
Marco
Marco
czuł się obco. Cóż, nie żeby po raz pierwszy znajdował się w miejscu,
gdzie nie był mile widziany, ale w domu Allegry niechęć wydawała się
wyraźniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Nie chodziło o to, że Cullenowie
byli jakoś specjalnie uciążliwy – nie wręcz przeciwnie; pod nieobecność
Carlisle’a, Esme spędzała czas w ogrodzie, a Edward jak zwykle
brzdękał na tym swoim nieszczęsnym fortepianie, który może i był
fantastycznym wynalazkiem, ale płynąca muzyka była jak na gust Marco zbyt
przygnębiająca. W zasadzie wyjątkowo nikt nie zwracał na niego większej
uwagi, co zazwyczaj bywało pożądanym stanem rzeczy, ale tym razem…
Cholera, świat oszalał, a świnie zaczęły latać – bo
naprawdę czuł się samotny. Nie potrafił tego wyjaśnić ani opisać, ale pal to
licho, bo tak właśnie było. Przywykł już do tego, że z Allegrą się
ignorują, odnosząc się do siebie w co najwyżej uprzejmy sposób, ale
i to nagle stało się wyjątkowo trudne do zniesienia. Może różnica bała się
stąd, że w domu pojawiła się Layla – bijąca od niej aura przygnębienia
była trudna do zignorowania – ale coś zdecydowanie było na rzeczy.
Oparł się plecami o parapet, po czym wydął usta,
zastanawiając się, czy gdyby zasłonił uszy dłońmi i zaczął nucić pod
nosem, Edward pojąłby, że powinien darować sobie odgrywanie Chopina czy innego
wirtuoza z którym najwyraźniej się utożsamiał. Podejrzewał, że wampir
doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo jego muzyka jest dla
Marco drażniąca i teraz namiętnie to wykorzystywał, ale co miał zrobić?
Teoretycznie mógł pokusić się o stworzenie małego ogniska za domem…
O tak, widok palącego się fortepianu byłby spełnieniem marzeń, podobnie
jak i możliwość odtańczenia jakiegoś szalonego tańca wokół stosu, chociaż
ten równie dobrze mógłby okazać się jego grobem, gdyby Edward faktycznie się na
niego zdenerwował. Chyba miał jakoś słabość do tego piekielnego instrumentu.
Poza tym Allegra nie byłaby zachwycona, gdyby jej ogród jakkolwiek ucierpiał,
więc jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydawało się odpuścić, co bynajmniej nie
było w stylu Marco.
Layla przysnęła na kanapie z jasnymi włosami
rozrzuconymi wokół głowy. Zwinięta pod kocem i tak nienaturalnie spokojna,
wydawała się bezbronna i drobna, jeszcze mniejsza niż zazwyczaj. Jeszcze
w szpitalu wydawała mu się krucha, ale teraz…
Pokręcił głowa, po czym uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
Niedobrze. Bywało czasami, że córka wyzwalała w nim odruchy opiekuńcze –
w końcu był jej ojcem – ale przecież nie mógł pozwolić sobie na zbyt
otwarte okazywanie troski. Nie, bynajmniej nie chodziło o to, że to
uczucie mogło przeistoczyć się w coś niebezpiecznego, jak wieki temu,
kiedy robił rzeczy, których żadne z nich do tej pory nie mogło zapomnieć.
Przynajmniej nie chodziło o to bezpośrednio, ale o tym starał się nie
myśleć. Sęk w tym, że Layla z oczywistych powodów mu nie ufała,
podobnie jak i wszyscy w koło, więc jakiekolwiek dobre intencje
mogłyby zostać odebrane w zupełnie odwrotny, niewłaściwy sposób. Tak swoją
drogą, sam sobie również nie ufał, ale to już była inna bajka,
a przyznanie się do tego było ostatnią rzeczą, którą miał zamiar uczynić.
To wszystko nie powinno być tak i ta świadomość
doprowadzała go do szału. Widział w swojej egzystencji wiele złego – część
z tego doświadczeń dotyczyły jego jako ewentualnego sprawcy – ale
w jakiś sposób fakt, że jego wnuk lub wnuczka… Że Laylę spotkało coś
takiego… Cóż, to wydawało się niewłaściwie. Nie ją, nie po tym wszystkim, co
już i tak przeszła. Jeśli już, złe rzeczy powinny spadać na niego –
w końcu istniała na tym świecie jakaś sprawiedliwość, przeznaczenie czy
karma; cokolwiek, co przewijało się w większości ludzkich religii oraz
najróżniejszych wierzeń, mających w sobie mniej lub więcej sensu. Próbował
przynajmniej wierzyć, że tak powinno być, a jednak coraz częściej miał
okazję do tego, żeby przekonać się, że życie jest zdecydowanie bardziej
skomplikowane – i że wciąż pozostaje równie do dupy, co jeszcze kilka
wieków temu.
– O czym myślisz? – usłyszał i obejrzał się
zaintrygowany. Fakt, że Allegra pojawiła się za nim nie wiadomo kiedy i że
nagle znowu zdecydowała się do niego odezwać, zdecydowanie nie należał do tego,
co zdążył uznać za normę.
Jak zwykle wyglądała olśniewająco, ubrana w białą,
letnią sukienkę z ciasnym gorsetem i rozłożystym trenem. Wyglądała
jak kwiat w pełni rozkwitu, olśniewająca i pozornie niewinna,
zwłaszcza kiedy pokusiło się o spojrzenie w jej błękitne oczy.
Pozornie niewinne spojrzenie z łatwością potrafiło przeistoczyć się
w coś bardziej złożonego, wręcz lodowatego, ale jak na razie napotkał się
z obojętnością, co na swój sposób było dobre.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Uśmiechnął się
z przekąsem, chociaż wcale nie czuł się rozbawiony. Czasami miewał dość
tej skomplikowanej gry, którą zdawali się ciągnąć od chwili jego powrotu. –
Wydawało mi się, że nie ma niczego lepszego od szczypty tajemnicy. To dobrze
działa na relacje damko-męskie, jak sądzę – zauważył, od niechcenia
przeciągając sylaby.
– Relacje damsko-męskie… – powtórzyła, wręcz przeszywając
go wzrokiem. Lekko przekrzywiła głowę, pozwalając żeby kilka luźnych blond
kosmyków opadło jej na twarz. Włosy miała upięte w skomplikowany, gruby
warkocz, który opadał jej na plecy, sięgając niemal do pasa. – Sprawia ci to
przyjemność, Licavoli?
Ta gniewna nuta w jej głosie… I jeszcze zwracała
się do niego po nazwisku, nie szczędząc sobie sarkazmu. Powinien był poczuć się
urażony, ale z jakiegoś powodu Allegra nie tylko go bawiła, ale
i intrygowała.
Była inna od Gabrielli, nawet z wyglądu, chociaż ona
i Brie bez wątpienia były bliźniaczkami. Wszelakie różnice brały się
z charakteru, bo podczas gdy Gabriella była delikatna, urocza
i czarująca, Allegra potrafiła przytłoczyć pewnością siebie i dumą,
którą widać było w każdym jej geście, nawet tych najbardziej subtelnych
ruchach. To właśnie ta duma najbardziej intrygowała, drażnią i pobudzając
zmysły Marco.
– Nie wiem. – Odpowiedział z pewnym opóźnieniem, chcąc
w ten sposób pokazać jej, że wcale nie jest na każde jej skinienie.
Oczywiście prawa wyglądała zgoła inaczej, ale w dziecinny sposób pragnął
postawić na swoim. – Bardzo możliwe. A tobie? – Spojrzał na nią niemal
w bezczelny, wyzywający sposób.
– Czasami naprawdę zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie
posłałam cię do diabła – oznajmiła chłodno.
Idealne brwi powędrowały ku górze, a ona stała tam –
zimna, doskonała i tak odległa. W białej sukni, wyglądając na wyjętą
żywcem z kart piętnastowiecznych kronik, stanowiła marzenie każdego
mężczyzny. Coś jak zakazany owoc, z tą tylko różnicą, że Allegra sama
w sobie wydawała się być również uosobieniem niezdecydowania
i odmowy. Pragnął jej, tak jak kiedyś pragnął jej siostry, ale to był inny
rodzaj pożądania; ten bardziej właściwy, koncentrujący się na niej, a nie
wyłącznie na podobieństwie do Gabrielli.
Grana przez Edwarda melodia się zmieniła i tym razem
brzmiała bardziej znajomo, a przy tym melancholijnie. Clair de lune*? Nie
miał pewności, ale to akurat nie miało znaczenia. Istotniejszy był fakt, że
Allegra stała ram poważna i wyprostowana jak struna, zasłuchana
w łagodne fortepianowe nuty. Kiedy zamknęła oczy, wyglądała jak uosobienie
Afrodyty w momencie, w którym bogini miłości wynurzyła się
z piany morskiej – piękna, odległa i eteryczna.
Marco milczał, odrobinę jedynie rozdrażniony muzyką
i obecnością Edwarda. Mógł się założyć, że ten pieruńsko wścibski wampir
śledził dokładnie każde słowo, które padało z ich ust. Cóż, może nie miał
dostępu do ich myśli, ale zmysły wciąż miał bardziej wyostrzone, również słuch,
co bywało problematyczne.
Allegra wydała z siebie ciche westchnienie, niewiele głośniejsze
od muzyki klasycznej. Jej spojrzenie na ułamek sekundy znowu spoczęło na Marco,
ostatecznie jednak wylądowało na zwiniętej na kanapie Layli.
– Nie jestem z tego specjalnie zadowolona, ale chyba
powinnam ci podziękować – oznajmiła, kiwając w zamyśleniu głową.
– Naprawdę? Niby za co?
Rzuciła mu niechętne spojrzenie.
– Za to, że przynajmniej ten jeden raz próbowałeś zachować się jak ojciec. Przyprowadziłeś ją tutaj, a Layla
z tobą przyszła, chociaż nie sądziłam, że to zrobi. Co więcej, jeszcze nie
uciekła od ciebie z wrzaskiem, co – jeśli wciąż pod uwagę fakt, że zwykle
jesteś skurwielem – możemy uznać za postęp.
– Cholera… Wystarczyło zwykłe „Za nic specjalnego,
dziękuję” – wymamrotał, ledwo powstrzymując się od wywrócenia oczami.
– Wiesz, uznałam, że ten sposób jest bardziej obrazowy. –
Wzruszyła ramionami, po czym stanęła do niego plecami, nawet nie próbując
udawać, że jest nim jakkolwiek specjalnie zainteresowana. – Wolałabym nie
ryzykować, że nagle dojdziesz do wniosku, że powinniśmy traktować cię dobrze.
Poza tym… Wciąż możesz coś popsuć, ale lepiej dla ciebie byłoby, gdybyś tego
nie zrobił. Ostatnim, czego jest trzeba, jest jeszcze więcej powodów do płaczu.
Odeszła, zanim zdążyłby się nad jej słowami zastanowić
i złożyć nie do końca przemyślaną obietnicę na temat tego, że nie ma
zamiaru w żaden sposób Layli skrzywdzić. Pewnie i tak by nie
uwierzyła, więc teoretycznie nie było żadnej różnicy, ale przynajmniej poczułby
się trochę lepiej, właściwie kończąc tę rozmowę.
Z drugiej strony, przynajmniej nie próbowała objaśniać mu
tego, co mogłoby się stać, gdyby jednak zachował się nieodpowiednio. Marna
pociecha, ale lepsza niż warknięcie i usłyszenie jej melodyjnego głosu,
raz jeszcze wyjaśniającego jej, w jaki sposób najchętniej ukarałaby go za
to wszystko, co zrobił swoim dzieciom, a zwłaszcza Layli. Nasłuchał się
dość podczas ich pierwszej rozmowy i raczej nie zamierzał wracać do tematu
tego, co zamierzała zrobić z najwrażliwszą częścią jego ciała.
Ach, kolejna cecha, która różniła ją od Gabrielli. Allegra
w kilku zdaniach potrafiła sprawić, że bolało bardziej niż nawet
najpoważniejsza fizyczna rana. To byłoby nawet zabawne, gdyby jej zdolności
i cięty język nie zostały wymierzone w niego.
Allegra zniknęła na schodach prowadzących na piętro,
poruszając się tak cicho i z gracją, że można było wziąć ją za zjawę.
Marco z niedowierzaniem pokręcił głową, w myślach raz jeszcze
analizując jej ostatnie słowa. Cóż, pewnie miała rację, ale wcale nie chciał
tego słuchać. Przecież wiedział, że nie był święty i ciągłe przypomnienia
ze strony bliskich Gabriela, Layli i Isabeau wcale nie były mu potrzebne.
Co więcej, musiałby być naprawdę obdarty z człowieczeństwa, żeby
w ogóle przyszło mu do głowy to, by w jakikolwiek sposób zranić Lay.
Pięćset lat zmieniało wszystko i aż nazbyt dobrze zdawał sobie z tego
sprawę.
Raz jeszcze zerknął na córkę, tym razem na zaledwie ułamek
sekundy, zanim w pośpiechu zdecydował się ruszyć w stronę drzwi.
Przyłapał się na chęci, żeby podejść na kanapy i – powiedzmy – pocałować
dziewczynę w czoło, zrobić cokolwiek, a to zdecydowanie nie było
dobrym pomysłem. Nie chodziło już nawet o to, że pewnie wpadła by
w szał, gdyby przypadkiem się obudziła i stwierdziła, że próbował się
do niej dobierać. Problem leżał w obecności Edwarda, który mógłby nawet
nie pozwolić zbliżyć mu się wystarczająco blisko, a nawet jeśli…
Och, po prostu nie i tyle.
Zaczynało robić się już ciemno, kiedy biegł lasem, powoli
kierując się w stronę Miasta Nocy. Kiedy dotarł na miejsce, słońce prawie
całkowici schowało się za horyzontem, a ostatnie promienie barwiły uliczki
i budynki kolorami czerwieni oraz pomarańczy. Stare kamienice wyglądały
w takim oświetleniu bardziej staroświecko, a do tego niepokojąco,
jakby zmierzch nie był wystarczająco złą porą na spacery, jeśli oczywiście było
się osobą obdarzoną pulsem. Wąskie, ciemne alejki wciąż były opustoszałe,
chociaż Marco z doświadczenia wiedział już, że to jedynie kwestia czasu.
Wkrótce wampiry miały wyjść z ukrycia, teoretycznie w celach towarzyskich,
ale niektórzy bez wątpienia wyruszali na łowy – oczywiście nieoficjalnie.
Największy ruch jak zwykle był w centrum,
a konkretnie w pobliżu kawiarni Michaela, stanowiącej
najpopularniejsze przez wzgląd na swoją neutralność miejsce, jeśli w grę
wchodziły jakiekolwiek towarzyskie spotkania. Kawiarnia, oczywiście, była
również kopalnią mniej i bardziej sensownych informacji, jeśli tylko
wiedziało się gdzie ich szukać – a więc i z kim rozmawiać. Nie
żeby kiedykolwiek był specjalnie towarzyski, ale Marco już z przyzwyczajenia
korzystał z możliwości wtopienia się w tłum i obserwowania tego,
co się działo, ot tak dla pewności. Zasada ograniczonego zaufania nigdy nie
była złym pomysłem, zwłaszcza w takim miejscu, jakim było Miasto Nocy.
Jeśli już coś się działo, nawet niepozornego, zawsze lepiej było o tym
wiedzieć.
Poza tym naprawdę potrzebował czegoś, co pozwoliłoby mu
przestać myśleć. Nie żeby w przypadku wampira całkowite otępienie było
w ogóle możliwe, ale nigdy nie zaszkodziło spróbować znaleźć czegoś, co
byłoby w stanie go rozproszyć.
Sala była zatłoczona, dokładnie jak zawsze, ale dzięki
wampirzym zmysłom bez trudu wypatrzył wolne miejsce, idealnie usytuowane
w najbardziej zacienionym kącie. Obserwowanie przepływających przez lokal
gości – począwszy od czających się wampirów, na wyjątkowo odważnych albo po
prostu głupich ludziach kończąc – miało w sobie coś nużącego, ale
nieśmiertelni byli stworzeni do czekania. Za kontuarem zauważył Vi, co
odpowiadało mu tym bardziej, że mimo wszystko nie chciał napatoczyć się na Renesmee,
zwłaszcza teraz, kiedy próbował uciec od pozostałych Cullenów.
Violetta pomachała mu, więc posłał jej jeden ze swoich
najbardziej olśniewających uśmiechów. Lubił ją, zwłaszcza, że zawsze traktowała
go w jak najbardziej normalny sposób, nawet jeśli bez wątpienia zdawał
sobie sprawę z tego kim był. To było… Cóż, może z jednej strony
trochę naiwne, ale bez wątpienia miłe.
W milczeniu, właściwie od niechcenia, rozejrzał się
dookoła. Kilka twarzy było znajomych, ale nie zwracał na nie najmniejszej
uwagi. Właściwie nie było takiej osoby, która chociaż raz nie pojawiłaby się
w kawiarni Michaela, a tego wieczoru ruch zapowiadał się wyjątkowo
intensywnie. Vi w pośpiechu uwijała się za kontuarem, jakimś cudem będąc
w stanie uporać się z następującymi po sobie zamówieniami. Uśmiechała
się, czasami flirtowała niewinnie i bez trudu owijała sobie tłoczący się
przy niej tłumek wokół palca, bez wątpienia czerpiąc z pracy przyjemność.
Trzeba było przyznać, że wydawała się do roli kelnerki stworzona, chociaż równie
dobrze jej entuzjazm mógł być związany ze sporą ilością napiwków, które
inkasowała każdego wieczora.
Marco właściwie nie zauważył, kiedy w sali pojawił się
również Michael, najwyraźniej w dość dobrym nastroju, żeby nieco odciążyć
Violettę. Być może mieli to wcześniej ustalone, ale we dwoje tworzyli całkiem
zgrany duet, przynajmniej jeśli chodziło o podział obowiązków – Vi
zbierała i roznosiła zamówienia, a on je realizował. Wkrótce
pół-wampirzyca zniknęła w tłumie, zgrabnie lawirując między stolikami;
czarne włosy, które zebrała w wysoki kucyk, podskakiwały przy każdym jej
kroku, zupełnie jakby były oddzielnym, żywym organizmem.
Drzwi raz po raz otwierały się i zamykały, ale nie
było w tym niczego specjalnego. Dookoła unosił się zapach kawy oraz krwi,
co dawało dość ciekawą, a przy tym niezwykle intensywną mieszankę. Gdzieś
od strony prowadzących na zaplecze drzwi doszedł go melodyjny głos
współpracownicy Michaela, Anny, ale również i ona nie interesowała Marco…
Dopóki nie zauważył Dean’a.
Jasnowłosy wampir właściwie nie wyróżniał się z tłumu,
może pomijając wyjątkową nawet jak na nieśmiertelnego urodę. Typowy Amerykanin,
blondyn o regularnych rysach twarzy, który – przynajmniej według opinii
kobiet – był niezwykle przystojny, a do tego… słodki. Marco wiedział, że
od jakiegoś czasu kręcił się wokół Loreny, przyjaciółki Layli, co teoretycznie
nie powinno go obchodzić, ale z jakiegoś powodu za żadne skarby nie
potrafił Dean’a znieść. Od momentu, kiedy po raz pierwszy zobaczył wampira
w kawiarni, wszystko w nim aż krzyczało, że nie należy mu ufać, nawet
jeśli blondyn wydawał się doskonałą ilustracją do słownikowej definicji słowa
„zaufanie” albo „przyjazny”. Tak czy inaczej, Marco go nie lubił i nawet
próbował w jakiś nie wzbudzający podejrzeń sposób zwrócić uwagę Gabriela oraz
Cullenów na towarzystwo Loreny, ale nie był pewien, czy jego działania odniosły
jakikolwiek skutek. Jeśli już ktoś w mieście nie cieszył się zaufanie, to
bez wątpienia chodziło o niego, poza tym chyba faktycznie dość
niefortunnie przedstawił sprawę i to w taki sposób, że jego słowa
zabrzmiały niczym groźba.
Cholera. Co mógł poradzić na to, że brakło mu delikatności,
a już na pewno nie chciał wprost okazać, że jakkolwiek troszczy się
o Lorenę? Dziewczyna była mu obojętna, ale przyjaźniła się z Laylą,
więc czuł się przynajmniej częściowo zobowiązywany zadbać o jej
bezpieczeństwo.
Poza tym Dean go denerwował. To też był dobry argument.
Wampir bez celu krążył po kawiarni, zachowując się
w nieznośnie normalny sposób. Marco poczuł się rozczarowany, ale jednocześnie
nie potrafił zmusić się do tego, żeby odpuścić i pogodzić się z tym,
że najprawdopodobniej zaczyna popadać w paranoję. Po prostu sobie daruj,
pomyślał, ale zabrzmiało to słabo i niewystarczająco, jeśli miałby
w ogóle przekonać samego siebie. Głupie czy nie, natarczywe wpatrywanie
się w wampira wydawało się właściwe.
Dean krążył bez celu jeszcze kilka sekund, a potem
zniknął – i to dosłownie.
Marco zamrugał z niedowierzaniem, całkiem wytrącony
z równowagi. Gdyby był człowiekiem albo gdyby nie przypatrywał się
blondynowi tak dokładnie, pomyślałby, że coś przeoczył, ale to nie było
możliwe. Zauważyłby, gdyby Dean nagle ruszył w innym kierunku albo został
pochłonięty przez tłum, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Jeszcze chwilę
wcześniej stał obojętnie pod ścianą, blisko kontuaru, opierając się nań plecami
i bez większego zainteresowania obserwując tłum. Jedynym wyjaśnieniem
wydawała się możliwość tego, że gdzieś wszedł, ale i to jedynie pod
warunkiem, że…
Zmarszczył brwi, po czym uśmiechnął się pod nosem.
Bezszelestnie wyślizgnął się ze swojego kąta, zostawiając stoli i nie
dbając o to, że miejsce najprawdopodobniej zostanie zajęte w ciągu
kilku zaledwie sekund. Przeciskanie się przez tłum nie było trudne, zwłaszcza,
że większość obecnych instynktownie schodziła mu z drogi, wiedząc kim jest
albo po prostu podejrzewając, że nie jest w nastroju na to, by być
cierpliwym. Tak czy inaczej, bycie wampirem i to na dodatek wiekowym,
miało swoje plusy, podobnie jak i opinia sukinsyna, jeśli oczywiście ktoś
był o tyle dociekliwy, by dowiedzieć się coś więcej na temat Licavolich.
Nigdzie nie było Dean’a, ale nieobecność wampira nie
wydawała się problemem. Marco szybko przemknął do miejsca, gdzie chwilę
wcześniej widział wampira, po czym dyskretnie rozejrzał się dookoła. Nikt nie
zwracał na niego uwagi, co mu odpowiadało, chociaż przez chwilę miał wrażenie,
że Michael bacznie go obserwuje. To był zaledwie ułamek sekundy, a kiedy
na wampira spojrzał, ten akurat w wyjątkowym skupieniu wycierał szklany
pokal, korzystając z chwili wytchnienia, jeśli chodziło o wypełnianie
zamówień. Czujny czy nie, to w zasadzie nie miało żadnego znaczenia,
chociaż Marco wolał pozostać niezauważonym.
Drzwi na zaplecze – te same za którymi chwilę wcześniej
zniknęła Anna – znajdowały się dosłownie na wyciągnięcie ręki. W pośpiechu
przemieścił się w ich stronę, po czym niezauważenie wślizgnął się do
środka. To była jedyna droga, którą mógł pójść Dean i Marco był tego jakoś
dziwnie pewny.
Powitała go ciemność, ale ta nie stanowiła żadnego problemu,
przynajmniej jeśli w grę wchodziły wampirze zmysły. Wystarczyła chwila,
żeby ocenić sytuację i stwierdzić, że pomieszczenie jest opustoszałe,
przynajmniej na pierwszy rzut oka. Umeblowanie i zapasy kawy oraz innych
niezbędnych w kawiarni składników nie zwróciły jego uwagi,
w przeciwieństwie do uchylonych drzwi, prowadzących na podwórko na tyłach.
Nie wydając przy tym najcichszego dźwięku, Marco ruszył w ich kierunku,
dziwnie podekscytowany i zaniepokojony jednocześnie.
Zwłaszcza, że z podwórka doszły go ciche głosy
i jeden z nich bez wątpienia należał do Deana.
Mam cię…
Końcówka... Kuuurde, o co chodzi? Co takiego Marco ma? Hm, czyżby Dean spiskował przeciwko wszystkim i wykorzystywał do tego Lorenę? I co do tego wszystkiego ma Anna? Coś mi się wydaje, że zmieniająca wampiry w ludzi nie jest taka niewinna. Allgera drażniąca się z Marco.. No uwielbiam ich "sprzeczki". Zwłaszcza, że on jest chyba w niej zakochany. Kiedyś pisałam, że nie lubię Marco.. cóż zmieniłam zdanie^^ tak po cichu zawsze wyczekuję rozdziału z jego perspektywy^^
OdpowiedzUsuńcieszę się z tego, że chce być dla Layli ojcem, a nie koszmarnym wspomnieniem, chociaż dla nich obojga to co się działo będzie.. No cóż będzie żywe. Hm, przynajmniej jedna osoba Marco toleruje i nie daje mu znać na każdym kroku, że życzy mu jak najgorzej ._. Chwała jej! :D Hehe, wiem już ci mówiłam, ale uwielbiam jak Edward wkurza Marco i na odwrót *-* to jest takie zabawne, że obaj starają się sobie dokuczyć >.<
Końcówka mnie urzekła i mam ochotę Cię równocześnie za nią zamordować. Skończyć w takim momencie... Ech, ale wytrwam do następnego rozdziału^^
Pozdrawiam i weny =)
Przepraszam, znowu ale mam ostatnio mało czasu i nie mogłam skomentować poprzedniego rozdziału. Mam nadzieję że mi wybaczysz???
OdpowiedzUsuńMrrr... Perspektywa Marco bardzo mi się podobała. Wiesz coraz częściej myślę o nim jak o kimś dobrym,a nie złym.
Bo nie można przecież zapomnieć co narobił w przeszłości nie?
Z drugiej strony teraz wydaje mi się że się zmienił, wiesz jak teraz np. miał taki odruch aby pocałować córeczkę w czoło na do widzenia.
Fajnie że myśli też o koleżance Lay.
Kurczę ja też mam tak z niektórymi osobami, że jak ich po prostu widzę to mnie szlag trafia, a niczego mi nie zrobiły. :)
Końcóweczka bardzo ciekawa, jestem ciekawa co będzie dalej.
Życzę weny na ciąg dlaszy
Pozdrawiam
Lila