26 lutego 2013

Dwadzieścia pięć

Isabeau
Isabeau ponuro wpatrywała się w symbole.
– Powiem wam po drodze – obiecała w końcu. – Chodźmy. Tu nie jest dobrym pomysłem stać w miejscu – wyjaśniła, szybkim krokiem przechodząc przez łuk.
Miasto robiło wrażenie, nawet widziane z odległości. Wbiła wzrok w liczne budynki, jak na razie skromne i niewielkie, które rysowały się przed nią, kiedy prowadziła Cullenów ścieżką, biegnącą teraz w dół niezbyt stromego pagórka. U jego stóp wydeptana dróżka przechodziła w brukowaną, solidną uliczkę – była w domu.
Kiedy poczuła pod stopami drogę, poczuła się tak, jakby uleciało z niej całe napięcie. Tak było zawsze – denerwowała się przez całą drogę do tego miejsca, kiedy zaś już znalazł się w mieście, niejako godziła się z tym, że znowu tu jest. Tym razem było tak samo i musiała sobie z tym poradzić.
W tym miejscu jakby czas się zatrzymał. Labirynty uliczek, wiekowe budynki… Isabeau szła szybkim krokiem, powoli zagłębiając się w miasto i mając wrażenie, że znów jest małą dziewczynką. To miejsce było niebezpieczne nie tylko przez wzgląd na jego mieszkańców, ale właśnie przez jego niezmienność i związane z tym wspomnienia.
– Tędy dojdziemy do rynku – powiedziała z zapałem. – To teren neutralny, gdzie spotykają się wszyscy, niezależnie od rasy i gdzie… Hm, mamy swoje rozrywki – powiedziała, ostrożnie dobierając słowa. – Najbliżej centrum mieszkają wampiry. Jakby nie patrzeć, to one tutaj rządzą, chociaż wilkołaki mają tu równie wiele do powiedzenia. Ale one wolą bardziej odludne miejsca, poza tym lepiej żeby nie przebywały z takimi jak my. – Machnęła ręką na wschód. – Tam lepiej nie chodzić, bo to ich tereny. Co prawda są wyraźnie wytyczone granice, ale wilkołaki z natury nie są zbyt przyjazne i jeśli nie potrafi się szybko biegać, wyprawa na wschód to najprostsza forma samobójstwa. Lepiej trzymać się centrum i zachodu, ewentualnie obrzeży, bo są względnie bezpieczne.
Urwała na moment, żeby złapać oddech oraz dać Esme i Carlisle'owi chwile na oswojenie się z nowymi informacjami. Jak na razie szło dobrze, ale schody dopiero miały się zacząć.
Miała otworzyć usta żeby coś powiedzieć, ale wtedy z jednej z bocznych uliczek wypadła grupa nastolatków. Dwie dziewczyny i trzech chłopców, biegli typowo ludzkim tempem i przepychali się przyjaźnie. Chłopcy byli bardzo do siebie podobni, zupełnie jak bracia – wszyscy szczupły, ciemnowłosi i zwinni – dziewczęta zaś stanowiły swoje przeciwieństwa; jedna z nich była ruda i wysoka, druga zaś miała spływające do pasa czarne włosy i ciemną karnację.
Kiedy dostrzegli, że nie są sami, na moment zamarli, a potem skinęli z szacunkiem głową i uciekli w swoją stronę. Rudowłosa wyprzedziła towarzyszy, a chwilę później niemal z gracją przeistoczyła się w sokoła – pięknego ptaka o upierzeniu dokładnie takim samym, jak jej włosy – i znikła gdzieś wśród gęstych chmur, które zasnuwały niebo. Dzieciaki ruszyły za nią, śmiejąc się i coś wykrzykując.
Isabeau wzruszyła ramionami.
– Zmiennokształtni. Najbardziej neutralni i najbardziej w porządku – mruknęła, po czym spojrzała na Cullenów znacząco, jakby chciała dodać „zazwyczaj”. Jacob wydawał się być wyjątkiem od tej reguły.
Dla niej to było coś normalnego, ale dla kogoś, kto był w tym miejscu po raz pierwszy… Zazdrościła im trochę tego, że mogą dostrzec pozytywy.
– Zmiennokształtni są neutralni… wobec czego? – zapytał z wahaniem Carlisle.
Isabeau zaklęła pod nosem; myślała, że nie wychwycą specyficznej nuty w jej tonie.
– Wobec konfliktu – odparła niechętnie. – Nie ukrywajmy, to wampiry tutaj rządzą, chociaż oficjalnie „wszystkie dzieci nocy są równe” – westchnęła, kreśląc w powietrzu cudzysłów. – Wilkołaki zawsze stoją ten stopień niżej, więc nieformalnie ze sobą rywalizujemy. Zmiennokształtni mogłoby być niejako kartą przetargową, ale tego nie chcą i nie popierają żadnej ze stron.
Doktor pokiwał głową.
– A pół-wampiry? – drążył. Isabeau mogła się założyć, że na widok rudowłosej dziewczyny momentalnie znów zaczęli martwić się o Renesmee.
– Z nami jest o tyle trudno, że niektórzy uważają, że nie powinno nas być. To w końcu powiązanie z ludźmi, które nie powinno mieć miejsca. Wiecie, brudna krew. – Skrzywiła się. – Ale teraz już właściwie nie przywiązuje się do tego większej wagi. Połowa dworu to właśnie dhampiry.
– Dworu? – powtórzyła Esme. Może uznali, że jeśli będą atakować ją pytaniami na zmianę, mniej to ją zdenerwuje?
Znów się skrzywiła.
– Strata czasu, wyjaśni się później. Inny zestaw pytań poproszę – zbyła ich chłodno.
Przyspieszyła nieznacznie i spojrzała przed siebie. Wcześniej właściwie nie patrzyła na drogę – nogi same wiedziały, gdzie zamierza iść. Znała to miejsce doskonale, dlatego mogłaby się po nim poruszać nawet z zamkniętymi oczami.
– No dobrze, niech będzie – zgodził się Carlisle. – Uniknęłaś mojego pierwszego pytania, kiedy tutaj weszliśmy – przypomniał jej spokojnie, nawiązując do symboli na łuku.
Powoli wypuściła powietrze z płuc. Chyba jednak dwór był lepszym tematem.
– To herby – powiedziała cicho. – Wyróżniamy cztery najważniejsze… kasty? Tak chyba najprościej to określić. – Rozejrzała się, żeby sprawdzić czy nikt ich nie obserwuje albo nie podsłuchuje, ale ulice były puste. Dziwne, bo zbliżał się do centrum, a tam zawsze był ruch. – To zaszczyt do którejś z nich przynależeć, bo daje pewne przywileje – wyjaśniła, ostrożnie dobierając słowa.
Serce zabiło jej szybciej, ale miała nadzieję, że żadne z nich nie zwróciło na to uwagi. Proszę, żeby tylko nie pytali…, pomyślała niemal błagalnie.
– Ta łapa to wilkołaki? – zgadła Esme. Ten symbol wydawał się być najbardziej oczywisty.
– Jedynie te, które należą do lokalnej watahy. Przejezdni to przejezdni – sprostowała. – To jakby taka wielka policja, bo chronią całe miasto. Czasami aż nadto – dodała z przekąsem, niechętnie wracając pamięcią do incydentu z Rileyem i Derekiem. – Serce i strzała to łowcy – ciągnęła dalej, trzymając się tych bezpieczniejszych tematów, zanim zdążyliby zapytać o coś niewygodnego. – Po pierwsze, uzdolnieni, którzy otaczają miasto ochroną. Kontrola pogody, tarcza… A poza tym ci, którzy zajmują się interesami z ludźmi. I pilnują, żeby nigdy tego miejsca nie opuścili.
Jak liczyła, na moment stracili zainteresowanie pozostałymi dwoma znakami, skupiając się na czymś istotniejszym.
– Mówiłaś, że to miejsce zamieszkują jedynie tacy jak my – przypomniała pospiesznie Esme, zdezorientowana.
Carlisle nic nie powiedział, ale Isabeau poznała po jego oczach, że być może rozumiał albo przynajmniej coś podejrzewał.
– A skąd bralibyśmy krew? – zapytała w ramach odpowiedzi. Oczy Esme zrobiły się większe. – Mieszka ich tutaj całkiem sporo na obrzeżach. Funkcjonują między nami, tak jak my żyjemy na co dzień w ich świecie. Bycie tutaj śmiertelnym nie oznacza tego, że jest się jednocześnie skazanym – zapewniła. – Nie zawsze zabija się niewolników…
– Niewolników! – Esme aż się zatrzymała, zmuszając Isabeau do zrobienia tego samego. – Przecież to brzmi tak, jakbyście hodowali ich jak bydło! – zaprotestowała.
Oczy Isabeau pociemniały, kiedy zmrużyła je nieco gniewnie.
– Gdybyś tylko wiedziała, jak bliska prawdy jesteś – przyznała niechętnie. – Ludzie nie mają tutaj wielu praw, bo są traktowani jak bydło – poprawiła z naciskiem. – Tu liczy się spryt i kontakty. Polowania są dozwolone, ale jedynie na tych, którzy do nikogo nie należą. Jeśli człowiek jest rozsądny, w porę znajdzie sobie kogoś, kto zapewni mu nietykalność. Oczywiście ceną jest krew; regularnie oddają ją do tutejszego banku. Najwięcej otrzymuje opiekun, a reszta jest do powszechnego użytku. – Wbiła wzrok we własne stopy i przez moment koncentrowała się jedynie na liczeniu kroków, kiedy poprowadziła ich dalej. Raz, dwa, trzy… – Mogą żyć tutaj normalnie. Mieć rodziny, dzieci… Ochrona jest dziedziczna, a młodzi do piętnastego roku życia jest nietykalna – dodała, jakby to miało chociaż trochę ten system usprawiedliwić.
– To niczego nie zmienia – zaprotestowała Esme, jak można było się spodziewać.
– To jest nasz świat i nasze zasady – ucięła chłodno, ucinając decyzję. – Po to są symbole. Po nich rozpoznaje się, który ludzie są pod ochroną. Mają tatuaże… Do jasnej cholery, nie patrz na mnie tak, jakbym to ja to wymyśliła! – skrzywiła się, teraz już niemal biegnąca przed siebie. – Tak, wiem, bydło. Idiotyczne, niehumanitarne, ale się sprawdza. Koniec tematu.
Niepotrzebnie w ogóle zaczynała mówić, ale przynajmniej temat ludzi pozwolił jej zakończyć rozmowę o symbolach na łuku. Przyjęła to z ulgą i przez resztę drogi milczała, nie zamierzając odezwać się ani słowem.

Najbardziej niezwykłe w położeniu Miasta Nocy było to, że leżało w olbrzymiej dolinie, która kształtem przypominała miskę. Było to widać zwłaszcza na obrzeżach, gdzie kierowała się Isabeau. Po przejściu przez miasto, znów znaleźli się w lesie, tym razem mniej dzikim i wyglądającym na bardziej przyjazny niż ten, który przywitał ich przy wejściu.
Kiedy się rozejrzało, dało się zaobserwować w oddali dość strome, skaliste ściany, wyznaczające granice doliny Wyglądało to naprawdę niezwykle, zwłaszcza kiedy słońce powoli znikało za horyzontem. Wieczorem miasto dopiero zaczynało przypominać miejsce, gdzie mieszkały wampiry i inne nadludzkie istoty – kiedy wszystko przybierało krwawy odcień, momentalnie zmieniał się nastrój i było się jeszcze bardziej świadomym obecności dzieci nocy.
Isabeau przynajmniej wiedziała już, dlaczego miasteczko wydawało się takie wyludnione. Podczas drogi do centrum, a później dalej na północ – prócz zmiennokształtnych nastolatków – widzieli może pięć czy sześć wampirów i hybryd, umykających kolejnymi uliczkami i śpieszących każdy w swoją stronę. Nieobecność wilkołaków Beau przyjęła z ulgą, chociaż i ta wydawała się niepokojąca.
Dopiero w centrum udało jej się znaleźć kogoś, kogo mogła bezpiecznie zapytać o to, co się dzieje – około trzydziestoletnią kobietę, człowieka na dodatek.
Ciepłokrwista – Maya, jak im się przedstawiła – miała brązowe, sięgające ramion włosy, zielone oczy i wyraziste rysy, które bez trudu zapadały w pamięć. Jak można było ocenić po stroju – miała na sobie ciepłe ubranie, względnie nowe – jej opiekun musiał być jednym z tych rozsądniejszych, który nie traktował ludzi jako zwierzyny. Ucieszyła się nawet, że tak było, bo przynajmniej mogła pokazać Cullenom, że nie kłamała, kiedy twierdziła, że ludzie mogą wieść w tym miejscu normalne życie.
Kiedy zapytała się o powód pustki na ulicach, Maya spojrzała na nią zaskoczona.
– Panienka nie wie? – zdziwiła się. – Wszyscy szykując się do Nowiu – wyjaśniła, a Isabeau zapragnęła uderzyć się otwartą dłonią w czoło.
Święto Nowiu! Jak mogła zapomnieć? Gdyby jej matka wiedziała, prawdopodobnie w tym momencie by ją wydziedziczyła, nie chcąc przyznawać się do córki, która była w stanie zapomnieć o tak istotnym wydarzeniu. Co miesiąc świętowali podczas bezksiężycowej nocy, ale to ten raz w lutym był najważniejszy; to był najkrótszy miesiąc i wierzyli, że to ma znaczenie. Mogła się domyślić, skoro dopiero co była pełnia, a do nowiu zostawały jakieś dwa tygodnie – święto wymagało sporo przygotowań.
Jedynie pokiwała głową i zaraz zapragnęła się oddalić, nie tylko w obawie, że znów padną jakieś pytania, ale przede wszystkim dlatego, że kiedy Maya niedbałym ruchem odgarnęła grzywkę, można było dostrzec tatuaż w kształcie sierpa księżyca po wewnętrznej stronie jej nadgarstka. Isabeau nie chciała wracać do rozmowy o znakach.
Ale teraz, kiedy znów znalazła się poza miastem, w końcu mogła stwierdzić, że czuje się bezpiecznie. Znów udało jej się rozluźnić i prawie zapomniała, że jest na Cullenów zła za to, że tak ostro zareagowali, kiedy przedstawiała im politykę miasta. To nie była jej wina, poza tym nawet gdyby miała (a mogłaby mieć, gdyby tylko wszystko potoczyło się inaczej...), nie zrobiłaby niczego w tej kwestii. Wampiry były drapieżcami i musiały jakoś funkcjonować, a ten system sprawdzał się od wieków.
Rozumiała argumenty Carlisle'a, który zrezygnował z ludzkiej krwi, decydując się polować na zwierzęta, ale to nie miało przyszłości w tym miejscu. Zdarzały się wampiry, które czuły się okropnie z tym, co się z nimi stało i robiły wszystko, byleby chociaż częściowo upodobnić się do ludzi, ale w znamienitej większości nieśmiertelni wręcz lubowali się w swojej naturze. Spróbować przekonać ich do alternatywnej diety, to tak jakby porwać się z motyką na słońce – po prostu nie miało sensu.
Poza tym pozostawały jeszcze wilkołaki. Dzieci nocy również lubowały się w zabijaniu i to nie dlatego, żeby przeżyć, ale przez wzgląd na samą przyjemność, którą czerpały z zabijania. No i łaknęły ludzkiej krwi, zwłaszcza przed i po pełni, kiedy najbliżej im było do wilków, które kryły się w ich wnętrzu. Przecież najlepszy tego dowód mieli dopiero co, kiedy Derek i Riley postanowili się zabawić; Isabeau była pewna, że robili to nie raz.
Westchnęła i przestała o tym myśleć. Teraz żałowała, że nie rozmawia z Carlisle'm i Esme, bo nie miała już żadnego sposobu na to, żeby zajmować czymś myśli. Tamta dwójka przynajmniej miała siebie i czasami rozmawiali o czymś cicho, Isabeau jednak nie upadła jeszcze na tyle nisko żeby ich podsłuchiwać albo zmusić się do tego, by jako pierwsza wyciągnąć rękę. Pozostawało jej jedynie iść i starać się nie zwariować przez ból głowy, który zaczęła odczuwać od prób zablokowania wspomnień.
A było to coraz cięższe, im bardziej zbliżali się do rodzinnego domu Isabeau. Jedynie tyle jeszcze powiedziała, zanim zawzięła się w tym, żeby milczeć – że zatrzymają się w jej dawnej rezydencji, gdzie wychowała ją matka. Allegra już dawno nie mieszkała w tym miejscu; podobno zniknęła krótko po wyjeździe Isabeau i nikt dotąd jej nie widział. Od tamtej pory w mieście działo się coraz gorzej, chociaż nikt nie chciał tego przyznać.
Isabeau czasami zastanawiała się, dlaczego Allegra wyjechała. Zakładała, że matka cierpiała po tym, co się wydarzyło – tym, co zniszczyło wszystko – chociaż przed nią zwykle udawała twardą i niewzruszoną. Zawsze powtarzała, że emocje – zwłaszcza te najsilniejsze, jak miłość czy przywiązanie – są zgubne, ale prawda była taka, że sama w to nie wierzyła. A nawet jeśli, nie była w stanie się tak naprawdę od nich odciąć; po prostu nie mogła pozostać obojętna, kiedy Aldero...
Cholera jasna!, zaklęła w myślach, ledwo powstrzymując się od wyrzucenia tych słów z siebie. Zacisnęła dłonie w pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę aż do krwi; poczuła ból, ale to było niczym w porównaniu z cierpieniem, które niczym sztylet przeszywało jej serce za każdym razem, kiedy obojętnie jak – na głos czy w myślach – wypowiadała Jego imię.
Wieczna żałoba – tak można było to określić. Zawsze miała cierpieć, niezależnie od tego ile czasu minęło i jeszcze miało minąć. Czterysta lat nie zmieniało nic; ból był wciąż obecny i wcale nie słabł, a po prostu ona stała się bardziej wytrwała i była w stanie go znosić. A może nawet nie chodziło tutaj o siłę – o to przysłowiowe: „co cię nie zabije, to cię wzmocni” – a jedynie o najzwyklejsze w świecie przyzwyczajenie.
Przywykła do bólu, więc potrafiła go ignorować.
Ale on wciąż był, równie silny i obecny jak zawsze. Różnie żywy jak wszystkie wspomnienia o Aldero, uwięzione w najgłębszych zakamarkach jej umysłu, gdzie powinny były pozostać uśpione po wieczność.
Gdyby to jednak było takie łatwe...
Jak mogłaby o nim nie myśleć, kiedy znajdowała się w tym miejscu? Idąc przez las, wręcz słyszała swój własny śmiech i jego głos. Wołał jej imię, kiedy drażniła się z nim, chowając pomiędzy drzewami i próbując zaatakować go bez ostrzeżenia. Jak na dzieci przystało, zachowywali się niewinnie i czasami irracjonalnie, ale to właśnie wtedy przeżywała najlepszy okres w swoim życiu.
A potem wszystko potoczyło się źle i go zabrakło. Błękitne oczy straciły cały blask i zamknęły się na wieczność; uśmiech znikł i już nigdy nie miała go zobaczyć, podobnie jak jego znajomej twarzy i jasnych włosów, którymi tak bardzo lubiła się bawić... Zostawił ją, po prostu umarł, a ona zmuszona była ostatecznie dorosnąć i zmierzyć się z tym wszystkim, co szykowało dla niej życie.
Gdyby żył, wszystko byłoby inaczej.
Ona byłaby inna. Bo przez kogo niby stała się tą pozornie zimną, sarkastyczną suką, jak uroczo stwierdził niedawno Gabriel? Kiedyś była inna, ale to było tak dawno, że równie dobrze mogło się wydarzyć w jakimś odległym życiu. A może i tak było, bo w momencie kiedy Aldero umarł, miała wrażenie, że zginęła razem z nim – z tym, że ona powróciła, a on nigdy nie miał.
Kiedyś była inna...
Kontury wszystkiego, co widziała, stały się nagle jakoś dziwnie zamglone i rozmazane. W pierwszej chwili ją to zdezorientowało i dopiero po chwili uświadomiła sobie, ze to łzy zebrały jej się w oczach, gotowe w każdej chwili popłynąć po policzkach. Rzadko płakała, zwłaszcza za nim – bo obiecała sobie, że więcej nie wyleje ani jednej łzy z jego powodu. Regularnie łamała tę obietnicę, kiedy tutaj wracała, by po odejściu złożyć ją na nowo.
Ale wtedy zawsze była sama. Teraz miała towarzystwo i nie mogła pozwolić sobie na to, żeby nagle się rozkleić. Gdyby to jeszcze był Gabriel, może by to zniosła, ale Carlisle i Esme? Była zbyt dumna żeby sobie na to pozwolić, tym bardziej, że ci natychmiast mieli zacząć ją pocieszać. A wtedy znów poczułaby się zagubiona i speszona czułością od której odwykła, kiedy jej życie się zmieniło.
Zaczęła pośpiesznie mrugać, dosłownie w ostatniej chwili powstrzymując łzy. Miała już w tym wprawę – przez lata doskonale nauczyła się kontrolować emocje. Gdyby nie to, prawdopodobnie już dawno postradałaby zmysły.
Upewniwszy się, że jej twarz niczego nie zdradza, odwróciła się do Carlisle'a i Esme, żeby na nich spojrzeć; dalej szła, tym razem tyłem, ale ufała swojemu instynktowi i zmysłowi równowagi na tyle, żeby mieć pewność, że nie upadnie.
– Prawie jesteśmy na miejscu – powiedziała obojętnym tonem, zdradzającym, że bynajmniej nie zamierza się godzić. Po prostu ich informowała, bo jakby nie patrzeć, skoro już byli razem, czuła się do tego zobowiązana. – Zmierzcha, a ja jestem zmęczona. Jutro zorientuję się co i jak, i spróbuję spotkać z kimś, kto może nam pomóc, ale niczego nie obiecuję – zastrzegła, bo nie miała zamiaru mieć na sumieniu Renesmee i Alessi, gdyby jednak się okazało, że lekarstwa nie ma albo nikt go nie zna.
Nie czekała aż jej odpowiedzą; znów odwróciła się w odpowiednią stronę i przyśpieszyła, teraz już prawie biegnąć. Byli tak blisko, że nie było sposobu żeby Carlisle i Esme nie trafili na miejsce, nawet gdyby stracili ją z oczu. Tutaj już nie musiała ich prowadzić, co przyjęła z ulgą, bo potrzebowała chwili na to, żeby ochłonąć.
Drake, ciąża, Aldero i to miejsce...
Tego było zbyt wiele, a ona była tylko jedna.
Machinalnie położyła dłoń na nieznacznie już zaokrąglonym brzuchu i pogłaskała go. Prawdopodobnie sobie to uroiła, bo bacząc na tempo rozwoju, dzieci nie powinny być jeszcze w stanie się poruszać, ale mogłaby przysiąc, że wyczuła delikatnie szturchnięcie. To odrobinę poprawiło jej humor i omal się nie uśmiechnęła.
Zaraz jednak na powrót spochmurniała; pomiędzy drzewami dostrzegła ciemny kształt i wiedziała, że już są na miejscu.
Chwilę później stanęła tuż przed swoim dawnym domem.

2 komentarze:

  1. Super po prostu ;>
    Ciekawe co się wydarzy w dawnym domu Isabeau.
    Pozdrawiam ;* Anja

    OdpowiedzUsuń
  2. Super rozdział
    Bardzo ciekawie wymyślone miejsce, fajny podział na frakcje..
    No oby tak dalej

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa