Isabeau
Ups!, pomyślała Isabeau, po czym zaśmiała się nerwowo.
Niestety, wszystko wskazywało na to, że nikt nie podziela jej entuzjazmu.
– Jesteś nienormalna! Ty naprawdę jesteś nienormalna!
Gniewne okrzyki Gabriela jedynie bawiły Isabeau. Dziewczyna
wyszczerzyła się w uśmiechu, w dłoniach z wprawą i wręcz
niemożliwą pewnością siebie obracając drewnianą pałkę do baseballu. Złośliwe
komentarze brata nie robiły na niej żadnego wrażenia, zwłaszcza, że słyszała je
już niejednokrotnie i powoli zaczynały ją nudzić. Szlag, powtarzanie tego
samego repertuaru czasami naprawdę bywało nużące.
Posławszy bratu kolejny olśniewająco niewinny i zarazem
bezczelny uśmiech, przeciągnęła się i szeroko ziewnęła, ukazując przy tym
dwa ostro zakończone kły. Gabriel warknął na nią, może nie do końca w żartach,
ale przynajmniej w końcu ruszył swoje szanowne cztery litery i poszedł
szukać piłeczki, którą wcześniej wybiła tak, że ta wyleciała na kilkanaście
dobrych metrów w górę, zakreśliła łuk i zniknęła gdzieś w głębi
lasu. Isabeau nigdy nie grała w baseball, a początkowo propozycja gry
i to z Cullenami wydawała jej się idiotyczna, ale kiedy patrzyła jak
Gabriel się rzuca…
No cóż, to zaczynało być całkiem ciekawe doświadczenie. Co
prawda mogła jeszcze zmienić zdanie, gdyby Gabriel jednak zdecydował się na nią
rzucić i może nawet coś jej złamać (mógł sobie na to pozwolić, bo i tak
w chwilę po tym doszłaby do siebie), ale jak na razie bawiła się
znakomicie i nie miało to raczej związku z bieganiem po trzykrotnie
większym od standardowego, prowizorycznego boiska, które urządzili na jednej z leśnych
polan.
Kiedy słońce zaszło, w końcu zrobiło się przyjemnie
ciemno, ale brak światła żadnemu z nich nie przeszkadzał – zwłaszcza
Isabeau, która w innym wypadku jak nic zamieniłaby się w grzankę.
Było całkiem przyjemnie, oczywiście pod warunkiem, że jej brat w ogóle
zamierzał postarać się o to, żeby odnaleźć piłeczkę.
– No cóż, wyjątkowo popieram – usłyszała cichy, aczkolwiek
wyraźny komentarz Edwarda. Zignorowała fakt, że jak najbardziej chciał, żeby
usłyszała.
– Zamknij się, Cullen – odparowała słodko, ale wcale nie
miała złych intencji. Po prostu była w nastroju, który idealnie nadawała
się na wbijanie innym noża w plecy, a potem dodatkowym przekręcaniu
ostrza, ot tak, dla lepszego efektu. – Jeśli ktoś chce się zapytać, czy dobrze
się bawię… Cóż, odpowiedź brzmi: o tak, jak najbardziej.
Edward chciał rzucić jakąś złośliwą uwagę, a przynajmniej
tak jej się wydawało, ale powstrzymało go ostrzegawcze spojrzenie Esme. W dopasowanych,
wygodnych spodniach i delikatnej bluzeczce z krótkim rękawem
wyglądała na jeszcze młodszą i delikatnieją niż w rzeczywistości.
Włosy upięła na czubku głowy i teraz obserwowała grę z odpowiedniej
odległości, chociaż sama nie brała w niej udziału. Był jeszcze Carlisle,
więc teoretycznie parzysta liczba graczy wydawała się odpowiednia, ale Isabeau
nie wydawało się, żeby mecz we czwórkę był jakoś specjalnie fascynujący. Teraz
żałowała, że nie wzięła ze sobą Pavarottich, Dimitra (no dobrze, lepiej nie –
zbytnio ją rozpraszał, poza tym podejrzewała, jak w tym wypadku
zakończyłaby się gra…) albo kogokolwiek, kto liczył się z jej zdaniem w Niebiańskiej
Rezydencji. Niestety, Alessia jak zwykle znów gdzieś zniknęła, a Damien co
prawda przyszedł z nimi, ale tylko po to, żeby rozsiąść się w kącie
gdzieś z książką i dyskretnie obserwować. Jakoś nie miała wątpliwości
co do tego, że całkiem dobrze się ich kosztem bawił, chociaż przynajmniej miał
ten komfort, iż w każdej chwili mógł schować się za opasłym tomiszczem,
które nie tyle wyglądało jak jakaś pozycja z biblioteki Carlisle’a, ale
może nawet nie do końca sensowna książka Rufusa na temat czegoś, czego nawet
nie potrafiła nazwać.
Ech, a Gabriel mówił, że to ona jest nienormalna.
Obejrzała się na linię drzew, ale nic nie wskazywało na to,
żeby chłopak miał w najbliższym czasie się pojawić. Spróbowała nawiązać z nim
telepatyczne połączenie, ale kiedy odgrodził się od niej w tak stanowczy
sposób, że przed oczami aż zatańczyły jej kolorowe plamy, ostatecznie dała
sobie spokój z próba pytania o to, jak mu idzie. Dobrze, może
troszeczkę przedobrzyła, ale przynajmniej on miał zajęcie, a ona w pięknym
stylu zemściła się za to, że wepchnął ją do jednej drużyny z Edwardem. Jak
nic zrobił to specjalnie, chociaż zarzekał się, że stara się utrzymać równy
poziom, przynajmniej jeśli chodziło o poziom telepatycznych zdolności po
każdej ze stron – oczywiście pomijając fakt, że oficjalnie mieli mocy nie
używać. Oficjalnie, bo bez chociaż odrobiny telepatii na pewno nie udałoby się
jej posłać piłki aż tak daleko i z taką mocą, Gabriel zaś nie powinien
mieć do niej pretensji, bo doskonale wiedziała, że oszukiwał ile się dało.
Niestety, najwyraźniej taki już był męski urok, że dla niektórych kobiet bywali
szarmanccy i pełni dobrych słów, ale wszelakie uprzejmości kończyły się,
kiedy chodziło o ich siostry.
No dobrze, była złośliwa.
I tak, grała mu na nerwach…
– To chyba wasze – usłyszała i cała zesztywniała, tuż
za sobą słysząc aż nazbyt dobrze znajomy jej głos Marco.
Cullenowie wyczuli go przed nią i zanim się obejrzała,
cała trójka zdążyła się już spiąć. Marco wywrócił oczami, po czym cisnął
piłeczkę w stronę wciąż lekko rozkojarzonej Isabeau. Złapała ją
machinalnie, po prostu wyciągając rękę i pozwalając, żeby piłeczka
wylądowała na samym środku jej dłoni. Odbiła ją, zakręciła palcem i dopiero
wtedy zdecydowała skoncentrować się na stojącym przed nią wampirze.
Marco wyglądał na znudzonego, ale poza tym nic nie
wskazywało na to, żeby miał jakiekolwiek złe zamiary. Nonszalancko opierał się o korę
jednego z wyznaczających granicę polany drzew, w pełni spokojny i wyluzowany.
Kiedy podchwycił jej spojrzenie, nawet udało mu się uśmiechnąć, co prawda
zaledwie kącikiem ust, ale jednak było w tym coś szczerego.
Isabeau westchnęła i wzdrygnęła się nieco teatralnie.
Nie, bynajmniej nie pałała entuzjazmem na jego widok – a już na pewno nie
czuła się pewnie, kiedy tak bardzo przypominał jej tę najmroczniejszą wersję
Gabriela.
– Co tutaj robisz? – zapytała, nie zamierzając się bawić w uprzejmości.
– Nie żebym była wścibska… A nie, poczekaj, przecież ja zawsze jestem
wścibska.
– Nie mam pojęcia po kim masz ten charakterek – skomentował
Marco, przeciągając się leniwie. – Tobie też dobry wieczór, Isabeau. I nie,
nie musisz mi dziękować. W zasadzie dobrze widzieć was wszystkich, a to
ciepłe przyjęcie… Ach, ależ nie trzeba było! – mruknął z przesadną
uprzejmością, bynajmniej nie szczędząc sobie sarkazmu.
Prychnęła, ledwo powstrzymując się od wywrócenia oczami.
Naprawdę miał wątpliwości co do tego, w kogo się wdała?
– Skoro nie muszę, może po prostu wróćmy do swoich zajęć i wszyscy
będą szczęśliwi – zaproponowała, po czym zwróciła się w stronę Cullenów.
Nie żeby czuła się komfortowo z Marco tuż za plecami, ale nie widziała
powodów, dla których miałby ja zaatakować.
– Chwileczkę. Chyba nie zabronisz mi tutaj przebywać,
prawda? – W głosie Marco pojawił się ostrzegawcza nuta, którą Isabeau z wielką
przyjemnością miała ochotę zignorować. – Lepiej byłoby, gdybyś nie zapomniała
kim jestem, Beau – dodał już łagodniej, ale to i tak wystarczyło, żeby
podnieść jej ciśnienie.
– Gdzieżbym śmiała! Masz wyjątkowy talent do zapadania
innym w pamięć, tatusiu.
Marco warknął przeciągle, ale w ostatecznym
rozrachunku zabrzmiało to jak rozdrażnione westchnienie. Isabeau nie miała
pewności, bo po wampirze nigdy tak naprawdę nie było wiadomo, co takiego w danym
momencie sobie myślał albo czuł. Co prawda nie był nawet w połowie tak
nieprzewidywalny jak ich naczelny szalony naukowiec, ale na pewno był na dobrej
drodze – zwłaszcza, że w przypadku Marco Licavoli takie zachowanie było
nie tyle groźne, co wręcz momentami zabójcze.
Problem z wampirem polegał na tym, że żadne z nich
nie rozumiało, czego tak naprawdę chciał. Odkąd się pojawił, atmosfera
bezustannie była napięta, ale nawet jeśli go to peszyło, świetnie potrafił to
zamaskować. Dla Isabeau te brednie o pokucie i tym, że coś kazało mu się tutaj pojawić, nie brzmiały
jakoś szczególnie przekonywująco. Starała się nie wchodzić ojcu w drogę,
podobnie jak i pozostali, ale to chyba jeszcze nie znaczyło, że miała być
dla niego miła. To, że go nie zabili, było wyłącznie akrem miłosierdzia i teraz
zamierzała zrekompensować sobie to zaniedbanie najlepiej, jak tylko potrafiła.
Owszem, cieszyła się, że nie ma krwi ojca na rękach (w sensie przenośnym,
naturalnie), ale wybaczenie było zupełnie inną bajką, zwłaszcza w przypadku
żyjących wiecznie wampirów. Pewnych rzeczy się nie zapominało i to nie
tylko dlatego, że wampirza pamięć była doskonała.
Najważniejsze jednak było to, że nigdzie w pobliżu nie
było Allegry, która później mogłaby mieć do któregokolwiek z nich o podobne
zachowanie pretensje. Teraz, poza domem, wszyscy mogli porzucić wymuszoną
uprzejmość i nareszcie pozwolić sobie na coś w pełni naturalnego i jak
najbardziej szczerego.
– Cóż, nie będziemy udawać, że jesteśmy twoim widokiem
jakoś szczególnie zachwyceni – skomentował Carlisle, odzywając się po raz
pierwszy od momentu pojawienia się Marco. – Przyszedłeś z konkretnego
powodu? Jeśli tak, możesz od razu przejść do rzeczy.
– Auć, a gdzie te przesadnie dobre maniery? Wydawało
mi się, że jesteś pacyfistą – mruknął Marco, krzywiąc się tak, jakby
czyjekolwiek słowa faktycznie mogły go zaboleć.
– Coś mi się zdaje, że ty nie masz na co liczyć – odezwał
się Edward. – Powiedziałbym ci coś, ale sądzę, że Esme mogłaby mieć o to
do mnie pretensje – dodał, a Esme skinęła mu głową.
Poważny wyraz twarzy i niepokój w oczach
sprawiały, że zupełnie nie była do siebie podobna. W jej przypadku wrogość
również była czymś nowym, co jedynie potwierdzało, że Marco w wyjątkowy
sposób potrafił grać innym na nerwach.
– A ja bardzo chętnie powiem. – Isabeau uśmiechnęła
się z wyższością, odrzucając ciemne włosy na plecy. – Cztery słowa:
pocałuj mnie w… Hm, resztę może sobie dośpiewać, kiedy już zdecydujesz się
zostawić nas samych – zaproponowała.
– Isabeau…
– A ugryź mnie! – rzuciła gniewnie, nie zastanawiając
się nad doborem słów.
Coś w oczach Marco sprawiło, że na moment straciła
pewność siebie, chociaż prawie natychmiast udało jej się nad sobą zapanować i nie
okazać strachu czy jakiegokolwiek zwątpienia. Marco również wziął się w garść
i teraz tylko mierzył ją w zamyśleniu wzrokiem. Chociaż nie miał
złych zamiarów, Isabeau czuła się tak, jakby właśnie znalazła się na samym
szczycie jego menu, na dodatek jako danie główne.
– Taka ojcowska rada… Lepiej uważaj, czego sobie życzysz,
zwłaszcza w tym mieście. – Wyprostował się, odsuwając od drzewa. Ręce
ciasno zaplótł na piersi, poza tym przez cały czas łypał na nią gniewnie. Miała
ochotę gestem pokazać mu, co o nim myśli, ale zadowoliła się zamachnięciem
drewnianą pałką w taki sposób, że wyglądało to, jakby zamierzała przebić
się kołkiem. – Przyszedłem porozmawiać. Doprawdy, ostatnio nie tak łatwo na
którekolwiek z was trafić.
– Do cholery, a przypadkiem nie przyszło ci do głowy,
że z premedytacja ciebie unikamy? – mruknęła, nagle tracąc ochotę na wet
na to, żeby się z nim drażnić. – No tak, coś mi się zdaje, że to ma jakiś
związek. A teraz w końcu sobie idź, zanim Gabriel…
– Zanim Gabriel co?
Głos Gabriela ją zaskoczył, ale nie tak jak Marco, który
nagle zesztywniał i błyskawicznie obejrzał się w stronę syna. Chłopak
bez pośpiechu wyszedł spomiędzy drzew, spięty i sprawiający wrażenie
równie groźnego, co polująca pantera. Z bladą skórą i ciemnymi
włosami, co w efekcie dawało dość wyrazisty kontrast, przez co Gabriel
wyglądał na chorego i mocno zdenerwowanego. Co prawda nie rzucił się na
ojca ani nie zaczął przeklinać, co samo w sobie było postępem, ale sposób w jaki
zaciskał i rozprostowywał palce, miał w sobie coś niepokojącego.
Marco nie poruszył się, ale Gabriel i tak dla pewności
wolał trzymać się na dystans. Oddychał powoli, a w jego oczach Isabeau
wyraźnie dostrzegła ledwo hamowany gniew. Jego aura łagodnie falowała,
zdradzając zdenerwowanie, zaś krążąca w żyłach chłopaka moc jedynie
dodawała jej blasku. Gabriel był skupiony, pewny siebie i niebezpieczny, a to
zdecydowanie nie wróżyło niczego dobrego. Atmosfera nagle zgęstniała, a wyczuwalna
w powietrzu niechęć była niemal materialna; wręcz można byłoby kroić ją
nożem. Beau machinalnie również się spięła, obserwując dwójkę nieśmiertelnych.
Nie bez powodu stanęła pomiędzy nimi, a Cullenami, gotowa zareagować,
gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli, chociaż bynajmniej nie miało to
związku z tym, że ktoś mógłby ucierpieć. Wampira nie tak łatwo było
zranić, ale i tak…
Cóż, wolała po prostu, żeby dwójka groźnych telepatów nagle
nie zaczęła ze sobą walczyć.
– Kiedy ostatni raz na siebie wpadliśmy, dogadywaliśmy się
zdecydowanie lepiej – zauważył cicho Marco. Oczywiście nie miał na myśli
spotkań od momentu swojego pojawienia się w Mieście Nocy.
– Primo, to było przeszło pięćset lat temu – przypomniał
chłodno Gabriel. – Secundo, zaskoczyłeś mnie, bo nie sądziłem, że wtedy na
ciebie wpadnę. A tertio, podczas balu pięciuset raczej bardziej
przejmowałem się Volturi niż tym, że przymusowo ci towarzyszę.
– Nie ma jak rodzina, prawda? Potrafisz być bardzo
motywujący, Gabrielu – parsknął Marco, ale w jego głosie nie czuć było
rozbawienia; raczej nieustępująca wciąż irytacja, która wręcz zdawała się
stopniowo nasilać. – A teraz poważnie. Możemy w końcu pogadać czy
nie?
– Oboje wiemy, że będę skłonny przychylić się do wersji
„czy nie” – mruknął, ale po minie wampira widać było, że w przeciwieństwie
do syna nie bierze takiej możliwości pod uwagę.
Marco westchnął, po czym zrobił krok do przodu. Gabriel
warknął ostrzegawczo, więc wampir się cofnął, ale wciąż uparcie nie chciał
odejść. Być może było to szalone, ale Beau naprawdę zaczynała podziwiać jego
niezdrowy upór – a może niezdrowe wręcz pragnienie szybkiej śmierci; nie
mogła mieć pewności, chociaż ich ojciec nigdy jakoś specjalnie nie przejawiał
zapędów samobójczych, a przynajmniej nie otwarcie.
Tak czy inaczej, cokolwiek Marco miał im do powiedzenia,
dla niego było ważne, ale ani Gabriel, ani Isabeau nie zamierzali słuchać.
Istniały pewne granice, poza tym Marco już wieki temu zawiódł ich zaufanie na
całej linii, oczywiście pomijając fakt, że nawet nie dał im okazji do tego,
żeby je zbudowali. Teraz wydawał się dążyć do tego, co z góry wydawało się
skazane na niepowodzenie i czego Isabeau nawet nie próbowała w myślach
nazwać. Sama sugestia tego, że wampir miałby wierzyć w to, że jeszcze
kiedykolwiek mieliby zacząć się dogadywać, wydawała się śmieszna, poza tym sam
jakoś niespecjalnie starał się starać. Skoro przy każdej możliwej okazji byli
bliscy tego, żeby rzucać się sobie nawzajem do gardeł, raczej nie było co mówić
o postępach, nie wspominając o czyś tak absurdalnym, jak chociażby
tymczasowy pokój.
– Faktycznie, jakoś nie mam wątpliwości – przyznał Marco,
odpowiadając na wcześniejszą uwagę Gabriela. – Niestety, świat jest okrutny, a my
zwykle nie mamy tego, czego byśmy chcieli. Smutne, czyż nie?
– Ach… – Gabriel nawet nie próbował udawać, że zaczyna mieć
dość. – Czyli się nie odczepisz?
Marco wykrzywił usta w czymś, co przez moment w istocie
można było określić mianem uśmiechu.
– Hm, zobaczymy. – Wampir udał, że potrzebuje dłuższej
chwili na zastanowienie się. Lekko przekrzywił głowę, zamknął oczy, ale tylko
po to, żeby prawie natychmiast je otworzyć i bezradnie rozłożyć ręce. –
Nie, chyba jednak nie.
– Niech cię szlag.
Nie obraził się, a sądząc po minie, taka uwaga nawet
nie zrobiła na nim wrażenia. Isabeau obrzuciła krótkim spojrzeniem Gabriela, po
czym przesunęła się w jego stronę, niby to od niechcenia dotykając jego
ramienia. Rzucił jej krótkie, wymowne spojrzenie, które jasno informowało, że
teraz bynajmniej nie ma nastroju i że niekoniecznie może okazać się
przyjemny, zwłaszcza dla niej. Isabeau w zamyśleniu skinęła głową, dając
mu do zrozumienia, że wszystko pojęła, po czym wzmocniła uścisk.
Co?, warknął Gabriel,
chociaż widać było, że stara się kontrolować. Isabeau doszła do wniosku, że to
zbytek łaski, ale zdecydowała mu się tego nie mówić, nie chcąc przynajmniej
chwilowo wszczynać kłótni.
Ejże, wstrzymaj się trochę, braciszku. Wierz mi, że
wolałbyś jednak się na niego nie rzucać,
ostrzegła, a Gabriel jedynie prychnął, spoglądając na nią tak, jakby
właśnie postradała zmysły.
– Poważnie – odezwała się już na głos. – Niech mówi i spieprza.
Ja nie zamierzam tutaj kwitnąć do rana i to nie tylko dlatego, że wschód
słońca może być dla mnie ostatnim widokiem w życiu.
– Słuszna uwaga – pochwalił Marco. – Twoja siostra ma
więcej rozsądku od siebie, Gabrielu.
Isabeau miała wrażenie, że za moment sama straci nad sobą
kontrolę, tym samym wychodząc na hipokrytkę. No cóż, nie chciała sobie na to
pozwolić, zwłaszcza po tym, co powiedziała Gabrielowi, ale z drugiej
strony…. Poza tym cel uświęcał środki, prawda?
Westchnęła, ledwo powstrzymując się przed tym, żeby zacząć
zgrzytać zębami.
– Nie robię tego dla ciebie – przypomniała mu chłodno, tak
na wszelki wypadek. Widząc jego uśmiech, miała wielką ochotę zetrzeć mu go z twarzy,
ale doszła do wniosku, że to raczej nie jest najlepszym pomysłem, przynajmniej
na tę chwilę. – A teraz do rzeczy. Powoli zaczynam się nudzić.
– Jak sobie tam chcesz. – Marco wzruszył obojętnie
ramionami. Jego wzrok na ułamek sekundy powędrował w stronę Damiena, ale
chłopak akurat pochłonięty był udawaniem, że niczego nie zauważył. Twarz ukrył
za książką, ale Isabeau mogła się założyć, że nie tylko potajemnie obserwuje,
ale też chłonie każde wypowiedziane słowo, gotów w każdej chwili dołączyć,
gdyby zaszła taka potrzeba. Isabeau miała nadzieję, że nie zajdzie. –
Teoretycznie mógłbym udawać, że nic mnie to nie obchodzi – bo tak w istocie
jest – ale pomyślałem sobie…
– Do rzeczy – ponaglił Edward, rzucając wampirowi
nieprzyjazne spojrzenie. – Lepiej nie myśl, bo chyba marnie ci to wychodzi.
Zaczynam się cieszyć, że nie dopuszczasz mnie do swojego umysłu – dodał, a Marco
warknął przeciągle.
– Może powinniście go trzymać w jakiejś klatce czy
coś. Jak dalej będzie podskakiwał, ktoś kiedyś zrobi mu krzywdę. Nie mówię, że
ja, Edmundzie, ale… – powiedział, przeciągając sylaby i na koniec celowo
przekręcając imię wampira. – Zresztą nieważne. Skoro tak bardzo wam zależy,
żebym sobie poszedł, proszę bardzo, ale nie miejcie do mnie później pretensji,
jeśli waszej koleżaneczce stanie się krzywda.
Zrobił taki ruch, jakby w istocie chciał się oddalić,
ale przystanął, bo Gabriel dosłownie skoczył w jego stronę.
– Chwileczkę! – zaoponował, ale nawet ciekawość i niepokój
nie skłoniły go do tego, żeby chociaż spróbować chwycić ojca za ramię. Wciąż
trzymał się na dystans, jakby w Marco było coś wyjątkowo nieprzyjemnego,
co napawało go obrzydzeniem. – O czym mówisz?
– Nie o czym, ale o kim – poprawił Marco
protekcjonalnym tonem. – Ta wasza koleżanka… No, Lorena?
Przez twarz Gabriela przemknął cień.
– Czy ty właśnie zagroziłeś przyjaciółce mojej siostry? –
zapytał albo raczej wysyczał przez zaciśnięte zęby. Jego głos brzmiał obco i nawet
Isabeau poczuła, że ma gęsią skórkę.
– Nie. – Marco zmarszczył brwi. – Nie mam powodu. Po prostu
ostrzegam – odparł, sprawiając irytujące wrażenie urażonego. Zupełnie jakby
właśnie oddawał im jakąkolwiek wielką przysługę! – Powinniście jej
przypilnować, skoro tak bardzo wam na niej zależy. Ja nie zamierzam się mieszać
– stwierdził, unosząc obie ręce w obronnym geście.
Gabriel patrzył na niego przez kilka sekund, wyraźnie mając
problem z zapanowaniem nad emocjami.
– Wiesz co? Masz dokładnie pięć sekund, żeby zejść mi z oczu
– zapowiedział chłodno. – W zasadzie to już cztery. Za chwilę zabawię się w palenie
czarownic, więc sobie wyobraź kto posłuży mi jako podpałka.
Isabeau sądziła, że Marco po raz kolejny zdecyduje się ich
zignorować albo powiedzieć coś złośliwego, ale najwyraźniej się pomyliła.
Wampir uniósł brwi, skłonił się teatralnie, spoglądając wyzywająco na Gabriela,
po czym oddalił się bez pośpiechu, zachowując się tak, jakby nic się nie stało,
a on faktycznie wpadł z wizytą towarzyską.
Chwilę później już go nie było.
Rozdział pochłonęłam dosłownie w kilka chwil! Taka fajna niespodzianka, bo pojawiła się Isabeau oraz Marco, którego było ostatnio dość mało w opowiadaniu :D już myślałam, że Gabriel rzuci się na Marco, ale chyba mało brakowało. No i ten tekst Beau "A ugryź mnie!" - mm, dziwnie znajomy :D ale ważne, że było śmiesznie. No i nie spodziewałam się, że zobaczę ten tekst tutaj. Już się nie dziwię, że powiedziała to Beau, bo po niej można spodziewać się wszystkiego^^
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie co takiego ich ojciec miał na myśli mówiąc o Lorenie. Chyba, że ten cały Dean nie jest taki święty jak go opisywała. Chociaż mam nadzieję, że jednak jest taki święty^^
Już się doczekać nie mogę następnego rozdziału^^
Pozdrawiam,
Gabrysia ♥