Isabeau
Isabeau ponuro wpatrywała się w symbole.
– Powiem
wam po drodze – obiecała w końcu. – Chodźmy. Tu nie jest dobrym pomysłem
stać w miejscu – wyjaśniła, szybkim krokiem przechodząc przez łuk.
Miasto
robiło wrażenie, nawet widziane z odległości. Wbiła wzrok w liczne
budynki, jak na razie skromne i niewielkie, które rysowały się przed nią,
kiedy prowadziła Cullenów ścieżką, biegnącą teraz w dół niezbyt stromego
pagórka. U jego stóp wydeptana dróżka przechodziła w brukowaną,
solidną uliczkę – była w domu.
Kiedy
poczuła pod stopami drogę, poczuła się tak, jakby uleciało z niej całe
napięcie. Tak było zawsze – denerwowała się przez całą drogę do tego miejsca,
kiedy zaś już znalazł się w mieście, niejako godziła się z tym, że
znowu tu jest. Tym razem było tak samo i musiała sobie z tym
poradzić.
W tym
miejscu jakby czas się zatrzymał. Labirynty uliczek, wiekowe budynki… Isabeau
szła szybkim krokiem, powoli zagłębiając się w miasto i mając
wrażenie, że znów jest małą dziewczynką. To miejsce było niebezpieczne nie
tylko przez wzgląd na jego mieszkańców, ale właśnie przez jego niezmienność i związane
z tym wspomnienia.
– Tędy
dojdziemy do rynku – powiedziała z zapałem. – To teren neutralny, gdzie
spotykają się wszyscy, niezależnie od rasy i gdzie… Hm, mamy swoje
rozrywki – powiedziała, ostrożnie dobierając słowa. – Najbliżej centrum
mieszkają wampiry. Jakby nie patrzeć, to one tutaj rządzą, chociaż wilkołaki
mają tu równie wiele do powiedzenia. Ale one wolą bardziej odludne miejsca,
poza tym lepiej żeby nie przebywały z takimi jak my. – Machnęła ręką na
wschód. – Tam lepiej nie chodzić, bo to ich tereny. Co prawda są wyraźnie
wytyczone granice, ale wilkołaki z natury nie są zbyt przyjazne i jeśli
nie potrafi się szybko biegać, wyprawa na wschód to najprostsza forma
samobójstwa. Lepiej trzymać się centrum i zachodu, ewentualnie obrzeży, bo
są względnie bezpieczne.
Urwała na
moment, żeby złapać oddech oraz dać Esme i Carlisle'owi chwile na
oswojenie się z nowymi informacjami. Jak na razie szło dobrze, ale schody
dopiero miały się zacząć.
Miała
otworzyć usta żeby coś powiedzieć, ale wtedy z jednej z bocznych
uliczek wypadła grupa nastolatków. Dwie dziewczyny i trzech chłopców,
biegli typowo ludzkim tempem i przepychali się przyjaźnie. Chłopcy byli
bardzo do siebie podobni, zupełnie jak bracia – wszyscy szczupły, ciemnowłosi i zwinni
– dziewczęta zaś stanowiły swoje przeciwieństwa; jedna z nich była ruda i wysoka,
druga zaś miała spływające do pasa czarne włosy i ciemną karnację.
Kiedy
dostrzegli, że nie są sami, na moment zamarli, a potem skinęli z szacunkiem
głową i uciekli w swoją stronę. Rudowłosa wyprzedziła towarzyszy, a chwilę
później niemal z gracją przeistoczyła się w sokoła – pięknego ptaka o upierzeniu
dokładnie takim samym, jak jej włosy – i znikła gdzieś wśród gęstych
chmur, które zasnuwały niebo. Dzieciaki ruszyły za nią, śmiejąc się i coś
wykrzykując.
Isabeau
wzruszyła ramionami.
– Zmiennokształtni.
Najbardziej neutralni i najbardziej w porządku – mruknęła, po czym
spojrzała na Cullenów znacząco, jakby chciała dodać „zazwyczaj”. Jacob wydawał
się być wyjątkiem od tej reguły.
Dla niej to
było coś normalnego, ale dla kogoś, kto był w tym miejscu po raz pierwszy…
Zazdrościła im trochę tego, że mogą dostrzec pozytywy.
– Zmiennokształtni
są neutralni… wobec czego? – zapytał z wahaniem Carlisle.
Isabeau
zaklęła pod nosem; myślała, że nie wychwycą specyficznej nuty w jej tonie.
– Wobec
konfliktu – odparła niechętnie. – Nie ukrywajmy, to wampiry tutaj rządzą,
chociaż oficjalnie „wszystkie dzieci nocy są równe” – westchnęła, kreśląc w powietrzu
cudzysłów. – Wilkołaki zawsze stoją ten stopień niżej, więc nieformalnie ze
sobą rywalizujemy. Zmiennokształtni mogłoby być niejako kartą przetargową, ale
tego nie chcą i nie popierają żadnej ze stron.
Doktor
pokiwał głową.
– A pół-wampiry?
– drążył. Isabeau mogła się założyć, że na widok rudowłosej dziewczyny
momentalnie znów zaczęli martwić się o Renesmee.
– Z nami
jest o tyle trudno, że niektórzy uważają, że nie powinno nas być. To w końcu
powiązanie z ludźmi, które nie powinno mieć miejsca. Wiecie, brudna krew. –
Skrzywiła się. – Ale teraz już właściwie nie przywiązuje się do tego większej
wagi. Połowa dworu to właśnie dhampiry.
– Dworu? – powtórzyła
Esme. Może uznali, że jeśli będą atakować ją pytaniami na zmianę, mniej to ją
zdenerwuje?
Znów się
skrzywiła.
– Strata
czasu, wyjaśni się później. Inny zestaw pytań poproszę – zbyła ich chłodno.
Przyspieszyła
nieznacznie i spojrzała przed siebie. Wcześniej właściwie nie patrzyła na
drogę – nogi same wiedziały, gdzie zamierza iść. Znała to miejsce doskonale,
dlatego mogłaby się po nim poruszać nawet z zamkniętymi oczami.
– No
dobrze, niech będzie – zgodził się Carlisle. – Uniknęłaś mojego pierwszego
pytania, kiedy tutaj weszliśmy – przypomniał jej spokojnie, nawiązując do
symboli na łuku.
Powoli
wypuściła powietrze z płuc. Chyba jednak dwór był lepszym tematem.
– To herby –
powiedziała cicho. – Wyróżniamy cztery najważniejsze… kasty? Tak chyba
najprościej to określić. – Rozejrzała się, żeby sprawdzić czy nikt ich nie
obserwuje albo nie podsłuchuje, ale ulice były puste. Dziwne, bo zbliżał się do
centrum, a tam zawsze był ruch. – To zaszczyt do którejś z nich przynależeć,
bo daje pewne przywileje – wyjaśniła, ostrożnie dobierając słowa.
Serce
zabiło jej szybciej, ale miała nadzieję, że żadne z nich nie zwróciło na
to uwagi. Proszę,
żeby tylko nie pytali…, pomyślała niemal błagalnie.
– Ta łapa
to wilkołaki? – zgadła Esme. Ten symbol wydawał się być najbardziej oczywisty.
– Jedynie
te, które należą do lokalnej watahy. Przejezdni to przejezdni – sprostowała. – To
jakby taka wielka policja, bo chronią całe miasto. Czasami aż nadto – dodała z przekąsem,
niechętnie wracając pamięcią do incydentu z Rileyem i Derekiem. – Serce
i strzała to łowcy – ciągnęła dalej, trzymając się tych bezpieczniejszych
tematów, zanim zdążyliby zapytać o coś niewygodnego. – Po pierwsze,
uzdolnieni, którzy otaczają miasto ochroną. Kontrola pogody, tarcza… A poza
tym ci, którzy zajmują się interesami z ludźmi. I pilnują, żeby nigdy
tego miejsca nie opuścili.
Jak
liczyła, na moment stracili zainteresowanie pozostałymi dwoma znakami,
skupiając się na czymś istotniejszym.
– Mówiłaś,
że to miejsce zamieszkują jedynie tacy jak my – przypomniała pospiesznie Esme,
zdezorientowana.
Carlisle
nic nie powiedział, ale Isabeau poznała po jego oczach, że być może rozumiał
albo przynajmniej coś podejrzewał.
– A skąd
bralibyśmy krew? – zapytała w ramach odpowiedzi. Oczy Esme zrobiły się
większe. – Mieszka ich tutaj całkiem sporo na obrzeżach. Funkcjonują między
nami, tak jak my żyjemy na co dzień w ich świecie. Bycie tutaj śmiertelnym
nie oznacza tego, że jest się jednocześnie skazanym – zapewniła. – Nie zawsze
zabija się niewolników…
– Niewolników!
– Esme aż się zatrzymała, zmuszając Isabeau do zrobienia tego samego. – Przecież
to brzmi tak, jakbyście hodowali ich jak bydło! – zaprotestowała.
Oczy
Isabeau pociemniały, kiedy zmrużyła je nieco gniewnie.
– Gdybyś
tylko wiedziała, jak bliska prawdy jesteś – przyznała niechętnie. – Ludzie nie
mają tutaj wielu praw, bo są traktowani jak bydło – poprawiła z naciskiem.
– Tu liczy się spryt i kontakty. Polowania są dozwolone, ale jedynie na
tych, którzy do nikogo nie należą. Jeśli człowiek jest rozsądny, w porę
znajdzie sobie kogoś, kto zapewni mu nietykalność. Oczywiście ceną jest krew;
regularnie oddają ją do tutejszego banku. Najwięcej otrzymuje opiekun, a reszta
jest do powszechnego użytku. – Wbiła wzrok we własne stopy i przez moment
koncentrowała się jedynie na liczeniu kroków, kiedy poprowadziła ich dalej.
Raz, dwa, trzy… – Mogą żyć tutaj normalnie. Mieć rodziny, dzieci… Ochrona jest
dziedziczna, a młodzi do piętnastego roku życia jest nietykalna – dodała,
jakby to miało chociaż trochę ten system usprawiedliwić.
– To
niczego nie zmienia – zaprotestowała Esme, jak można było się spodziewać.
– To jest
nasz świat i nasze zasady – ucięła chłodno, ucinając decyzję. – Po to są
symbole. Po nich rozpoznaje się, który ludzie są pod ochroną. Mają tatuaże… Do
jasnej cholery, nie patrz na mnie tak, jakbym to ja to wymyśliła! – skrzywiła
się, teraz już niemal biegnąca przed siebie. – Tak, wiem, bydło. Idiotyczne,
niehumanitarne, ale się sprawdza. Koniec tematu.
Niepotrzebnie
w ogóle zaczynała mówić, ale przynajmniej temat ludzi pozwolił jej
zakończyć rozmowę o symbolach na łuku. Przyjęła to z ulgą i przez
resztę drogi milczała, nie zamierzając odezwać się ani słowem.
Najbardziej niezwykłe w położeniu
Miasta Nocy było to, że leżało w olbrzymiej dolinie, która kształtem
przypominała miskę. Było to widać zwłaszcza na obrzeżach, gdzie kierowała się
Isabeau. Po przejściu przez miasto, znów znaleźli się w lesie, tym razem
mniej dzikim i wyglądającym na bardziej przyjazny niż ten, który przywitał
ich przy wejściu.
Kiedy się
rozejrzało, dało się zaobserwować w oddali dość strome, skaliste ściany,
wyznaczające granice doliny Wyglądało to naprawdę niezwykle, zwłaszcza kiedy
słońce powoli znikało za horyzontem. Wieczorem miasto dopiero zaczynało przypominać
miejsce, gdzie mieszkały wampiry i inne nadludzkie istoty – kiedy wszystko
przybierało krwawy odcień, momentalnie zmieniał się nastrój i było się
jeszcze bardziej świadomym obecności dzieci nocy.
Isabeau
przynajmniej wiedziała już, dlaczego miasteczko wydawało się takie wyludnione.
Podczas drogi do centrum, a później dalej na północ – prócz
zmiennokształtnych nastolatków – widzieli może pięć czy sześć wampirów i hybryd,
umykających kolejnymi uliczkami i śpieszących każdy w swoją stronę.
Nieobecność wilkołaków Beau przyjęła z ulgą, chociaż i ta wydawała
się niepokojąca.
Dopiero w centrum
udało jej się znaleźć kogoś, kogo mogła bezpiecznie zapytać o to, co się
dzieje – około trzydziestoletnią kobietę, człowieka na dodatek.
Ciepłokrwista
– Maya, jak im się przedstawiła – miała brązowe, sięgające ramion włosy,
zielone oczy i wyraziste rysy, które bez trudu zapadały w pamięć. Jak
można było ocenić po stroju – miała na sobie ciepłe ubranie, względnie nowe – jej
opiekun musiał być jednym z tych rozsądniejszych, który nie traktował
ludzi jako zwierzyny. Ucieszyła się nawet, że tak było, bo przynajmniej mogła
pokazać Cullenom, że nie kłamała, kiedy twierdziła, że ludzie mogą wieść w tym
miejscu normalne życie.
Kiedy
zapytała się o powód pustki na ulicach, Maya spojrzała na nią zaskoczona.
– Panienka
nie wie? – zdziwiła się. – Wszyscy szykując się do Nowiu – wyjaśniła, a Isabeau
zapragnęła uderzyć się otwartą dłonią w czoło.
Święto
Nowiu! Jak mogła zapomnieć? Gdyby jej matka wiedziała, prawdopodobnie w tym
momencie by ją wydziedziczyła, nie chcąc przyznawać się do córki, która była w stanie
zapomnieć o tak istotnym wydarzeniu. Co miesiąc świętowali podczas
bezksiężycowej nocy, ale to ten raz w lutym był najważniejszy; to był
najkrótszy miesiąc i wierzyli, że to ma znaczenie. Mogła się domyślić,
skoro dopiero co była pełnia, a do nowiu zostawały jakieś dwa tygodnie – święto
wymagało sporo przygotowań.
Jedynie
pokiwała głową i zaraz zapragnęła się oddalić, nie tylko w obawie, że
znów padną jakieś pytania, ale przede wszystkim dlatego, że kiedy Maya
niedbałym ruchem odgarnęła grzywkę, można było dostrzec tatuaż w kształcie
sierpa księżyca po wewnętrznej stronie jej nadgarstka. Isabeau nie chciała
wracać do rozmowy o znakach.
Ale teraz,
kiedy znów znalazła się poza miastem, w końcu mogła stwierdzić, że czuje
się bezpiecznie. Znów udało jej się rozluźnić i prawie zapomniała, że jest
na Cullenów zła za to, że tak ostro zareagowali, kiedy przedstawiała im
politykę miasta. To nie była jej wina, poza tym nawet gdyby miała (a mogłaby
mieć, gdyby tylko wszystko potoczyło się inaczej...), nie zrobiłaby niczego w tej
kwestii. Wampiry były drapieżcami i musiały jakoś funkcjonować, a ten
system sprawdzał się od wieków.
Rozumiała
argumenty Carlisle'a, który zrezygnował z ludzkiej krwi, decydując się
polować na zwierzęta, ale to nie miało przyszłości w tym miejscu. Zdarzały
się wampiry, które czuły się okropnie z tym, co się z nimi stało i robiły
wszystko, byleby chociaż częściowo upodobnić się do ludzi, ale w znamienitej
większości nieśmiertelni wręcz lubowali się w swojej naturze. Spróbować
przekonać ich do alternatywnej diety, to tak jakby porwać się z motyką na
słońce – po prostu nie miało sensu.
Poza tym
pozostawały jeszcze wilkołaki. Dzieci nocy również lubowały się w zabijaniu
i to nie dlatego, żeby przeżyć, ale przez wzgląd na samą przyjemność,
którą czerpały z zabijania. No i łaknęły ludzkiej krwi, zwłaszcza
przed i po pełni, kiedy najbliżej im było do wilków, które kryły się w ich
wnętrzu. Przecież najlepszy tego dowód mieli dopiero co, kiedy Derek i Riley
postanowili się zabawić; Isabeau była pewna, że robili to nie raz.
Westchnęła i przestała
o tym myśleć. Teraz żałowała, że nie rozmawia z Carlisle'm i Esme,
bo nie miała już żadnego sposobu na to, żeby zajmować czymś myśli. Tamta dwójka
przynajmniej miała siebie i czasami rozmawiali o czymś cicho, Isabeau
jednak nie upadła jeszcze na tyle nisko żeby ich podsłuchiwać albo zmusić się
do tego, by jako pierwsza wyciągnąć rękę. Pozostawało jej jedynie iść i starać
się nie zwariować przez ból głowy, który zaczęła odczuwać od prób zablokowania
wspomnień.
A było to
coraz cięższe, im bardziej zbliżali się do rodzinnego domu Isabeau. Jedynie
tyle jeszcze powiedziała, zanim zawzięła się w tym, żeby milczeć – że
zatrzymają się w jej dawnej rezydencji, gdzie wychowała ją matka. Allegra
już dawno nie mieszkała w tym miejscu; podobno zniknęła krótko po
wyjeździe Isabeau i nikt dotąd jej nie widział. Od tamtej pory w mieście
działo się coraz gorzej, chociaż nikt nie chciał tego przyznać.
Isabeau
czasami zastanawiała się, dlaczego Allegra wyjechała. Zakładała, że matka
cierpiała po tym, co się wydarzyło – tym, co zniszczyło wszystko – chociaż
przed nią zwykle udawała twardą i niewzruszoną. Zawsze powtarzała, że
emocje – zwłaszcza te najsilniejsze, jak miłość czy przywiązanie – są zgubne,
ale prawda była taka, że sama w to nie wierzyła. A nawet jeśli, nie
była w stanie się tak naprawdę od nich odciąć; po prostu nie mogła
pozostać obojętna, kiedy Aldero...
Cholera
jasna!, zaklęła w myślach, ledwo powstrzymując się od wyrzucenia tych
słów z siebie. Zacisnęła dłonie w pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę
aż do krwi; poczuła ból, ale to było niczym w porównaniu z cierpieniem,
które niczym sztylet przeszywało jej serce za każdym razem, kiedy obojętnie jak
– na głos czy w myślach – wypowiadała Jego imię.
Wieczna
żałoba – tak można było to określić. Zawsze miała cierpieć, niezależnie od tego
ile czasu minęło i jeszcze miało minąć. Czterysta lat nie zmieniało nic;
ból był wciąż obecny i wcale nie słabł, a po prostu ona stała się
bardziej wytrwała i była w stanie go znosić. A może nawet nie
chodziło tutaj o siłę – o to przysłowiowe: „co cię nie zabije, to cię
wzmocni” – a jedynie o najzwyklejsze w świecie przyzwyczajenie.
Przywykła
do bólu, więc potrafiła go ignorować.
Ale on
wciąż był, równie silny i obecny jak zawsze. Różnie żywy jak wszystkie
wspomnienia o Aldero, uwięzione w najgłębszych zakamarkach jej
umysłu, gdzie powinny były pozostać uśpione po wieczność.
Gdyby to
jednak było takie łatwe...
Jak mogłaby
o nim nie myśleć, kiedy znajdowała się w tym miejscu? Idąc przez las,
wręcz słyszała swój własny śmiech i jego głos. Wołał jej imię, kiedy
drażniła się z nim, chowając pomiędzy drzewami i próbując zaatakować
go bez ostrzeżenia. Jak na dzieci przystało, zachowywali się niewinnie i czasami
irracjonalnie, ale to właśnie wtedy przeżywała najlepszy okres w swoim
życiu.
A potem
wszystko potoczyło się źle i go zabrakło. Błękitne oczy straciły cały
blask i zamknęły się na wieczność; uśmiech znikł i już nigdy nie
miała go zobaczyć, podobnie jak jego znajomej twarzy i jasnych włosów,
którymi tak bardzo lubiła się bawić... Zostawił ją, po prostu umarł, a ona
zmuszona była ostatecznie dorosnąć i zmierzyć się z tym wszystkim, co
szykowało dla niej życie.
Gdyby żył,
wszystko byłoby inaczej.
Ona byłaby
inna. Bo przez kogo niby stała się tą pozornie zimną, sarkastyczną suką, jak
uroczo stwierdził niedawno Gabriel? Kiedyś była inna, ale to było tak dawno, że
równie dobrze mogło się wydarzyć w jakimś odległym życiu. A może i tak
było, bo w momencie kiedy Aldero umarł, miała wrażenie, że zginęła razem z nim
– z tym, że ona powróciła, a on nigdy nie miał.
Kiedyś była
inna...
Kontury
wszystkiego, co widziała, stały się nagle jakoś dziwnie zamglone i rozmazane.
W pierwszej chwili ją to zdezorientowało i dopiero po chwili
uświadomiła sobie, ze to łzy zebrały jej się w oczach, gotowe w każdej
chwili popłynąć po policzkach. Rzadko płakała, zwłaszcza za nim – bo obiecała
sobie, że więcej nie wyleje ani jednej łzy z jego powodu. Regularnie
łamała tę obietnicę, kiedy tutaj wracała, by po odejściu złożyć ją na nowo.
Ale wtedy
zawsze była sama. Teraz miała towarzystwo i nie mogła pozwolić sobie na
to, żeby nagle się rozkleić. Gdyby to jeszcze był Gabriel, może by to zniosła,
ale Carlisle i Esme? Była zbyt dumna żeby sobie na to pozwolić, tym
bardziej, że ci natychmiast mieli zacząć ją pocieszać. A wtedy znów
poczułaby się zagubiona i speszona czułością od której odwykła, kiedy jej
życie się zmieniło.
Zaczęła
pośpiesznie mrugać, dosłownie w ostatniej chwili powstrzymując łzy. Miała
już w tym wprawę – przez lata doskonale nauczyła się kontrolować emocje.
Gdyby nie to, prawdopodobnie już dawno postradałaby zmysły.
Upewniwszy
się, że jej twarz niczego nie zdradza, odwróciła się do Carlisle'a i Esme,
żeby na nich spojrzeć; dalej szła, tym razem tyłem, ale ufała swojemu
instynktowi i zmysłowi równowagi na tyle, żeby mieć pewność, że nie
upadnie.
– Prawie
jesteśmy na miejscu – powiedziała obojętnym tonem, zdradzającym, że bynajmniej
nie zamierza się godzić. Po prostu ich informowała, bo jakby nie patrzeć, skoro
już byli razem, czuła się do tego zobowiązana. – Zmierzcha, a ja jestem
zmęczona. Jutro zorientuję się co i jak, i spróbuję spotkać z kimś,
kto może nam pomóc, ale niczego nie obiecuję – zastrzegła, bo nie miała zamiaru
mieć na sumieniu Renesmee i Alessi, gdyby jednak się okazało, że lekarstwa
nie ma albo nikt go nie zna.
Nie czekała
aż jej odpowiedzą; znów odwróciła się w odpowiednią stronę i przyśpieszyła,
teraz już prawie biegnąć. Byli tak blisko, że nie było sposobu żeby Carlisle i Esme
nie trafili na miejsce, nawet gdyby stracili ją z oczu. Tutaj już nie
musiała ich prowadzić, co przyjęła z ulgą, bo potrzebowała chwili na to,
żeby ochłonąć.
Drake,
ciąża, Aldero i to miejsce...
Tego było
zbyt wiele, a ona była tylko jedna.
Machinalnie
położyła dłoń na nieznacznie już zaokrąglonym brzuchu i pogłaskała go.
Prawdopodobnie sobie to uroiła, bo bacząc na tempo rozwoju, dzieci nie powinny
być jeszcze w stanie się poruszać, ale mogłaby przysiąc, że wyczuła
delikatnie szturchnięcie. To odrobinę poprawiło jej humor i omal się nie
uśmiechnęła.
Zaraz
jednak na powrót spochmurniała; pomiędzy drzewami dostrzegła ciemny kształt i wiedziała,
że już są na miejscu.
Chwilę
później stanęła tuż przed swoim dawnym domem.
Super po prostu ;>
OdpowiedzUsuńCiekawe co się wydarzy w dawnym domu Isabeau.
Pozdrawiam ;* Anja
Super rozdział
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawie wymyślone miejsce, fajny podział na frakcje..
No oby tak dalej