, poruszając się nawet wolniej od człowieka, byleby tylko
zapewnić bezimiennemu dziecku bezpieczeństwo. Trzymała je w ramionach,
wciąż obserwowała i czuła się spełniona, zwłaszcza kiedy na anielskiej
twarzyczce dostrzegała ten jakże promienny, pełen ufności uśmiech.
Za każdym razem chodziło o to, żeby było szczęśliwe.
Chciała je kołysać, tulić, chronić – wszystko to, byleby nie zaczęło płakać. To
nie było jak w tym pierwszym śnie, kiedy to widziała swojego ojca
i to zapłakane maleństwo w kołysce, kiedy to tamten nieprawdziwy
Marco powiedział jej, że do niczego się nie nadaje. Te sny były inne, podobnie
jak i inne było dziecko.
Myśląco tym intensywnie, zdołała przypomnieć sobie więcej
szczegółów. Szła przez las, póki nie dotarła do jeziora. Było blisko zachodu
słońca, więc czuła się tym bardziej pewnie, bo chociaż wciąż była
pół-wampirzycą, wciąż najlepiej czuła się po zmroku. Ostatnie promienie słońca
barwiły wszystko na czerwono, różowo i pomarańczowo, nadając lasowi ten
niezwykły wygląd, pełen barw, ale też na swój sposób melancholijny.
Doświadczenie było wspaniałe, równie cudowne jak obecność tego małego,
wtulonego w jej pierś ciałka. Coś ciągnęło ją do wody, dlatego bez wahania
podeszła bliżej, spoglądając w przeźroczystą, przypominająca lustro
powierzchnię wody, bardzo przypominającą Zwierciadło przez Miastem Nocy, ale
zdecydowanie nim nie będącą.
To działo się za każdym razem, kiedy traciła czujność.
Dziecko w jej ramionach przysypiało, a ją ogarniało wręcz
niebezpieczne uczucie odprężenia i spokoju. Siadała na brzegu, naprawdę
bardzo ostrożnie, wciąż tuląc do siebie dziecko, tyle że…
Ono za każdym razem jej się wymykało – i to akurat
wtedy, kiedy sądziła, że jest w pełni bezpieczne. Nagle po prostu
wyślizgiwało jej się w ramion, obojętnie jak bardzo by się starała.
W jednej chwili trzymała je w ramionach, a w następnej
niewielki ciężar znikał i jedynie cichy plusk dawał jej do zrozumienia, co
się stało. Uczucie otępienia i spokoju natychmiast znikało, wyparte przez
czyste przerażenie i szok, zaraz też próbowała rzucać się na pomoc,
desperacko szukając dziecka, zawsze jednak towarzyszyło jej wręcz paraliżująca
świadomość tego, że to nie ma sensu.
Nie było go. Nie mogła go odnaleźć, skoro go nie było.
Kiedy tylko dopuszczała do siebie tę myśl, sceneria zawsze
się zmieniała. Nie potrafiła opisać tych zmian w atmosferze, ale zawsze
była ich świadoma, czując je całą sobą, tak jak i ten paraliżujący ból
straty, który odbierał oddech i bezlitośnie rozrywał jej serce na
kawałeczki. Zachód słońca już nie wydawał się piękny, gasnący zaś dzień
przeistaczał się w prawdziwe piekło, kiedy jaskrawe, ciepłe barwy
zaczynały kojarzyć jej się z czymś innym – a zwłaszcza czerwień. To,
co wcześniej była gotowa uznać za odbicie nieba w wodzie, nabierało innego
znaczenia, kiedy woda nie tyle nabierała krwawej barwy, ale wręcz zamieniała
się w ogromny zbiornik czerwieni.
I już nie była spokojna. Ta woda – ta krew – bulgotała, burzyła się, a pośród niej coś majaczyło;
kształtowało się i wypełzało, jakby próbując się wydostać, ale…
Wtedy zawsze się budziła. Czasami z krzykiem, czasami
po prostu przerażona i zapłakana, ale zawsze się budziła. Resztki snu
odchodziły, ale gwałtowne emocje pozostawały i nawet nie pamiętając
szczegółowych obrazów, Layla zawsze wiedziała, co takiego się wydarzyło.
Straciła je. Mogła się starać, mogła wierzyć w co
chciała, ale to nie zmieniało faktu, że je straciła…
A może powinna to rozumieć szerzej, przyjmując do
świadomości to, co powiedział jej Rufus: że tak może skończyć się każda jej
ciąża, bo szanse na to, że donosi płód do samego końca były tak marne, że nawet
on długo wahał się nad tym, czy powinni zaryzykować.
Jęknęła i gwałtownie potrząsnęła głowa, odpędzając od
siebie najgorsze z możliwych myśli. Próbowała nad sobą zapanować,
przekonać samą siebie, że już wszystko jest w porządku, ale to było
trudne, a ona czuła się tak bardzo zmęczona i zniechęcona… Myśli
wciąż zasnuwały jej umysł niczym cienie, plącząc się i podsycając emocje
o których sądziła, że już zdołała nad nimi zapanować. Wciąż stała przy
oknie, wdychając gorące powietrze, a jednak drżała jak w febrze
i to tak gwałtownie, że ledwo była w stanie utrzymać się na nogach.
Emocje wzięły nad nią górę. Nagle odzyskała kontrolę nad
ciałem i dosłownie rzuciła się w stronę łazienki, pośpiesznie
dopadając do toalety, żeby móc zwymiotować. Kaszląc i krztusząc się łzami,
otarła twarz wierzchem dłoni, po czym po prostu znieruchomiała na chłodnych
kafelkach, pustym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń, póki obrazy nie
rozmazały jej się przed oczami, zmuszając do tego, by zaczęła pośpiesznie
mrugać. Jej żołądek nadal się buntował i było jej niedobrze, ale już nie
miała czym wymiotować. Poczuła pieczenie w gardle, kiedy ciało zaczęło
domagać się krwi, ale zignorowała pragnienie, prawie nieświadoma odczuwanego
bólu. Nie miała ochoty na krew, a przynajmniej do tego próbowała się
przekonać, wciąż świadoma tego, jak bardzo nadwyrężony był jej żołądek.
Gdyby wymiotowała w innej sytuacji, mogłaby to
zaakceptować. Ba! Jeszcze kilka tygodni temu ze stoickim spokojem przyjęłaby
mdłości, może nawet ciesząc się, nawet mimo tego, jak ten objaw był męczący.
W innym wypadku tak, ale teraz… Teraz czuła się okropnie,
a nieprzyjemny posmak w ustach sprawił, że miała ochotę zwrócić raz
jeszcze, nawet mimo tego, że jej żołądek był pusty. Znów ogarnęło ja to
nieprzyjemne uczucie straty oraz szaleństwa, zwłaszcza, że czując lekkie
szarpnięcie, naprawdę łatwo było jej sobie wyobrazić, że to coś wewnątrz niej
się porusza – coś, czego przecież nie miało prawa być; czego przecież…
Dość!, pomyślała
stanowczo, w zarodku gasząc coś, co mogłoby przerodzić się w płomyk
naiwnej nadziei, gdyby tylko sobie na to pozwoliła. Wciąż trzęsła się cała
i to tak bardzo, że niewiele brakowało, by ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Po prostu dość…
Tak było najprościej, przynajmniej myśląc o tym czysto
teoretycznie. Musiała wziąć się w garść i zacząć żyć, ale co mogła
poradzić w sytuacji, kiedy jej własne ciało było przeciwko niej,
a umysł domagał się jakiejkolwiek formy ukojenia, jednocześnie fundując
sobie tak bolesne sny i wspomnienia, ciągły ból… Nie wyobrażała sobie, że
cokolwiek może tak boleć, bardziej niż najgorsze z jej doświadczeń sprzed
lat, kiedy podczas walki z wilkołakami omal nie wykrwawiła się z powodu
poharatanej nogi. Teraz okazało się, że ból mentalny może być zdecydowanie
gorszy – a ta konkretna przyczyna przebijała nawet to, co czuła
z powodu doświadczeń dzieciństwa. Może brało się to z tego, że powrót
ojca pozwolił jej pewne rzeczy zaakceptować, a utrata dziecka
i kłótnia z Rufusem były tak bardzo świeże, jednak to i tak było
ponad jej nerwy, ponad jej zdolności pojmowania i akceptacji.
Wciąż drżąc, zmusiła się do tego, by dźwignąć się na równe
nogi. Gdzieś w ciemnościach dostrzegła jakiś ruch, ale kiedy spojrzała
w odpowiednim kierunku, przekonała się, że to jej własne odbicie
w wiszącym nad umywalką lustrze. Z potarganymi włosami, bladą skórą
i błyszczącymi, załzawionymi oczami, wyglądała jak upiór, ale nawet tym
się nie przejęła. Kiedyś słyszała, że czyste włosy i dobry wygląd
warunkują samopoczucie, ale nie czuła potrzeby, żeby tę teorię sprawdzać, poza
tym szczerze wątpiła, by nawet tona ubrań i kosmetyków pozwoliła jej
jakkolwiek zmienić to, co w tym momencie czuła.
Na miękkich nogach podeszła do umywalki, żeby móc przemyć
twarz zimną wodą. Wzdrygnęła się od różnicy temperatur, ale to przynajmniej
odrobinę ją otrzeźwiło, pomagając dość do siebie. Przekręciła kurek, żeby
zatrzymać płynący strumień, po czym zacisnęła obie dłonie na krawędziach
umywalki i raz jeszcze zapatrzyła się przed siebie, koncentrując się
przede wszystkim na chwytaniu oddechów. Chociaż z trudem, ale przynajmniej
zapanowała nad dreszczami i szlochem, częściowo nawet będąc w stanie
powstrzymać plątaninę myśli. Poczuła się lepiej, tylko odrobinę, ale to było
lepsze niż nic, poza tym jak na razie musiało wystarczyć.
Minęła dłuższa chwila, zanim uznała, że trzyma się na
nogach dość stabilnie, żeby spróbować się gdziekolwiek ruszyć. Kiedy wyszła
z łazienki, nie marzyła już o niczym innym, prócz tego, by rzucić się
na łóżko i zwinąć w kłębek pod przykryciem, czekając aż zmęczenie
osiągnie taki poziom, by jej umysł nie był w stanie śnić. Jeszcze zanim
dotarła do łóżka, przywołała do siebie płomień i zawiesiwszy go
w powietrzu, opadła na materac, wbijając wzrok w jarzący się punkt.
Czuła jak odczuwany wcześniej chłód ustępuje, kiedy żywioł wypełnił jej ciało,
wydając się pieścić jej ciało i łasić do niej, niczym domowe zwierzę;
ogień witał się z nią, przynosząc poczucie bezpieczeństwa i radość,
zupełnie jakby właśnie spotkała się z dawno niewidzianym przyjacielem. Już
nie potrafiła zliczyć, jak wiele razy w dzieciństwie wraz z Gabrielem
zasypiali w obecności ognia, zaś widok mieniących się na złoto
i pomarańczowo płomieni sprawiał, że czuła się prawie dobrze, a już
na pewno spokojniej. Może nawet na tyle spokojnie, żeby spróbować zasnąć,
chociaż perspektywa snu napawała ją niepokojem, zwłaszcza w obliczu tego,
co przypomniała sobie chwilę wcześniej.
Machinalnie spojrzała w stronę uchylonego okna, żałując,
że nocne powietrze nie jest w stanie w żaden sposób uczynić gorąca
bardziej znośnym. Wtuliła twarz w miękką poduszkę, bezskutecznie szukając
chłodnego miejsca na jej powierzchni. Ostatecznie poddała się i po prostu
znieruchomiała, skulona i w milczeniu wpatrzona w otwarte okno.
Kątem oka obserwowała jarzący się płomień, dłoń zaś zupełnie machinalnie
położyła na brzuchu, zupełnie jak wtedy, gdy jeszcze była w ciąży. Czując
ciepło własnego ciała i lekkie zaokrąglenie pod palcami mimo wszystko
poczuła się lepiej, chociaż jednocześnie przyłapała się na tym, że podświadomie
nasłuchuje, spodziewając się poczuć kolejny ruch.
Nic się nie wydarzyło.
Zdziwiło ją to, że chociaż wiedziała, iż tak będzie, to
i tak poczuła się rozczarowana. Zamrugała pośpiesznie, nie zamierzając
pozwolić sobie na kolejne łzy, po czym z pewnym wysiłkiem odwróciła się na
drugi bok, plecami do zawieszonego w powietrzu płomienia i otwartego
okna. Oczy same jej się zamknęły, ale nie zamierzała walczyć z sennością,
czując, że to i tak nie ma żadnego sensu.
Zaczęła przysypiać, ale zanim ostatecznie zapadła się
w ciemność, uświadomiła sobie dwie istotne rzeczy, które umknęły jej
wcześniej.
Po pierwsze, na dworze nie było wiatru.
A po drugie… Dlaczego, do diabła, okno jej pokoju było
otwarte, skoro chwilę wcześniej sama je zatrząsnęła…?
Jak ja się stęskniłam za Laylą :)) To straszne co ją spotkało, mam tylko nadzieje, że jakoś pozbiera się po stracie dziecka.Byle tylko tą osobą, która otworzyła okno nie był Marco, ale kto inny mógłby otworzyć okno od zewnątrz.Jednak mam nadal nadziej, że to Rufus, który w końcu jej wybaczy.
OdpowiedzUsuńRozdział cudowny nie mogę doczekać się następnego:))
Pozdrawiam
Renesmee :3