9 kwietnia 2014

Osiemdziesiąt siedem

Isabeau
Ups!, pomyślała Isabeau, po czym zaśmiała się nerwowo. Niestety, wszystko wskazywało na to, że nikt nie podziela jej entuzjazmu.
– Jesteś nienormalna! Ty naprawdę jesteś nienormalna!
Gniewne okrzyki Gabriela jedynie bawiły Isabeau. Dziewczyna wyszczerzyła się w uśmiechu, w dłoniach z wprawą i wręcz niemożliwą pewnością siebie obracając drewnianą pałkę do baseballu. Złośliwe komentarze brata nie robiły na niej żadnego wrażenia, zwłaszcza, że słyszała je już niejednokrotnie i powoli zaczynały ją nudzić. Szlag, powtarzanie tego samego repertuaru czasami naprawdę bywało nużące.
Posławszy bratu kolejny olśniewająco niewinny i zarazem bezczelny uśmiech, przeciągnęła się i szeroko ziewnęła, ukazując przy tym dwa ostro zakończone kły. Gabriel warknął na nią, może nie do końca w żartach, ale przynajmniej w końcu ruszył swoje szanowne cztery litery i poszedł szukać piłeczki, którą wcześniej wybiła tak, że ta wyleciała na kilkanaście dobrych metrów w górę, zakreśliła łuk i zniknęła gdzieś w głębi lasu. Isabeau nigdy nie grała w baseball, a początkowo propozycja gry i to z Cullenami wydawała jej się idiotyczna, ale kiedy patrzyła jak Gabriel się rzuca…
No cóż, to zaczynało być całkiem ciekawe doświadczenie. Co prawda mogła jeszcze zmienić zdanie, gdyby Gabriel jednak zdecydował się na nią rzucić i może nawet coś jej złamać (mógł sobie na to pozwolić, bo i tak w chwilę po tym doszłaby do siebie), ale jak na razie bawiła się znakomicie i nie miało to raczej związku z bieganiem po trzykrotnie większym od standardowego, prowizorycznego boiska, które urządzili na jednej z leśnych polan.
Kiedy słońce zaszło, w końcu zrobiło się przyjemnie ciemno, ale brak światła żadnemu z nich nie przeszkadzał – zwłaszcza Isabeau, która w innym wypadku jak nic zamieniłaby się w grzankę. Było całkiem przyjemnie, oczywiście pod warunkiem, że jej brat w ogóle zamierzał postarać się o to, żeby odnaleźć piłeczkę.
– No cóż, wyjątkowo popieram – usłyszała cichy, aczkolwiek wyraźny komentarz Edwarda. Zignorowała fakt, że jak najbardziej chciał, żeby usłyszała.
– Zamknij się, Cullen – odparowała słodko, ale wcale nie miała złych intencji. Po prostu była w nastroju, który idealnie nadawała się na wbijanie innym noża w plecy, a potem dodatkowym przekręcaniu ostrza, ot tak, dla lepszego efektu. – Jeśli ktoś chce się zapytać, czy dobrze się bawię… Cóż, odpowiedź brzmi: o tak, jak najbardziej.
Edward chciał rzucić jakąś złośliwą uwagę, a przynajmniej tak jej się wydawało, ale powstrzymało go ostrzegawcze spojrzenie Esme. W dopasowanych, wygodnych spodniach i delikatnej bluzeczce z krótkim rękawem wyglądała na jeszcze młodszą i delikatnieją niż w rzeczywistości. Włosy upięła na czubku głowy i teraz obserwowała grę z odpowiedniej odległości, chociaż sama nie brała w niej udziału. Był jeszcze Carlisle, więc teoretycznie parzysta liczba graczy wydawała się odpowiednia, ale Isabeau nie wydawało się, żeby mecz we czwórkę był jakoś specjalnie fascynujący. Teraz żałowała, że nie wzięła ze sobą Pavarottich, Dimitra (no dobrze, lepiej nie – zbytnio ją rozpraszał, poza tym podejrzewała, jak w tym wypadku zakończyłaby się gra…) albo kogokolwiek, kto liczył się z jej zdaniem w Niebiańskiej Rezydencji. Niestety, Alessia jak zwykle znów gdzieś zniknęła, a Damien co prawda przyszedł z nimi, ale tylko po to, żeby rozsiąść się w kącie gdzieś z książką i dyskretnie obserwować. Jakoś nie miała wątpliwości co do tego, że całkiem dobrze się ich kosztem bawił, chociaż przynajmniej miał ten komfort, iż w każdej chwili mógł schować się za opasłym tomiszczem, które nie tyle wyglądało jak jakaś pozycja z biblioteki Carlisle’a, ale może nawet nie do końca sensowna książka Rufusa na temat czegoś, czego nawet nie potrafiła nazwać.
Ech, a Gabriel mówił, że to ona jest nienormalna.
Obejrzała się na linię drzew, ale nic nie wskazywało na to, żeby chłopak miał w najbliższym czasie się pojawić. Spróbowała nawiązać z nim telepatyczne połączenie, ale kiedy odgrodził się od niej w tak stanowczy sposób, że przed oczami aż zatańczyły jej kolorowe plamy, ostatecznie dała sobie spokój z próba pytania o to, jak mu idzie. Dobrze, może troszeczkę przedobrzyła, ale przynajmniej on miał zajęcie, a ona w pięknym stylu zemściła się za to, że wepchnął ją do jednej drużyny z Edwardem. Jak nic zrobił to specjalnie, chociaż zarzekał się, że stara się utrzymać równy poziom, przynajmniej jeśli chodziło o poziom telepatycznych zdolności po każdej ze stron – oczywiście pomijając fakt, że oficjalnie mieli mocy nie używać. Oficjalnie, bo bez chociaż odrobiny telepatii na pewno nie udałoby się jej posłać piłki aż tak daleko i z taką mocą, Gabriel zaś nie powinien mieć do niej pretensji, bo doskonale wiedziała, że oszukiwał ile się dało. Niestety, najwyraźniej taki już był męski urok, że dla niektórych kobiet bywali szarmanccy i pełni dobrych słów, ale wszelakie uprzejmości kończyły się, kiedy chodziło o ich siostry.
No dobrze, była złośliwa.
I tak, grała mu na nerwach…
– To chyba wasze – usłyszała i cała zesztywniała, tuż za sobą słysząc aż nazbyt dobrze znajomy jej głos Marco.
Cullenowie wyczuli go przed nią i zanim się obejrzała, cała trójka zdążyła się już spiąć. Marco wywrócił oczami, po czym cisnął piłeczkę w stronę wciąż lekko rozkojarzonej Isabeau. Złapała ją machinalnie, po prostu wyciągając rękę i pozwalając, żeby piłeczka wylądowała na samym środku jej dłoni. Odbiła ją, zakręciła palcem i dopiero wtedy zdecydowała skoncentrować się na stojącym przed nią wampirze.
Marco wyglądał na znudzonego, ale poza tym nic nie wskazywało na to, żeby miał jakiekolwiek złe zamiary. Nonszalancko opierał się o korę jednego z wyznaczających granicę polany drzew, w pełni spokojny i wyluzowany. Kiedy podchwycił jej spojrzenie, nawet udało mu się uśmiechnąć, co prawda zaledwie kącikiem ust, ale jednak było w tym coś szczerego.
Isabeau westchnęła i wzdrygnęła się nieco teatralnie. Nie, bynajmniej nie pałała entuzjazmem na jego widok – a już na pewno nie czuła się pewnie, kiedy tak bardzo przypominał jej tę najmroczniejszą wersję Gabriela.
– Co tutaj robisz? – zapytała, nie zamierzając się bawić w uprzejmości. – Nie żebym była wścibska… A nie, poczekaj, przecież ja zawsze jestem wścibska.
– Nie mam pojęcia po kim masz ten charakterek – skomentował Marco, przeciągając się leniwie. – Tobie też dobry wieczór, Isabeau. I nie, nie musisz mi dziękować. W zasadzie dobrze widzieć was wszystkich, a to ciepłe przyjęcie… Ach, ależ nie trzeba było! – mruknął z przesadną uprzejmością, bynajmniej nie szczędząc sobie sarkazmu.
Prychnęła, ledwo powstrzymując się od wywrócenia oczami. Naprawdę miał wątpliwości co do tego, w kogo się wdała?
– Skoro nie muszę, może po prostu wróćmy do swoich zajęć i wszyscy będą szczęśliwi – zaproponowała, po czym zwróciła się w stronę Cullenów. Nie żeby czuła się komfortowo z Marco tuż za plecami, ale nie widziała powodów, dla których miałby ja zaatakować.
– Chwileczkę. Chyba nie zabronisz mi tutaj przebywać, prawda? – W głosie Marco pojawił się ostrzegawcza nuta, którą Isabeau z wielką przyjemnością miała ochotę zignorować. – Lepiej byłoby, gdybyś nie zapomniała kim jestem, Beau – dodał już łagodniej, ale to i tak wystarczyło, żeby podnieść jej ciśnienie.
– Gdzieżbym śmiała! Masz wyjątkowy talent do zapadania innym w pamięć, tatusiu.
Marco warknął przeciągle, ale w ostatecznym rozrachunku zabrzmiało to jak rozdrażnione westchnienie. Isabeau nie miała pewności, bo po wampirze nigdy tak naprawdę nie było wiadomo, co takiego w danym momencie sobie myślał albo czuł. Co prawda nie był nawet w połowie tak nieprzewidywalny jak ich naczelny szalony naukowiec, ale na pewno był na dobrej drodze – zwłaszcza, że w przypadku Marco Licavoli takie zachowanie było nie tyle groźne, co wręcz momentami zabójcze.
Problem z wampirem polegał na tym, że żadne z nich nie rozumiało, czego tak naprawdę chciał. Odkąd się pojawił, atmosfera bezustannie była napięta, ale nawet jeśli go to peszyło, świetnie potrafił to zamaskować. Dla Isabeau te brednie o pokucie i tym, że coś kazało mu się tutaj pojawić, nie brzmiały jakoś szczególnie przekonywująco. Starała się nie wchodzić ojcu w drogę, podobnie jak i pozostali, ale to chyba jeszcze nie znaczyło, że miała być dla niego miła. To, że go nie zabili, było wyłącznie akrem miłosierdzia i teraz zamierzała zrekompensować sobie to zaniedbanie najlepiej, jak tylko potrafiła. Owszem, cieszyła się, że nie ma krwi ojca na rękach (w sensie przenośnym, naturalnie), ale wybaczenie było zupełnie inną bajką, zwłaszcza w przypadku żyjących wiecznie wampirów. Pewnych rzeczy się nie zapominało i to nie tylko dlatego, że wampirza pamięć była doskonała.
Najważniejsze jednak było to, że nigdzie w pobliżu nie było Allegry, która później mogłaby mieć do któregokolwiek z nich o podobne zachowanie pretensje. Teraz, poza domem, wszyscy mogli porzucić wymuszoną uprzejmość i nareszcie pozwolić sobie na coś w pełni naturalnego i jak najbardziej szczerego.
– Cóż, nie będziemy udawać, że jesteśmy twoim widokiem jakoś szczególnie zachwyceni – skomentował Carlisle, odzywając się po raz pierwszy od momentu pojawienia się Marco. – Przyszedłeś z konkretnego powodu? Jeśli tak, możesz od razu przejść do rzeczy.
– Auć, a gdzie te przesadnie dobre maniery? Wydawało mi się, że jesteś pacyfistą – mruknął Marco, krzywiąc się tak, jakby czyjekolwiek słowa faktycznie mogły go zaboleć.
– Coś mi się zdaje, że ty nie masz na co liczyć – odezwał się Edward. – Powiedziałbym ci coś, ale sądzę, że Esme mogłaby mieć o to do mnie pretensje – dodał, a Esme skinęła mu głową.
Poważny wyraz twarzy i niepokój w oczach sprawiały, że zupełnie nie była do siebie podobna. W jej przypadku wrogość również była czymś nowym, co jedynie potwierdzało, że Marco w wyjątkowy sposób potrafił grać innym na nerwach.
– A ja bardzo chętnie powiem. – Isabeau uśmiechnęła się z wyższością, odrzucając ciemne włosy na plecy. – Cztery słowa: pocałuj mnie w… Hm, resztę może sobie dośpiewać, kiedy już zdecydujesz się zostawić nas samych – zaproponowała.
– Isabeau…
– A ugryź mnie! – rzuciła gniewnie, nie zastanawiając się nad doborem słów.
Coś w oczach Marco sprawiło, że na moment straciła pewność siebie, chociaż prawie natychmiast udało jej się nad sobą zapanować i nie okazać strachu czy jakiegokolwiek zwątpienia. Marco również wziął się w garść i teraz tylko mierzył ją w zamyśleniu wzrokiem. Chociaż nie miał złych zamiarów, Isabeau czuła się tak, jakby właśnie znalazła się na samym szczycie jego menu, na dodatek jako danie główne.
– Taka ojcowska rada… Lepiej uważaj, czego sobie życzysz, zwłaszcza w tym mieście. – Wyprostował się, odsuwając od drzewa. Ręce ciasno zaplótł na piersi, poza tym przez cały czas łypał na nią gniewnie. Miała ochotę gestem pokazać mu, co o nim myśli, ale zadowoliła się zamachnięciem drewnianą pałką w taki sposób, że wyglądało to, jakby zamierzała przebić się kołkiem. – Przyszedłem porozmawiać. Doprawdy, ostatnio nie tak łatwo na którekolwiek z was trafić.
– Do cholery, a przypadkiem nie przyszło ci do głowy, że z premedytacja ciebie unikamy? – mruknęła, nagle tracąc ochotę na wet na to, żeby się z nim drażnić. – No tak, coś mi się zdaje, że to ma jakiś związek. A teraz w końcu sobie idź, zanim Gabriel…
– Zanim Gabriel co?
Głos Gabriela ją zaskoczył, ale nie tak jak Marco, który nagle zesztywniał i błyskawicznie obejrzał się w stronę syna. Chłopak bez pośpiechu wyszedł spomiędzy drzew, spięty i sprawiający wrażenie równie groźnego, co polująca pantera. Z bladą skórą i ciemnymi włosami, co w efekcie dawało dość wyrazisty kontrast, przez co Gabriel wyglądał na chorego i mocno zdenerwowanego. Co prawda nie rzucił się na ojca ani nie zaczął przeklinać, co samo w sobie było postępem, ale sposób w jaki zaciskał i rozprostowywał palce, miał w sobie coś niepokojącego.
Marco nie poruszył się, ale Gabriel i tak dla pewności wolał trzymać się na dystans. Oddychał powoli, a w jego oczach Isabeau wyraźnie dostrzegła ledwo hamowany gniew. Jego aura łagodnie falowała, zdradzając zdenerwowanie, zaś krążąca w żyłach chłopaka moc jedynie dodawała jej blasku. Gabriel był skupiony, pewny siebie i niebezpieczny, a to zdecydowanie nie wróżyło niczego dobrego. Atmosfera nagle zgęstniała, a wyczuwalna w powietrzu niechęć była niemal materialna; wręcz można byłoby kroić ją nożem. Beau machinalnie również się spięła, obserwując dwójkę nieśmiertelnych. Nie bez powodu stanęła pomiędzy nimi, a Cullenami, gotowa zareagować, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli, chociaż bynajmniej nie miało to związku z tym, że ktoś mógłby ucierpieć. Wampira nie tak łatwo było zranić, ale i tak…
Cóż, wolała po prostu, żeby dwójka groźnych telepatów nagle nie zaczęła ze sobą walczyć.
– Kiedy ostatni raz na siebie wpadliśmy, dogadywaliśmy się zdecydowanie lepiej – zauważył cicho Marco. Oczywiście nie miał na myśli spotkań od momentu swojego pojawienia się w Mieście Nocy.
– Primo, to było przeszło pięćset lat temu – przypomniał chłodno Gabriel. – Secundo, zaskoczyłeś mnie, bo nie sądziłem, że wtedy na ciebie wpadnę. A tertio, podczas balu pięciuset raczej bardziej przejmowałem się Volturi niż tym, że przymusowo ci towarzyszę.
– Nie ma jak rodzina, prawda? Potrafisz być bardzo motywujący, Gabrielu – parsknął Marco, ale w jego głosie nie czuć było rozbawienia; raczej nieustępująca wciąż irytacja, która wręcz zdawała się stopniowo nasilać. – A teraz poważnie. Możemy w końcu pogadać czy nie?
– Oboje wiemy, że będę skłonny przychylić się do wersji „czy nie” – mruknął, ale po minie wampira widać było, że w przeciwieństwie do syna nie bierze takiej możliwości pod uwagę.
Marco westchnął, po czym zrobił krok do przodu. Gabriel warknął ostrzegawczo, więc wampir się cofnął, ale wciąż uparcie nie chciał odejść. Być może było to szalone, ale Beau naprawdę zaczynała podziwiać jego niezdrowy upór – a może niezdrowe wręcz pragnienie szybkiej śmierci; nie mogła mieć pewności, chociaż ich ojciec nigdy jakoś specjalnie nie przejawiał zapędów samobójczych, a przynajmniej nie otwarcie.
Tak czy inaczej, cokolwiek Marco miał im do powiedzenia, dla niego było ważne, ale ani Gabriel, ani Isabeau nie zamierzali słuchać. Istniały pewne granice, poza tym Marco już wieki temu zawiódł ich zaufanie na całej linii, oczywiście pomijając fakt, że nawet nie dał im okazji do tego, żeby je zbudowali. Teraz wydawał się dążyć do tego, co z góry wydawało się skazane na niepowodzenie i czego Isabeau nawet nie próbowała w myślach nazwać. Sama sugestia tego, że wampir miałby wierzyć w to, że jeszcze kiedykolwiek mieliby zacząć się dogadywać, wydawała się śmieszna, poza tym sam jakoś niespecjalnie starał się starać. Skoro przy każdej możliwej okazji byli bliscy tego, żeby rzucać się sobie nawzajem do gardeł, raczej nie było co mówić o postępach, nie wspominając o czyś tak absurdalnym, jak chociażby tymczasowy pokój.
– Faktycznie, jakoś nie mam wątpliwości – przyznał Marco, odpowiadając na wcześniejszą uwagę Gabriela. – Niestety, świat jest okrutny, a my zwykle nie mamy tego, czego byśmy chcieli. Smutne, czyż nie?
– Ach… – Gabriel nawet nie próbował udawać, że zaczyna mieć dość. – Czyli się nie odczepisz?
Marco wykrzywił usta w czymś, co przez moment w istocie można było określić mianem uśmiechu.
– Hm, zobaczymy. – Wampir udał, że potrzebuje dłuższej chwili na zastanowienie się. Lekko przekrzywił głowę, zamknął oczy, ale tylko po to, żeby prawie natychmiast je otworzyć i bezradnie rozłożyć ręce. – Nie, chyba jednak nie.
– Niech cię szlag.
Nie obraził się, a sądząc po minie, taka uwaga nawet nie zrobiła na nim wrażenia. Isabeau obrzuciła krótkim spojrzeniem Gabriela, po czym przesunęła się w jego stronę, niby to od niechcenia dotykając jego ramienia. Rzucił jej krótkie, wymowne spojrzenie, które jasno informowało, że teraz bynajmniej nie ma nastroju i że niekoniecznie może okazać się przyjemny, zwłaszcza dla niej. Isabeau w zamyśleniu skinęła głową, dając mu do zrozumienia, że wszystko pojęła, po czym wzmocniła uścisk.
Co?, warknął Gabriel, chociaż widać było, że stara się kontrolować. Isabeau doszła do wniosku, że to zbytek łaski, ale zdecydowała mu się tego nie mówić, nie chcąc przynajmniej chwilowo wszczynać kłótni.
Ejże, wstrzymaj się trochę, braciszku. Wierz mi, że wolałbyś jednak się na niego nie rzucać, ostrzegła, a Gabriel jedynie prychnął, spoglądając na nią tak, jakby właśnie postradała zmysły.
– Poważnie – odezwała się już na głos. – Niech mówi i spieprza. Ja nie zamierzam tutaj kwitnąć do rana i to nie tylko dlatego, że wschód słońca może być dla mnie ostatnim widokiem w życiu.
– Słuszna uwaga – pochwalił Marco. – Twoja siostra ma więcej rozsądku od siebie, Gabrielu.
Isabeau miała wrażenie, że za moment sama straci nad sobą kontrolę, tym samym wychodząc na hipokrytkę. No cóż, nie chciała sobie na to pozwolić, zwłaszcza po tym, co powiedziała Gabrielowi, ale z drugiej strony…. Poza tym cel uświęcał środki, prawda?
Westchnęła, ledwo powstrzymując się przed tym, żeby zacząć zgrzytać zębami.
– Nie robię tego dla ciebie – przypomniała mu chłodno, tak na wszelki wypadek. Widząc jego uśmiech, miała wielką ochotę zetrzeć mu go z twarzy, ale doszła do wniosku, że to raczej nie jest najlepszym pomysłem, przynajmniej na tę chwilę. – A teraz do rzeczy. Powoli zaczynam się nudzić.
– Jak sobie tam chcesz. – Marco wzruszył obojętnie ramionami. Jego wzrok na ułamek sekundy powędrował w stronę Damiena, ale chłopak akurat pochłonięty był udawaniem, że niczego nie zauważył. Twarz ukrył za książką, ale Isabeau mogła się założyć, że nie tylko potajemnie obserwuje, ale też chłonie każde wypowiedziane słowo, gotów w każdej chwili dołączyć, gdyby zaszła taka potrzeba. Isabeau miała nadzieję, że nie zajdzie. – Teoretycznie mógłbym udawać, że nic mnie to nie obchodzi – bo tak w istocie jest – ale pomyślałem sobie…
– Do rzeczy – ponaglił Edward, rzucając wampirowi nieprzyjazne spojrzenie. – Lepiej nie myśl, bo chyba marnie ci to wychodzi. Zaczynam się cieszyć, że nie dopuszczasz mnie do swojego umysłu – dodał, a Marco warknął przeciągle.
– Może powinniście go trzymać w jakiejś klatce czy coś. Jak dalej będzie podskakiwał, ktoś kiedyś zrobi mu krzywdę. Nie mówię, że ja, Edmundzie, ale… – powiedział, przeciągając sylaby i na koniec celowo przekręcając imię wampira. – Zresztą nieważne. Skoro tak bardzo wam zależy, żebym sobie poszedł, proszę bardzo, ale nie miejcie do mnie później pretensji, jeśli waszej koleżaneczce stanie się krzywda.
Zrobił taki ruch, jakby w istocie chciał się oddalić, ale przystanął, bo Gabriel dosłownie skoczył w jego stronę.
– Chwileczkę! – zaoponował, ale nawet ciekawość i niepokój nie skłoniły go do tego, żeby chociaż spróbować chwycić ojca za ramię. Wciąż trzymał się na dystans, jakby w Marco było coś wyjątkowo nieprzyjemnego, co napawało go obrzydzeniem. – O czym mówisz?
– Nie o czym, ale o kim – poprawił Marco protekcjonalnym tonem. – Ta wasza koleżanka… No, Lorena?
Przez twarz Gabriela przemknął cień.
– Czy ty właśnie zagroziłeś przyjaciółce mojej siostry? – zapytał albo raczej wysyczał przez zaciśnięte zęby. Jego głos brzmiał obco i nawet Isabeau poczuła, że ma gęsią skórkę.
– Nie. – Marco zmarszczył brwi. – Nie mam powodu. Po prostu ostrzegam – odparł, sprawiając irytujące wrażenie urażonego. Zupełnie jakby właśnie oddawał im jakąkolwiek wielką przysługę! – Powinniście jej przypilnować, skoro tak bardzo wam na niej zależy. Ja nie zamierzam się mieszać – stwierdził, unosząc obie ręce w obronnym geście.
Gabriel patrzył na niego przez kilka sekund, wyraźnie mając problem z zapanowaniem nad emocjami.
– Wiesz co? Masz dokładnie pięć sekund, żeby zejść mi z oczu – zapowiedział chłodno. – W zasadzie to już cztery. Za chwilę zabawię się w palenie czarownic, więc sobie wyobraź kto posłuży mi jako podpałka.
Isabeau sądziła, że Marco po raz kolejny zdecyduje się ich zignorować albo powiedzieć coś złośliwego, ale najwyraźniej się pomyliła. Wampir uniósł brwi, skłonił się teatralnie, spoglądając wyzywająco na Gabriela, po czym oddalił się bez pośpiechu, zachowując się tak, jakby nic się nie stało, a on faktycznie wpadł z wizytą towarzyską.
Chwilę później już go nie było.

1 komentarz:

  1. Rozdział pochłonęłam dosłownie w kilka chwil! Taka fajna niespodzianka, bo pojawiła się Isabeau oraz Marco, którego było ostatnio dość mało w opowiadaniu :D już myślałam, że Gabriel rzuci się na Marco, ale chyba mało brakowało. No i ten tekst Beau "A ugryź mnie!" - mm, dziwnie znajomy :D ale ważne, że było śmiesznie. No i nie spodziewałam się, że zobaczę ten tekst tutaj. Już się nie dziwię, że powiedziała to Beau, bo po niej można spodziewać się wszystkiego^^
    Ciekawi mnie co takiego ich ojciec miał na myśli mówiąc o Lorenie. Chyba, że ten cały Dean nie jest taki święty jak go opisywała. Chociaż mam nadzieję, że jednak jest taki święty^^
    Już się doczekać nie mogę następnego rozdziału^^
    Pozdrawiam,
    Gabrysia ♥

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa