27 października 2013

Dziewięćdziesiąt cztery

Isabeau
Nie miała pojęcia, która może być godzina. Niczym w transie kiwała się w przód i w tył, i znów w przód i w tył… Było w tym coś monotonnego, a Isabeau zwykle uważała, że takie zachowanie świadczy o tym, że ktoś całkiem już postradał zmysły, teraz jednak – kiedy sama znalazła się w sytuacji, gdzie jedynie powtarzanie monotonnych ruchów wydawało się sensowne – całkiem zmieniła pogląd na tę sprawę. Chociaż, kto wie? Może faktycznie już zwariowała, ale jeśli tak, wolała nawet to, jeśli tylko miałoby okazać się, że wszystko to, co wydarzyło się w ciągu minionych kilku godzin jest nieprawdą.
Po raz wtóry przeczesała palcami ciemne włosy Aldero. Trzymała synka w ramionach, czekając aż się obudzi i kontrolując jego oddech. Niepokoiło ją to, jak długo mały pozostawał nieprzytomny i w tym momencie pewnie wpadłaby w dziką ekstazę na widok Carlisle’a, Theo albo – a to już była oznaka desperacji – Rufusa. W zasadzie mógł być przy niej ktokolwiek, jeśli tylko miałaby pewność, że będą w stanie zapewnić jej, że z jej synem wszystko będzie w porządku. Martwiła się i chyba nigdy dotąd nie czuła aż tak przerażona, jak właśni w tamtym momencie. Co więcej, jej strach nie miał żadnego związku z nią samą; była matką i martwiła się o swoje dziecko – coś równie naturalnego, jak oddychanie.
Z drugiej strony, może tak było lepiej. Aldero nie powinien był widzieć tego, co zrobiła, kiedy kolejny raz zaczęła walczyć. Sama też wolałaby o tym zapomnieć, ale zdawała sobie sprawę z tego, że to nie będzie możliwe. Nawet gdyby nie dysponowała wampirzą, idealną pamięcią, nie było możliwości, żeby mogła chociaż na moment przestać wspominać moment, kiedy zabijała – i to więcej niż raz. Nie rozumiała, jak w ogóle mogła być do tego zdolna, ale z chwilą z którą zorientowała się, że cokolwiek złego grozi Aldero – i, co gorsza, że może go stracić – dosłownie wstąpił w nią demon. Niebezpieczna i zagniewana, nagle znalazła w sobie siłę o którą nawet się nie podejrzewała i która teraz ją przerażała, chociaż w tamtym momencie nawet nie myślała o tym, co takiego robi. Wiedziała jedynie, że jest zła i że musi bronić swojego syna – wszystko inne nie miało już żadnego znaczenia, a przynajmniej nie dla niej.
A potem się ocknęła i powoli zaczęło do niej docierać, czego takiego dokonała w złości. Byli martwi – wszyscy, cała grupa. Już nie tylko ciało Eve leżało bezwładnie na ziemi. Widziała również Lilianne, to ciemnowłose rodzeństwo, chłopaka o wężowym języku oraz sadystkę, która starała się skrzywdzić Aldero. Wszyscy byli martwi, a Isabeau za nic w świecie nie mogła przypomnieć sobie, kiedy i w jaki sposób zdołała dokonać tak okropnych rzeczy. To było przerażające i chociaż czuła ulgę, że już nic więcej im nie zagraża, jednocześnie czuła tak wielkie obrzydzenie do samej siebie, że aż robiło jej się niedobrze.
Martwi. Oni wszyscy byli martwi i to na dodatek z jej winy…
Jedynie Jaques pozostał, kiedy już ocknęła się i rozejrzawszy dookoła, dostrzegła skutki swoich starań. Wciąż stał pod ścianą, opierając się nań plecami i zaplatając obie ręce na piersi. Uważnie lustrował ją wzrokiem, ale nie była w stanie stwierdzić, co takiego sobie w tamtym momencie myślał. Jak wcześniej, nie wyrażał żadnych uczuć i to powoli doprowadzało ją do szału. Jedynie oszołomienie licznymi ciałami i śladami krwi, które otaczały ją ze wszystkich stron, zmotywowały Isabeau do tego, żeby spróbowała zapanować nad gniewem. Być może był to błąd, ale nie chciała mieć również życia Jaquesa na sumieniu.
– To już koniec, kapłanko – odezwał się cicho pół-wampir i Beau z niedowierzaniem uświadomiła sobie, że w jego głosie pobrzmiewa nutka samozadowolenia. Wszyscy, których przyprowadził, byli martwi, a jednak nieśmiertelny wydawał się z tego powodu cieszyć! – Sama wkrótce się przekonasz, że to już prawie koniec… – powtórzył i powoli ruszył w jej stronę, zatrzymując się przy ciele Lilianne.
Isabeau obserwowała go w milczeniu, kiedy zaś przystanął przy jasnowłosej dziewczynie, niechętnie przeniosła wzrok na jej postać. Dopiero wtedy zauważyła, że z piersi Lilianne wystaje trzonek noża – tego samego, którym wcześniej dźgnęła Eve i który musiała w którymś momencie odzyskać. Jaques pokręcił z dezaprobatą głową, po czym wyszarpnął ostrze i powoli otarł krew o materiał ciemnych spodni. Zaczął obracać nóż w palcach, intensywnie nad czymś rozmyślając, a Beau nagle zapragnęła, żeby po prostu poderżnął jej gardło albo jakkolwiek inaczej sprawił, żeby przestała być odpowiedzialną za te wszystkie zbrodnie.
Z tym, że Jaques nie zamierzał tego zrobić. Nagle się wyprostował, jakby uświadomił sobie, że od dłuższej chwili trwa w bezruchu, po czym odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył w stronę wybitego okna. Isabeau zamrugała nieprzytomnie, z opóźnieniem uświadamiając sobie, że mężczyzna zamierza najzwyczajniej w świecie ją zostawić.
– Z-zaczekaj! – zawołała za nim, chociaż podświadomie czuła, że w ten sposób niczego nie zdziała. – Jaquesie, wyjaśnij mi! – zażądała, samej do końca nie wiedząc, czego właściwie od niego oczekuje.
– Powodzenia, Isabeau – odparł spokojnie pół-wampir, nawet się na nią nie oglądając. Zaraz po tym po prostu wyskoczył przez okno, znikając w mroku nocy.
Właśnie wtedy została sama i trwała tak aż do tego momentu, tuląc do siebie Aldero i błagając w duchu, żeby przynajmniej jemu nic się nie stało. Kolejne minuty mijały, wydając się przy tym ciągnąć w nieskończoność, a Isabeau wciąż siedziała, powoli popadając w rozpacz. Zaczynała już nawet wątpić w to, czy Aldero w ogóle się obudzi; już nawet miarowy rytm jego serca przestał przynosić jej ukojenie, chociaż zdecydowanie bardziej bała się tego, że jej synek nagle w ogóle przestanie reagować i stanie się kolejnym pozbawionym życia ciałem, które otaczały ją ze wszystkich stron, wydając się nawet teraz ją oskarżać. Oczywiście, broniła siebie i dziecka, ale to wciąż niczego nie zmieniała, bo Isabeau nie czuł się morderczynią.
Wiedziała, że powinna wstać i pójść gdziekolwiek, byleby dłużej nie trwać w tamtym miejscu, ale nie była w stanie się ruszyć, zupełnie jakby jakaś niewidzialna siła ją paraliżowała, zmuszając do pozostania w miejscu. Ta sama siła musiała powodować, że Beau powoli zaczynała tracić koncentrację, bo nie od razu zorientowała się, że ciałko w jej ramionach się poruszyło, a Aldero zatrzepotał powiekami, powoli skupiając na niej wzrok.
– Mamo? – Omal nie popłakała się ze szczęścia, kiedy cichy, niepewny głosik wyrwał ją z zamyślenia. – Mamuś, dlaczego płaczesz?
Słowa Aldero ją zaskoczyły, tym bardziej, że nie zdawała sobie sprawy z tego, jaki wyraz musiał malować się na jej twarzy. Machinalnie uniosła dłoń do twarzy i dopiero wtedy wyczuła pod palcami wilgoć, chociaż nie przypominała sobie, żeby pozwalała sobie na łzy. Aldero obserwował ją w milczeniu, okrągłymi ze zdumienia oczami, wyraźnie oszołomiony tym, że Isabeau była w stanie okazać słabość; mały zdążył przywyknąć do tego, że była zwykle silną i upartą osobą, która nie okazywała strachu, a tym bardziej smutku.
– Och… – Pokręciła głową, żeby dojść do siebie. – To nic takiego, Al. Naprawdę nic takiego… – powiedziała w roztargnieniu, wzmagając uścisk wokół synka i starając się jakkolwiek osłonić go od tego, co działo się wokół nich. Nie była pewna, jak mógłby zareagować, a już na pewno nie chciała się przekonać, co takiego pojawiłoby się w jego oczach, gdyby wszystko zrozumiał.
– Mamo… – Aldero poruszył się niespokojnie i zaczął siadać, nic sobie nie robiąc z jej starań i tego, że usiłuje go powstrzymać. W końcu z westchnieniem Beau pomogła mu usiąść i – wciąż w lekkim szoku – pogładziła blady policzek Aldero wierzchem dłoni.
– Już w porządku – wyszeptała, widząc jak oczy dziecka rozszerzają się, kiedy w panice rozejrzał się dookoła. Przynajmniej udało jej się uzyskać tyle, że Aldero skupił na niej wzrok, robiąc wszystko, byleby nie rozglądać się na boki. – Już wszystko dobrze. Jesteś bezpieczny… – zaczęła powtarzać, chociaż bardziej chciała przekonać samą siebie niż jego.
Aldero zamrugał pośpiesznie i powoli skinął głową. Już w następnej sekundzie po raz kolejny wpadł jej w ramiona, cały roztrzęsiony. Isabeau przyciągnęła go do siebie, wplatając dłoń w jego ciemne włosy i szepcąc coś uspokajającym tonem. Wiedziała, że żadne słowa nie są w tym momencie w stanie pomóc, ale mówienie wydawało się lepsze od ciszy i pozwalało jej przynajmniej na moment zająć czymś myśli.
Minęło kilka kolejnych minut, zanim oboje uspokoili się na tyle, żeby zdołać się od siebie odsunąć. Nawet wtedy Aldero nie wyplątał się z objęć matki, a Isabeau z goryczą pomyślała, że to przerażające, skoro czuł się przy niej bezpieczny. Nie sądziła, żeby mogła go skrzywdzić, ale kiedy przypominała sobie o tych wszystkich ciałach, przeszywało ją niezrozumiałe zimno i obawa, że nawet najdelikatniejszy ruch sprawi, że nawet przypadkiem zrani synka.
– Mamo? – Aldero odezwał się po raz kolejny. – Mamo, czy możemy już stąd iść…? – zapytał ją niepewnie, chyba nie do końca rozumiejąc, dlaczego wciąż siedząc na podłodze w kuchni, zamiast zrobić… cokolwiek.
Isabeau raz jeszcze rozejrzała się dookoła. Nie odpowiedziała, bo nie była w stanie i w zamian wzmocniła uścisk wokół Aldero, po czym powoli zaczęła się podnosić. W pierwszym momencie nie uchwyciła równowagi i zatoczyła się niczym pijana, w pośpiechu chwytając się krawędzi połamanego stołu. W kuchni panował istny chaos, ale nie była w stanie nawet myśleć o tych wszystkich meblach czy zniszczeniach materialnych. Wzmogła uścisk wokół Aldero, żeby mieć pewność, że nawet przypadkiem go nie upuści i dopiero upewniwszy się, że jest w stanie samodzielnie utrzymać pion, zrobiła kilka niepewnych kroków do przodu.
Miała wrażenie, że coś zmieniło się w atmosferze. Nie potrafiła stwierdzić, jak powinna to rozumieć, ale to nie miało znaczenia. Podobnie jak i biegnąc przez las, tak i tym razem po prostu czuła, że coś się wydarzy. Włoski na karku i ramionach stanęły jej dęba, jednak zdołała jakoś powstrzymać nagły dreszcz, który wstrząsnął całym jej ciałem; nie chciała niepokoić Aldero bardziej niż to konieczne, poza tym była niemal absolutnie pewna, że to po prostu nadmiar emocji i jej wyobraźnia… A przynajmniej miała wrażenie, że tak jest, bo w końcu cóż innego mogło doprowadzić ją do takiego stanu? Chciała w to wierzyć, ale i tak przyśpieszyła, chcąc jak najszybciej wydostać się z kuchni i zabrać Aldero z tego domu, nawet jeśli nie była pewna, gdzie właściwie powinna się wraz z nim udać, żeby był bezpieczny.
Idąc, uparcie starała się nie rozglądać dookoła. To było trudne i ryzykowna, bo w kuchni panował bałagan i raz po raz potykała się o coś, ale nie mogła zmusić się do spoglądania pod nogi. Nie mogła, po prostu nie była w stanie spojrzeć ponownie na te wszystkie puste twarze i pozbawione jakiegokolwiek życia ciała. To było ponad jej siły i Isabeau nie marzyła już o niczym innym, a jedynie o ucieczce – o zrobieniu czegokolwiek, obojętnie jakie miałoby to mieć konsekwencje…
Kolejny raz się potknęła i tym razem omal nie padła na ziemię. Aldero cicho krzyknął i mocniej objął ją za szyję, Beau zaś w ostatniej chwili zdołała uchwycić się krawędzi kuchennego blatu. Podtrzymując jedną ręką synka, drugą spróbowała się podciągnąć, ostatecznie będąc w stanie ponownie stanąć na miękkich nogach. Słyszała swój własny przyśpieszony oddech oraz niespokojne dyszenie wtulonego w nią Aldero, dlatego ostatecznie podjęła decyzję, kierowaną przede wszystkim dobrem i bezpieczeństwem Aldero.
Spojrzała w dół – a potem serce omal jej nie stanęło.
Nie była gotowa na spojrzenie na rozciągnięte na podłodze ciało Lilianne, jednak to nie widok jej zwłok albo zakrwawionych ubrań był najgorszy. Owszem, Lilly wyglądała okropnie – a przynajmniej powinna tak wyglądać, gdyby wciąż leżała tam, gdzie powinna. Isabeau znała już na pamięć miejsca, gdzie znajdowali się kolejny nieśmiertelni i nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że ciało dziewczyny po prostu zniknęło.
Pomyliłam się, pomyślała w panice. Chciała w to wierzyć, ale podświadomie wiedziała, że okłamuje samą siebie, bo Lilianne po prostu musiała leżeć w tym miejscu. Wcześniejszy niepokój nasilił się, a Beau omal kolejny raz nie osunęła się na ziemię, czując, że mięśnie zaczynają odmawiać jej posłuszeństwa. Musiałam się pomylić…
Jednak o pomyłce nie mogło być mowy i Isabeau zdawała sobie z tego sprawę. Ciało Lilianne zniknęło, chociaż to zdawało się niemożliwe i Beau za żadne skarby nie chciała dopuścić tej myśli do siebie. Czuła, że jej serce trzepoce się coraz mocniej, zdradzając jej zdenerwowanie i wydając się ranić uszy, tak głośny wydawał się dźwięk w panującej ciszy. Coś było nie tak i teraz nie było już co do tego żadnych wątpliwości.
Nie było…
– Isabeau?
Cała zesztywniała i gwałtownie nabrała powietrza do płuc, kiedy doszedł ją ten głos – cichy, melodyjny i przerażony. Momentalnie go rozpoznała, chociaż nie mogła uwierzyć, że to w ogóle możliwe. To nie mogła być prawda, zaś to, co słyszała, musiało być co najwyżej wytworem jej umęczonego umysłu. Żadne inne wyjaśnienie nie wchodziło w grę, skoro…
Ale nie tylko ona to usłyszała. Aldero nagle zesztywniał, a potem z jego ust wyrwał się pełen niedowierzenia i strachu jęk. Isabeau zareagowała instynktownie i gwałtownie obejrzała się za siebie, podświadomie czując, co może zobaczyć, ale wciąż w to nie wierząc.
Lilianne stała kilka metrów od niej. Na jej piersi wciąż widniała plama krwi, ale Isabeau miała niejasne wrażenie, że rana już dawno zniknęła, zupełnie jak za dotknięciem niezwykłych dłoni Damiena. Dziewczyna błędnym wzrokiem rozglądała się dookoła, jakby wyrwana z długiego snu, jej błękitne oczy zaś lśniły niepokojącym blaskiem, chociaż przynajmniej nie widać w nich było znajomych czerwonych błysków. Pół-wampirzyca wyglądała wręcz niczym anioł, jak zwykle olśniewająca i tym bardziej eteryczna, że nie zachowywała się jak człowiek, ale bardziej jak spłoszone zwierzę czy inne stworzenie, które nie miało pojęcia, co dzieje się wokół niej.
Isabeau otworzyła usta, ale nie zdołała się odezwać. Lilly wciąż nie odrywała od niej wzroku, wciąż niepewna i wystraszona. Powoli uniosła ręce i dotknęła piersi, po czym zadrżała na całym ciele, jakby przypomniała sobie, że Beau przeszyła ją nożem. Jasne włosy Lilianne zafalowały, kiedy w pośpiechu rozejrzała się dookoła, z coraz większym przerażeniem spoglądając na ślady krwi oraz leżące na kuchennej posadzce ciała.
– Och nie… Och… – Przyłożyła obie ręce do ust i wstrzymała oddech. Wyrwał jej się cichy jęk bólu i zaskoczenia, kiedy zaś odsunęła dłonie, Beau dostrzegła dwa zaostrzone kły, które wydłużyły się, kiedy Lilianne została wystawiona na próbę i poczuła pragnienie. – Isabeau, dlaczego? Co ja zrobiłam…? Co ty zrobiłaś? – zapytała, plątając się w wypowiedzi i wyglądając tak, jakby zaraz miała się rozszlochać.
Isabeau kręciło się w głowie, chociaż nie tyle ze strachu, co od nadmiaru innych emocji. Przed oczami wciąż miała widok rozproszonej Lilianne oraz jej długich kłów – kłów, które Beau widziała zaledwie u trzech osób, w tym u siebie samej. Już nie miało znaczenia to, że siostra Taylor Glass powinna być martwa, ale jakimś cudem stała przed nią, odmieniona i przerażona. Najważniejsze było to, co Isabeau pojęła nagle i co omal nie ścięło jej z nóg.
Lilianne była żywa.
I była taka jak Isabeau.
Dlaczego tutaj są? Dlaczego tutaj są, skoro ich zabiłam? Nie, niemożliwe… Wszyscy są martwi! Przecież wszyscy są martwi!, usłyszała nagle. Wspomnienie zapomnianej wizji wróciło, pojawiając się tak naturalnie, jakby od samego początku było na wyciągnięcie ręki i jedynie kwestią czasu był moment, kiedy Beau zdecyduje się je przywołać. Zrozumienie również pojawiło się nagle, chociaż jeszcze na długo po tym, jak pojęła, co się dzieje, była w stanie po prostu stać i w otępieniu patrzeć na stojącą przed nią telepatkę.
To jednak nie był koniec. Właściwie wyczuła niż zobaczyła, jak kolejna martwa dotychczas postać porusza się i niezdarnie wstaje. Lilianne rozejrzała się w panice, po czym bez zastanowienia doskoczyła do Eve, która usiłowała uchwycić pion. Telepatka bez zastanowienia pozwoliła jasnowłosej na to, żeby ta pomogła się jej podnieść i wsparłszy się na niej, niepewnie rozejrzała się dookoła. Również Eve wyglądała na zagubioną i przerażoną, ale poza tym jak najbardziej żywą. Wkrótce kolejni telepaci zaczęli się podnosić, a Isabeau wciąż stała, wpatrując się w nich w przeciągającym się milczeniu.
Poczuła na sobie pięć par oszołomionych oczu. Machinalnie przygarnęła Aldero mocniej do piersi, ale poza tym w żaden sposób nie zareagowała, chociaż instynkt podpowiadał jej, że powinna cofnąć się o krok. Co więcej, powinna czuć strach, ale wcale tak nie było, bo podświadomie wiedziała, że żadna ze stojących przed nią istot nie zrobi jej krzywdy. Przecież wiedziała, co takiego czują, bo sama przechodziła przez coś podobnego ponad trzy miesiące wcześniej, kiedy przebudziła się na tamtej plaży i zrozumiała, że już nie jest tą samą osobą, którą była prze upadkiem. Nigdy nie zrozumiała tego, co takiego się wtedy wydarzyło i to pytanie miało ją dręczyć już zawsze, ale w tamtym momencie nawet ono nie było istotne. Liczyło się, że nareszcie pamiętała swoje wizje – te zapomniane wizje – i była w stanie je zrozumieć.
Telepaci patrzyli na nią przez kilka sekund, a potem jeden z nich – ten o rozciętym języku – nagle wysunął się do przodu. Isabeau drgnęła i aż zachłysnęła się powietrzem, kiedy nieśmiertelny padł przed nią na kolana.
– Kapłanko – powiedział cicho, nie odrywając od niej wzroku. Jego oczy błyszczały, a Isabeau po raz pierwszy mogła dostrzec ich prawdziwą, niespotykaną barwę: coś pośredniego między błękitem a bladą zielenią.
Nie zdążyła powstrzymać innych przed pójściem w ślady chłopaka-węża. Już po chwili cała grupa klęczała przed nią, a Isabeau czuła się całkowicie oszołomiona i – co całkiem wytrąciło ją z równowagi – zażenowana, bo zdecydowanie nie tego spodziewała się po tym, jak bez wahania pozbawiła całą grupę życia. Nie powinni jej się kłaniać, klękać, a tym bardziej wpatrywać się w nią z taką nadzieją, jakby była jakąś pieprzoną wybawczynią albo innym dobroczynnym aniołem.
– No bez przesady… – wymamrotała. – Hej, przestańcie! W tej chwili wstawać mi wszyscy! – jęknęła, nie wiedząc, jak powinna się zachować.
Posłali jej niespokojne spojrzenia, ale momentalnie usłuchali, byleby tylko jej się upodobać. Oszołomiona Isabeau pokręciła z niedowierzaniem głową, w tamtej chwili nareszcie rozumiejąc, co takiego zobaczyła na dzień przed walką -  i co widziała już na długo przed tym, kiedy jeszcze była znana na łaskę i niełaskę Drake’a, u jego boku wędrując do rezydencji Devile’ów.
Istoty – takie jak ona i jej dzieci – nigdy nie miały stanąć do walki przeciwko miastu. Nie były tam dlatego, że wspierały nowo narodzonych albo miały jakikolwiek związek z Aquą. Owszem, czaiły się w mroku, gotowe do walki, ale to nie Isabeau czy mieszkańcy Miasta Nocy powinni się ich obawiać. Beau nie miała pewności, co do tego wszystkiego miał Jaques i dlaczego zostawił ją, prawdopodobnie dobrze wiedząc, co takiego miało się wydarzyć, ale nie miała czasu i powodów do tego, żeby o tym myśleć.
Nie, kiedy zrozumiała jedno: telepaci pojawili musieli pojawić się na polu walki.
A teraz ona – Isabeau – musiała po prostu ich poprowadzić.

3 komentarze:

  1. Po pierwsze co w tym rozdziale jest najważniejsze, była Beau. Nie spodziewalam sie czegoś takiego. Wogole dlaczego? Nie rozumiem czemu oni stali sie tym czym sie stali i czemu potem oddali jej hołd? Tak namieszalas, ze głowa mnie boli. Tyle tych myśli czemu, dlaczego, po co, z jakiej racji, kto za tym stoi i znowu po co? Mogłabym myśleć, ale pewnie i tak będę daleko od tego co wymyslilas. Ciesze sie, ze jednak Lillianne żyje. Lubię ja, i chociaż ze to była kiedyś negatywna postać. Może będzie coś wiecej o niej :3 ale chociaż pózniej jej nie zabijaj. Wystarczy, ze straciłam Taylor, ktora tez lubiłam xD
    Teraz to wyglada jakby Isabeau miała własna armie z takich istot jak ona, ale jak najbardziej mi sie to podoba. Oraz sam fakt, ze oni jednak nic jej ani Aldero nie zrobią. Bo to tez ważne.
    Chyba nie pozostaje mi nic innego jak życzyć weny, i czekać na następny rozdział.
    Gabi ;**

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojejku <3 Ni wiem, czy Ci mówiłam, że kocham Aldero, a jeśli nie, to teraz Ci mówię ;) Słodko było. A Isabeau sobie poradzi, jak zwykle ;) Pisz szybko, bo dzisiaj na każdej przerwie sprawdzałam, czy coś dodałaś, ale ja taka głupia jestem, bo przecież Ty też chodzisz do szkoły xD Ok, ok ^^ Uważaj na siebie i pamiętaj, że Cię kocham. PISZ! SZYBKO PISZ! Czekam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem zachwycona.. ^^ Ale jednak to jest wiadome wszem i wobec. Powstają... Hmmm. Zadziwiające. Jednak niemniej, najbardziej ujmującym dla mnie momentem było ostatnie zdanie. Jestem już zniecierpliwiona, czekam na kolejny rozdział, poetko. :)

    Mam nadzieję, że dopisuje ci wena i czas.

    Pozdrawiam,
    Aleks.

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa