Isabeau
Nie miała pojęcia, która może
być godzina. Niczym w transie kiwała się w przód i w tył,
i znów w przód i w tył… Było w tym coś monotonnego,
a Isabeau zwykle uważała, że takie zachowanie świadczy o tym, że ktoś
całkiem już postradał zmysły, teraz jednak – kiedy sama znalazła się w sytuacji,
gdzie jedynie powtarzanie monotonnych ruchów wydawało się sensowne – całkiem
zmieniła pogląd na tę sprawę. Chociaż, kto wie? Może faktycznie już zwariowała,
ale jeśli tak, wolała nawet to, jeśli tylko miałoby okazać się, że wszystko to,
co wydarzyło się w ciągu minionych kilku godzin jest nieprawdą.
Po raz
wtóry przeczesała palcami ciemne włosy Aldero. Trzymała synka w ramionach,
czekając aż się obudzi i kontrolując jego oddech. Niepokoiło ją to, jak
długo mały pozostawał nieprzytomny i w tym momencie pewnie wpadłaby
w dziką ekstazę na widok Carlisle’a, Theo albo – a to już była oznaka
desperacji – Rufusa. W zasadzie mógł być przy niej ktokolwiek, jeśli tylko
miałaby pewność, że będą w stanie zapewnić jej, że z jej synem wszystko
będzie w porządku. Martwiła się i chyba nigdy dotąd nie czuła aż tak
przerażona, jak właśni w tamtym momencie. Co więcej, jej strach nie miał
żadnego związku z nią samą; była matką i martwiła się o swoje
dziecko – coś równie naturalnego, jak oddychanie.
Z drugiej
strony, może tak było lepiej. Aldero nie powinien był widzieć tego, co zrobiła,
kiedy kolejny raz zaczęła walczyć. Sama też wolałaby o tym zapomnieć, ale
zdawała sobie sprawę z tego, że to nie będzie możliwe. Nawet gdyby nie
dysponowała wampirzą, idealną pamięcią, nie było możliwości, żeby mogła chociaż
na moment przestać wspominać moment, kiedy zabijała – i to więcej niż raz.
Nie rozumiała, jak w ogóle mogła być do tego zdolna, ale z chwilą
z którą zorientowała się, że cokolwiek złego grozi Aldero – i, co gorsza,
że może go stracić – dosłownie wstąpił w nią demon. Niebezpieczna
i zagniewana, nagle znalazła w sobie siłę o którą nawet się nie
podejrzewała i która teraz ją przerażała, chociaż w tamtym momencie
nawet nie myślała o tym, co takiego robi. Wiedziała jedynie, że jest zła
i że musi bronić swojego syna – wszystko inne nie miało już żadnego
znaczenia, a przynajmniej nie dla niej.
A potem się
ocknęła i powoli zaczęło do niej docierać, czego takiego dokonała
w złości. Byli martwi – wszyscy, cała grupa. Już nie tylko ciało Eve
leżało bezwładnie na ziemi. Widziała również Lilianne, to ciemnowłose
rodzeństwo, chłopaka o wężowym języku oraz sadystkę, która starała się
skrzywdzić Aldero. Wszyscy byli martwi, a Isabeau za nic w świecie
nie mogła przypomnieć sobie, kiedy i w jaki sposób zdołała dokonać
tak okropnych rzeczy. To było przerażające i chociaż czuła ulgę, że już
nic więcej im nie zagraża, jednocześnie czuła tak wielkie obrzydzenie do samej
siebie, że aż robiło jej się niedobrze.
Martwi. Oni
wszyscy byli martwi i to na dodatek z jej winy…
Jedynie
Jaques pozostał, kiedy już ocknęła się i rozejrzawszy dookoła, dostrzegła
skutki swoich starań. Wciąż stał pod ścianą, opierając się nań plecami
i zaplatając obie ręce na piersi. Uważnie lustrował ją wzrokiem, ale nie
była w stanie stwierdzić, co takiego sobie w tamtym momencie myślał.
Jak wcześniej, nie wyrażał żadnych uczuć i to powoli doprowadzało ją do
szału. Jedynie oszołomienie licznymi ciałami i śladami krwi, które
otaczały ją ze wszystkich stron, zmotywowały Isabeau do tego, żeby spróbowała
zapanować nad gniewem. Być może był to błąd, ale nie chciała mieć również życia
Jaquesa na sumieniu.
– To już
koniec, kapłanko – odezwał się cicho pół-wampir i Beau
z niedowierzaniem uświadomiła sobie, że w jego głosie pobrzmiewa nutka
samozadowolenia. Wszyscy, których przyprowadził, byli martwi, a jednak
nieśmiertelny wydawał się z tego powodu cieszyć! – Sama wkrótce się
przekonasz, że to już prawie koniec… – powtórzył i powoli ruszył
w jej stronę, zatrzymując się przy ciele Lilianne.
Isabeau
obserwowała go w milczeniu, kiedy zaś przystanął przy jasnowłosej
dziewczynie, niechętnie przeniosła wzrok na jej postać. Dopiero wtedy
zauważyła, że z piersi Lilianne wystaje trzonek noża – tego samego, którym
wcześniej dźgnęła Eve i który musiała w którymś momencie odzyskać.
Jaques pokręcił z dezaprobatą głową, po czym wyszarpnął ostrze
i powoli otarł krew o materiał ciemnych spodni. Zaczął obracać nóż
w palcach, intensywnie nad czymś rozmyślając, a Beau nagle zapragnęła,
żeby po prostu poderżnął jej gardło albo jakkolwiek inaczej sprawił, żeby
przestała być odpowiedzialną za te wszystkie zbrodnie.
Z tym, że
Jaques nie zamierzał tego zrobić. Nagle się wyprostował, jakby uświadomił
sobie, że od dłuższej chwili trwa w bezruchu, po czym odwrócił się na
pięcie i szybkim krokiem ruszył w stronę wybitego okna. Isabeau
zamrugała nieprzytomnie, z opóźnieniem uświadamiając sobie, że mężczyzna
zamierza najzwyczajniej w świecie ją zostawić.
–
Z-zaczekaj! – zawołała za nim, chociaż podświadomie czuła, że w ten sposób
niczego nie zdziała. – Jaquesie, wyjaśnij mi! – zażądała, samej do końca nie
wiedząc, czego właściwie od niego oczekuje.
–
Powodzenia, Isabeau – odparł spokojnie pół-wampir, nawet się na nią nie
oglądając. Zaraz po tym po prostu wyskoczył przez okno, znikając w mroku
nocy.
Właśnie
wtedy została sama i trwała tak aż do tego momentu, tuląc do siebie Aldero
i błagając w duchu, żeby przynajmniej jemu nic się nie stało. Kolejne
minuty mijały, wydając się przy tym ciągnąć w nieskończoność,
a Isabeau wciąż siedziała, powoli popadając w rozpacz. Zaczynała już
nawet wątpić w to, czy Aldero w ogóle się obudzi; już nawet miarowy
rytm jego serca przestał przynosić jej ukojenie, chociaż zdecydowanie bardziej
bała się tego, że jej synek nagle w ogóle przestanie reagować
i stanie się kolejnym pozbawionym życia ciałem, które otaczały ją ze
wszystkich stron, wydając się nawet teraz ją oskarżać. Oczywiście, broniła
siebie i dziecka, ale to wciąż niczego nie zmieniała, bo Isabeau nie czuł
się morderczynią.
Wiedziała,
że powinna wstać i pójść gdziekolwiek, byleby dłużej nie trwać
w tamtym miejscu, ale nie była w stanie się ruszyć, zupełnie jakby
jakaś niewidzialna siła ją paraliżowała, zmuszając do pozostania
w miejscu. Ta sama siła musiała powodować, że Beau powoli zaczynała tracić
koncentrację, bo nie od razu zorientowała się, że ciałko w jej ramionach
się poruszyło, a Aldero zatrzepotał powiekami, powoli skupiając na niej
wzrok.
– Mamo? –
Omal nie popłakała się ze szczęścia, kiedy cichy, niepewny głosik wyrwał ją
z zamyślenia. – Mamuś, dlaczego płaczesz?
Słowa
Aldero ją zaskoczyły, tym bardziej, że nie zdawała sobie sprawy z tego,
jaki wyraz musiał malować się na jej twarzy. Machinalnie uniosła dłoń do twarzy
i dopiero wtedy wyczuła pod palcami wilgoć, chociaż nie przypominała
sobie, żeby pozwalała sobie na łzy. Aldero obserwował ją w milczeniu,
okrągłymi ze zdumienia oczami, wyraźnie oszołomiony tym, że Isabeau była
w stanie okazać słabość; mały zdążył przywyknąć do tego, że była zwykle
silną i upartą osobą, która nie okazywała strachu, a tym bardziej
smutku.
– Och… –
Pokręciła głową, żeby dojść do siebie. – To nic takiego, Al. Naprawdę nic
takiego… – powiedziała w roztargnieniu, wzmagając uścisk wokół synka
i starając się jakkolwiek osłonić go od tego, co działo się wokół nich.
Nie była pewna, jak mógłby zareagować, a już na pewno nie chciała się
przekonać, co takiego pojawiłoby się w jego oczach, gdyby wszystko
zrozumiał.
– Mamo… –
Aldero poruszył się niespokojnie i zaczął siadać, nic sobie nie robiąc
z jej starań i tego, że usiłuje go powstrzymać. W końcu
z westchnieniem Beau pomogła mu usiąść i – wciąż w lekkim szoku
– pogładziła blady policzek Aldero wierzchem dłoni.
– Już
w porządku – wyszeptała, widząc jak oczy dziecka rozszerzają się, kiedy
w panice rozejrzał się dookoła. Przynajmniej udało jej się uzyskać tyle,
że Aldero skupił na niej wzrok, robiąc wszystko, byleby nie rozglądać się na
boki. – Już wszystko dobrze. Jesteś bezpieczny… – zaczęła powtarzać, chociaż
bardziej chciała przekonać samą siebie niż jego.
Aldero
zamrugał pośpiesznie i powoli skinął głową. Już w następnej sekundzie
po raz kolejny wpadł jej w ramiona, cały roztrzęsiony. Isabeau
przyciągnęła go do siebie, wplatając dłoń w jego ciemne włosy
i szepcąc coś uspokajającym tonem. Wiedziała, że żadne słowa nie są
w tym momencie w stanie pomóc, ale mówienie wydawało się lepsze od
ciszy i pozwalało jej przynajmniej na moment zająć czymś myśli.
Minęło
kilka kolejnych minut, zanim oboje uspokoili się na tyle, żeby zdołać się od
siebie odsunąć. Nawet wtedy Aldero nie wyplątał się z objęć matki,
a Isabeau z goryczą pomyślała, że to przerażające, skoro czuł się
przy niej bezpieczny. Nie sądziła, żeby mogła go skrzywdzić, ale kiedy
przypominała sobie o tych wszystkich ciałach, przeszywało ją niezrozumiałe
zimno i obawa, że nawet najdelikatniejszy ruch sprawi, że nawet
przypadkiem zrani synka.
– Mamo? –
Aldero odezwał się po raz kolejny. – Mamo, czy możemy już stąd iść…? – zapytał
ją niepewnie, chyba nie do końca rozumiejąc, dlaczego wciąż siedząc na podłodze
w kuchni, zamiast zrobić… cokolwiek.
Isabeau raz
jeszcze rozejrzała się dookoła. Nie odpowiedziała, bo nie była w stanie
i w zamian wzmocniła uścisk wokół Aldero, po czym powoli zaczęła się
podnosić. W pierwszym momencie nie uchwyciła równowagi i zatoczyła się
niczym pijana, w pośpiechu chwytając się krawędzi połamanego stołu.
W kuchni panował istny chaos, ale nie była w stanie nawet myśleć
o tych wszystkich meblach czy zniszczeniach materialnych. Wzmogła uścisk
wokół Aldero, żeby mieć pewność, że nawet przypadkiem go nie upuści
i dopiero upewniwszy się, że jest w stanie samodzielnie utrzymać
pion, zrobiła kilka niepewnych kroków do przodu.
Miała
wrażenie, że coś zmieniło się w atmosferze. Nie potrafiła stwierdzić, jak
powinna to rozumieć, ale to nie miało znaczenia. Podobnie jak i biegnąc
przez las, tak i tym razem po prostu czuła, że coś się wydarzy. Włoski na
karku i ramionach stanęły jej dęba, jednak zdołała jakoś powstrzymać nagły
dreszcz, który wstrząsnął całym jej ciałem; nie chciała niepokoić Aldero bardziej
niż to konieczne, poza tym była niemal absolutnie pewna, że to po prostu
nadmiar emocji i jej wyobraźnia… A przynajmniej miała wrażenie, że
tak jest, bo w końcu cóż innego mogło doprowadzić ją do takiego stanu?
Chciała w to wierzyć, ale i tak przyśpieszyła, chcąc jak najszybciej
wydostać się z kuchni i zabrać Aldero z tego domu, nawet jeśli
nie była pewna, gdzie właściwie powinna się wraz z nim udać, żeby był
bezpieczny.
Idąc,
uparcie starała się nie rozglądać dookoła. To było trudne i ryzykowna, bo
w kuchni panował bałagan i raz po raz potykała się o coś, ale
nie mogła zmusić się do spoglądania pod nogi. Nie mogła, po prostu nie była
w stanie spojrzeć ponownie na te wszystkie puste twarze i pozbawione
jakiegokolwiek życia ciała. To było ponad jej siły i Isabeau nie marzyła
już o niczym innym, a jedynie o ucieczce – o zrobieniu
czegokolwiek, obojętnie jakie miałoby to mieć konsekwencje…
Kolejny raz
się potknęła i tym razem omal nie padła na ziemię. Aldero cicho krzyknął
i mocniej objął ją za szyję, Beau zaś w ostatniej chwili zdołała
uchwycić się krawędzi kuchennego blatu. Podtrzymując jedną ręką synka, drugą
spróbowała się podciągnąć, ostatecznie będąc w stanie ponownie stanąć na
miękkich nogach. Słyszała swój własny przyśpieszony oddech oraz niespokojne
dyszenie wtulonego w nią Aldero, dlatego ostatecznie podjęła decyzję,
kierowaną przede wszystkim dobrem i bezpieczeństwem Aldero.
Spojrzała
w dół – a potem serce omal jej nie stanęło.
Nie była
gotowa na spojrzenie na rozciągnięte na podłodze ciało Lilianne, jednak to nie
widok jej zwłok albo zakrwawionych ubrań był najgorszy. Owszem, Lilly wyglądała
okropnie – a przynajmniej powinna tak wyglądać, gdyby wciąż leżała tam,
gdzie powinna. Isabeau znała już na pamięć miejsca, gdzie znajdowali się
kolejny nieśmiertelni i nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że
ciało dziewczyny po prostu zniknęło.
Pomyliłam
się, pomyślała w panice. Chciała w to wierzyć, ale podświadomie
wiedziała, że okłamuje samą siebie, bo Lilianne po prostu musiała leżeć
w tym miejscu. Wcześniejszy niepokój nasilił się, a Beau omal kolejny
raz nie osunęła się na ziemię, czując, że mięśnie zaczynają odmawiać jej
posłuszeństwa. Musiałam się pomylić…
Jednak
o pomyłce nie mogło być mowy i Isabeau zdawała sobie z tego
sprawę. Ciało Lilianne zniknęło, chociaż to zdawało się niemożliwe i Beau
za żadne skarby nie chciała dopuścić tej myśli do siebie. Czuła, że jej serce
trzepoce się coraz mocniej, zdradzając jej zdenerwowanie i wydając się
ranić uszy, tak głośny wydawał się dźwięk w panującej ciszy. Coś było nie
tak i teraz nie było już co do tego żadnych wątpliwości.
Nie było…
– Isabeau?
Cała
zesztywniała i gwałtownie nabrała powietrza do płuc, kiedy doszedł ją ten
głos – cichy, melodyjny i przerażony. Momentalnie go rozpoznała, chociaż
nie mogła uwierzyć, że to w ogóle możliwe. To nie mogła być prawda, zaś
to, co słyszała, musiało być co najwyżej wytworem jej umęczonego umysłu. Żadne
inne wyjaśnienie nie wchodziło w grę, skoro…
Ale nie
tylko ona to usłyszała. Aldero nagle zesztywniał, a potem z jego ust
wyrwał się pełen niedowierzenia i strachu jęk. Isabeau zareagowała
instynktownie i gwałtownie obejrzała się za siebie, podświadomie czując,
co może zobaczyć, ale wciąż w to nie wierząc.
Lilianne
stała kilka metrów od niej. Na jej piersi wciąż widniała plama krwi, ale
Isabeau miała niejasne wrażenie, że rana już dawno zniknęła, zupełnie jak za
dotknięciem niezwykłych dłoni Damiena. Dziewczyna błędnym wzrokiem rozglądała
się dookoła, jakby wyrwana z długiego snu, jej błękitne oczy zaś lśniły
niepokojącym blaskiem, chociaż przynajmniej nie widać w nich było
znajomych czerwonych błysków. Pół-wampirzyca wyglądała wręcz niczym anioł, jak
zwykle olśniewająca i tym bardziej eteryczna, że nie zachowywała się jak
człowiek, ale bardziej jak spłoszone zwierzę czy inne stworzenie, które nie
miało pojęcia, co dzieje się wokół niej.
Isabeau
otworzyła usta, ale nie zdołała się odezwać. Lilly wciąż nie odrywała od niej
wzroku, wciąż niepewna i wystraszona. Powoli uniosła ręce i dotknęła
piersi, po czym zadrżała na całym ciele, jakby przypomniała sobie, że Beau
przeszyła ją nożem. Jasne włosy Lilianne zafalowały, kiedy w pośpiechu
rozejrzała się dookoła, z coraz większym przerażeniem spoglądając na ślady
krwi oraz leżące na kuchennej posadzce ciała.
– Och nie…
Och… – Przyłożyła obie ręce do ust i wstrzymała oddech. Wyrwał jej się
cichy jęk bólu i zaskoczenia, kiedy zaś odsunęła dłonie, Beau dostrzegła
dwa zaostrzone kły, które wydłużyły się, kiedy Lilianne została wystawiona na
próbę i poczuła pragnienie. – Isabeau, dlaczego? Co ja zrobiłam…? Co ty zrobiłaś?
– zapytała, plątając się w wypowiedzi i wyglądając tak, jakby zaraz
miała się rozszlochać.
Isabeau
kręciło się w głowie, chociaż nie tyle ze strachu, co od nadmiaru innych
emocji. Przed oczami wciąż miała widok rozproszonej Lilianne oraz jej długich
kłów – kłów, które Beau widziała zaledwie u trzech osób, w tym
u siebie samej. Już nie miało znaczenia to, że siostra Taylor Glass
powinna być martwa, ale jakimś cudem stała przed nią, odmieniona i przerażona.
Najważniejsze było to, co Isabeau pojęła nagle i co omal nie ścięło jej
z nóg.
Lilianne
była żywa.
I była taka
jak Isabeau.
Dlaczego
tutaj są? Dlaczego tutaj są, skoro ich zabiłam? Nie, niemożliwe… Wszyscy są
martwi! Przecież wszyscy są martwi!, usłyszała nagle. Wspomnienie
zapomnianej wizji wróciło, pojawiając się tak naturalnie, jakby od samego
początku było na wyciągnięcie ręki i jedynie kwestią czasu był moment,
kiedy Beau zdecyduje się je przywołać. Zrozumienie również pojawiło się nagle,
chociaż jeszcze na długo po tym, jak pojęła, co się dzieje, była w stanie
po prostu stać i w otępieniu patrzeć na stojącą przed nią telepatkę.
To jednak
nie był koniec. Właściwie wyczuła niż zobaczyła, jak kolejna martwa dotychczas
postać porusza się i niezdarnie wstaje. Lilianne rozejrzała się
w panice, po czym bez zastanowienia doskoczyła do Eve, która usiłowała
uchwycić pion. Telepatka bez zastanowienia pozwoliła jasnowłosej na to, żeby ta
pomogła się jej podnieść i wsparłszy się na niej, niepewnie rozejrzała się
dookoła. Również Eve wyglądała na zagubioną i przerażoną, ale poza tym jak
najbardziej żywą. Wkrótce kolejni telepaci zaczęli się podnosić, a Isabeau
wciąż stała, wpatrując się w nich w przeciągającym się milczeniu.
Poczuła na
sobie pięć par oszołomionych oczu. Machinalnie przygarnęła Aldero mocniej do
piersi, ale poza tym w żaden sposób nie zareagowała, chociaż instynkt
podpowiadał jej, że powinna cofnąć się o krok. Co więcej, powinna czuć
strach, ale wcale tak nie było, bo podświadomie wiedziała, że żadna ze
stojących przed nią istot nie zrobi jej krzywdy. Przecież wiedziała, co takiego
czują, bo sama przechodziła przez coś podobnego ponad trzy miesiące wcześniej,
kiedy przebudziła się na tamtej plaży i zrozumiała, że już nie jest tą
samą osobą, którą była prze upadkiem. Nigdy nie zrozumiała tego, co takiego się
wtedy wydarzyło i to pytanie miało ją dręczyć już zawsze, ale
w tamtym momencie nawet ono nie było istotne. Liczyło się, że nareszcie
pamiętała swoje wizje – te zapomniane wizje – i była w stanie je
zrozumieć.
Telepaci
patrzyli na nią przez kilka sekund, a potem jeden z nich – ten
o rozciętym języku – nagle wysunął się do przodu. Isabeau drgnęła
i aż zachłysnęła się powietrzem, kiedy nieśmiertelny padł przed nią na
kolana.
– Kapłanko
– powiedział cicho, nie odrywając od niej wzroku. Jego oczy błyszczały,
a Isabeau po raz pierwszy mogła dostrzec ich prawdziwą, niespotykaną
barwę: coś pośredniego między błękitem a bladą zielenią.
Nie zdążyła
powstrzymać innych przed pójściem w ślady chłopaka-węża. Już po chwili cała
grupa klęczała przed nią, a Isabeau czuła się całkowicie oszołomiona
i – co całkiem wytrąciło ją z równowagi – zażenowana, bo zdecydowanie
nie tego spodziewała się po tym, jak bez wahania pozbawiła całą grupę życia.
Nie powinni jej się kłaniać, klękać, a tym bardziej wpatrywać się
w nią z taką nadzieją, jakby była jakąś pieprzoną wybawczynią albo
innym dobroczynnym aniołem.
– No bez
przesady… – wymamrotała. – Hej, przestańcie! W tej chwili wstawać mi
wszyscy! – jęknęła, nie wiedząc, jak powinna się zachować.
Posłali jej
niespokojne spojrzenia, ale momentalnie usłuchali, byleby tylko jej się
upodobać. Oszołomiona Isabeau pokręciła z niedowierzaniem głową,
w tamtej chwili nareszcie rozumiejąc, co takiego zobaczyła na dzień przed
walką - i co widziała już na
długo przed tym, kiedy jeszcze była znana na łaskę i niełaskę Drake’a,
u jego boku wędrując do rezydencji Devile’ów.
Istoty –
takie jak ona i jej dzieci – nigdy nie miały stanąć do walki przeciwko
miastu. Nie były tam dlatego, że wspierały nowo narodzonych albo miały
jakikolwiek związek z Aquą. Owszem, czaiły się w mroku, gotowe do
walki, ale to nie Isabeau czy mieszkańcy Miasta Nocy powinni się ich obawiać.
Beau nie miała pewności, co do tego wszystkiego miał Jaques i dlaczego
zostawił ją, prawdopodobnie dobrze wiedząc, co takiego miało się wydarzyć, ale
nie miała czasu i powodów do tego, żeby o tym myśleć.
Nie, kiedy
zrozumiała jedno: telepaci pojawili musieli pojawić się na polu walki.
A teraz ona
– Isabeau – musiała po prostu ich poprowadzić.
Po pierwsze co w tym rozdziale jest najważniejsze, była Beau. Nie spodziewalam sie czegoś takiego. Wogole dlaczego? Nie rozumiem czemu oni stali sie tym czym sie stali i czemu potem oddali jej hołd? Tak namieszalas, ze głowa mnie boli. Tyle tych myśli czemu, dlaczego, po co, z jakiej racji, kto za tym stoi i znowu po co? Mogłabym myśleć, ale pewnie i tak będę daleko od tego co wymyslilas. Ciesze sie, ze jednak Lillianne żyje. Lubię ja, i chociaż ze to była kiedyś negatywna postać. Może będzie coś wiecej o niej :3 ale chociaż pózniej jej nie zabijaj. Wystarczy, ze straciłam Taylor, ktora tez lubiłam xD
OdpowiedzUsuńTeraz to wyglada jakby Isabeau miała własna armie z takich istot jak ona, ale jak najbardziej mi sie to podoba. Oraz sam fakt, ze oni jednak nic jej ani Aldero nie zrobią. Bo to tez ważne.
Chyba nie pozostaje mi nic innego jak życzyć weny, i czekać na następny rozdział.
Gabi ;**
Ojejku <3 Ni wiem, czy Ci mówiłam, że kocham Aldero, a jeśli nie, to teraz Ci mówię ;) Słodko było. A Isabeau sobie poradzi, jak zwykle ;) Pisz szybko, bo dzisiaj na każdej przerwie sprawdzałam, czy coś dodałaś, ale ja taka głupia jestem, bo przecież Ty też chodzisz do szkoły xD Ok, ok ^^ Uważaj na siebie i pamiętaj, że Cię kocham. PISZ! SZYBKO PISZ! Czekam.
OdpowiedzUsuńJestem zachwycona.. ^^ Ale jednak to jest wiadome wszem i wobec. Powstają... Hmmm. Zadziwiające. Jednak niemniej, najbardziej ujmującym dla mnie momentem było ostatnie zdanie. Jestem już zniecierpliwiona, czekam na kolejny rozdział, poetko. :)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że dopisuje ci wena i czas.
Pozdrawiam,
Aleks.