Isabeau
Klęczała na posadzce,
spazmatycznie chwytając oddech. Czuła słodki zapach krwi i to wystarczyło,
by bezwiednie wysunęła kły, ale zaraz spróbowała nad sobą zapanować. Głód nie
był istotny, zresztą nie miała jak go zaspokoić, bo – jak nagle sobie
uświadomiła – osoka należała do niej.
Skrzywiła
się, po czym uniosła dłoń do twarzy. Wyczuła pod palcami wilgoć, ale nie była
pewna czy to łzy, pot czy może właśnie krew. W zasadzie to i tak nie
miało w tamtej chwili znaczenia. Wiedziała to nawet w oszołomieniu, w pamięci
wciąż mając to, że ktoś ją wołał. Miała coś ważnego do zrobienia, poza tym…
O jasna cholera!
Poderwała się
tak gwałtownie, że aż pociemniało jej przed oczami. W pierwszym odruchu
pragnęła rzucić się do ucieczki, aż nazbyt dobrze zdając sobie sprawę z tego,
że w pobliżu znajdowało się coś, co mogło ją skrzywdzić. Pamiętała paraliżujący
ból oraz to, że chwilę wcześniej rozmawiała z Jaquesem. To była jego wina –
a także urządzenia, które znajdowało się w pokoju, w którym ją
uwięził. Jak zwykle powiedziała o kilka słów za dużo, ale to było do
przewidzenia.
Ha! A zawsze
wmawiała Gabrielowi, że to jego porywczość kiedy doprowadzi go do grobu!
– Już ci
lepiej, czy mam zacząć się martwić?
Drgnęła i z cichym
warknięciem odwróciła się w stronę, z której dochodził głos. Rufus spojrzał
na nią bez większego zainteresowania, bynajmniej niezaskoczony jej reakcją. Isabeau
z wola wypuściła powietrze z płuc, nagle zażenowana. Spróbowała się
uspokoić, za wszelką cenę próbując wziąć się w garść, to jednak okazało
się o wiele trudniejsze, niż mogłaby przypuszczać.
– Co się…? –
Zamilkła i niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła. Z zaskoczeniem
uprzytomniła sobie, że znów znajdowali się na pogrążonym w półmroku
korytarzu. – Gdzie jest ten skurwiel? – wyrwało jej się.
– Zgaduję,
że przeżyjesz – mruknął Rufus. Mimo wszystko mogłaby przysiąc, że wyczuła w jego
tonie coś na kształt ulgi.
– Uważaj,
bo zaraz powiesz mi, że się z tego cieszysz.
Wampir rzucił
jej rozdrażnione spojrzenie.
– Jeszcze
jedno słowo i zamknę cię tam z powrotem. Chętnie sprawdzę, co jeszcze
da się zrobić z tą maszyną – obruszył się, a Isabeau prychnęła, jakoś
nie mając wątpliwości, że bardzo chętnie znalazłby pretekst, by choć trochę
sobie poeksperymentować.
– Pytam
poważnie – warknęła, coraz bardziej zniecierpliwiona. – Gdzie Jaques? –
ponagliła, dla pewności raz jeszcze rozglądając się dookoła.
– A skąd
mam wiedzieć? Uciekł, kiedy przyszedłem.
Warknęła,
nie kryjąc frustracji. Niech to szlag!
– I nie
poszedłeś za nim?! – jęknęła, po czym zamilkła, kiedy szwagier spojrzał na nią
tak, jakby miał ją za wariatkę. W zasadzie w jego przypadku nie
byłoby to niczym nowym.
– Mogłem
albo za nim iść, albo wyciągać ciebie. Nie wiem jak ty, ale ja nie potrafię się
rozdwoić – Rufus z niedowierzaniem pokręcił głową. – Zawsze któraś z was
musi mi to robić, prawda? Czy naprawdę tak trudno jest trzymać się z dala
od kłopotów przez choćby pięć cholernych minut?
– Powiedział
facet przez którego mamy większość tych kłopotów – mruknęła, zakładając ramiona
na piersi.
Przez
krótką chwilę wyglądał na chętnego, żeby rzucić coś złośliwego, ale ostatecznie
tego nie zrobił. W zamian jak gdyby nigdy nic odwrócił się i ruszył w głąb
korytarza, jak gdyby nigdy nic decydując się ją zostawić. Isabeau zaklęła pod
nosem, po czym chcąc nie chcąc ruszyła za nim, mimowolnie zastanawiając nad tym,
czy nie przesadziła. To nie był dobry moment na jakiekolwiek kłótnie, nie
wspominając o tym, że – tylko w pewnym stopniu – najwyraźniej była mu
coś winna.
Potrzebowała
chwili, by się z nim zrównać. Po wyrazie jego twarzy nie była w stanie
jednoznacznie stwierdzić, w jakim był nastroju, ale to wydawało się najmniej
istotne.
– Dokąd
idziesz? – zapytała, nie kryjąc niepokoju. Wciąż czuła się oszołomiona, nie
wspominając o tym, że na usta cisnęły jej się dziesiątki pytań.
– Kto wie? Posprawiać
jeszcze trochę kłopotów? – rzucił z przekąsem. – A może po prostu
znaleźć Laylę i Claire, bo po to tutaj przyszedłem.
– Powinniśmy
trzymać się razem – przypomniała, w pośpiechu wyrzucając z siebie
kolejne słowa. – Szukałam cię, wiesz? Na razie krążymy bez celu i… – zaczęła,
ale uciszył ją zniecierpliwionym spojrzeniem.
– I dlatego
byłaś sama z Jaquesem? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. – Właśnie dlatego
wolę działaś w pojedynkę. Jedynie mnie spowalniacie.
– Byłam z Renesmee.
Drgnął, ale
nie zatrzymał się. Mimo wszystko wyczuła, że coś w perspektywie tego, że
komuś mogła stać się krzywda, wyraźnie go zaniepokoiło. Cóż, wiedziała
przecież, że lubił Nessie… A przynajmniej ją tolerował w stopniu
większym niż pozostałych. Nie miała pewności czy wyłącznie przez wzgląd na
Laylę, czy może po prostu miał do dziewczyny słabość, ale to nie miało
znaczenia.
– Znalazłem
tylko ciebie – powiedział w końcu.
– Bo się
rozdzieliłyśmy. Miałam sprawdzić ten korytarz i… – Wzruszyła ramionami. Nie
miała ochoty rozwodzić się nad tym, czy postąpiła głupio, jak ostatnia kretynka
wchodząc do tamtego pokoju. – Gabriela nie widziałam, ale pewnie sobie
poradził. Tak czy inaczej…
– Zawróć po
Renesmee i więcej się nie rozdzielajcie.
Spojrzała na
niego z niedowierzaniem.
– I co,
potem mam dalej szukać ciebie? – obruszyła się. – Rufus, do cholery, coś tutaj jest
nie tak. Poza tym… – zaczęła gniewnie, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
Coś w jej
tonie musiało dać mu do myślenia, bo spojrzał na nią pytająco, wyraźnie
zaintrygowany. W tamtej chwili utwierdziła się w przekonaniu, że nie
miał żadnego planu, w gruncie rzeczy wiedząc równie niewiele, co i ona
albo Renesmee.
– Co? –
ponaglił, wyraźnie zniecierpliwiony. Jedynie potrząsnęła głową, zatrzymał się,
bez jakiegokolwiek ostrzeżenia stając jej na drodze. – Czegoś mi nie mówisz –
stwierdził podejrzliwym tonem.
– Bo to nie
jest ważne – zniecierpliwiła się. Szlag, tego jeszcze potrzebowała, by dowiedział
się, co Jaques mówił na temat Claire! Podejrzewała jaka byłaby reakcja, co
jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że powinna milczeć. – Próbuję myśleć
rozsądnie. I nie, nie patrz tak na mnie. To, co się stało… Zaskoczył mnie,
jasne? Nie mów, że ciebie nie – dodała, ale doczekała się wyłącznie tego, że z wyraźną
niechęcią zawrócił.
– Nie
obchodzi mnie to, czy wciąż żyje. Póki nie wchodzi nam w drogę…
Nie dodał
niczego więcej, więc zdecydowała się nie ciągnąć tematu. Przez kilka kolejnych
sekund trwała w ciszy, próbując zebrać myśli. Już nie czuła bólu, zresztą
wystarczyła krótka chwila, by jej ciało doszło do siebie. Co prawda wciąż czuła
krew, ale zapach był na tyle nikły, by upewniła się, że przestała krwawić.
Cokolwiek się wydarzyło, najwyraźniej Rufus pojawił się wystarczająco szybko,
by uniknęła konsekwencji.
– Ehm… Dzięki
– szepnęła, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
Wyczuła, że
na nią spojrzał.
– Że co
proszę?
– Wiem, że
słyszałeś – żachnęła się. – I nie, nie powtórzę tego – dodała, po czym w końcu
zdecydowała się na niego spojrzeć. – Co to właściwie było?
– Dobre
pytanie… – Zawahał się, wyraźnie nad czymś myśląc. – Najpewniej coś, co
zabiłoby człowieka. Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale istnieją
częstotliwości, na których dźwięk potrafi być zabójczy – wyjaśnił i zabrzmiał
przy tym niemalże łagodnie.
– Dźwięk… –
powtórzyła z powątpiewaniem.
Czy
słyszała cokolwiek? Pamiętała ból i to, że czuła się jak sparaliżowana,
ale nic ponadto. W zasadzie nie była nawet pewna, czy faktycznie zdołała
ruszyć się z miejsca i dotrzeć do drzwi, czy może to było wyłącznie
snem. W pamięci miała jedną wielką czarną dziurę – ciemność przepełnioną
strachem i cierpieniem, którego nie doznała od dawna.
– Nie każ
mi teraz prowadzić wykładu z fizyki, dobra? Nawet jako wampir masz swoje ograniczenia.
Słyszymy więcej niż ludzie, ale to wciąż określone częstotliwości… – Zamilkł, a ona
spojrzała na niego z powątpiewaniem. To był jeden z tych nielicznych
razów, kiedy nie próbował jej drażnić. Co więcej, jego wyjaśnienia przynajmniej
raz nie brzmiały jak naukowy bełkot, choć poniekąd bez wątpienia nim były. I tak,
to brzmiało jak wykład, chociaż w formie na tyle przystępnej, by nie miała
ochoty mu tego wytykać. – Swoją drogą, to ciekawe – dodał i poczucie tego,
że jednak mogłaby go zrozumieć momentalnie zniknęło.
– Co? Że
coś prawie mnie zabiło? – zapytała w odpowiedzi. – Naprawdę fascynujące!
– Nie o to
mi chodzi – zniecierpliwił się. – W zasadzie jakby się zastanowić, sam
pomysł z wykorzystaniem dźwięku jest dziecinnie prosty i mało
odkrywczy – rzucił niemalże pobłażliwym tonem. Jasne, że tak! Sam pewnie masz takie coś w laboratorium, pomyślała
z przekąsem, ale powstrzymała się od złośliwości. Szczerze mówiąc,
chwilami ją przerażał, choć i tego nie zamierzała przyznać. – Ale to
miejsce… Ci ludzie może i nie wiedzą, co robią, ale stworzyli coś, co na
dłuższą metę mogłoby być niepokojące. Sama zauważ jak łatwo pozwoliłaś się
unieruchomić.
– To nie
zabrzmiało szczególnie optymistycznie…
Wampir jedynie
potrząsnął głową.
– Nie miało
– stwierdził z rozbrajającą wręcz szczerością. – Co więcej, sama dopiero
co powiedziałaś, że coś jest nie tak. Ta cisza jest podejrzana.
Zacisnęła
usta, chcąc nie chcąc przypominając sobie o dręczących ją do tej pory wątpliwościach.
Pomijając Jaquesa i tamtego dziwnego mężczyznę, z którym walczył Gabriel,
od wejścia tutaj nie spotkali nikogo więcej. Jakby tego było mało, przecież
słyszeli alarm – zaledwie przez chwilę, ale pomimo tego…
Serce
zabiło jej szybciej, kiedy naszła ją co najmniej niepokojąca, porażająco wręcz
prawdopodobna myśl.
– Rufus… –
wyrwało jej się i zanim zdążyła się zastanowić, raptownie przystanęła,
jednocześnie chwytając go za ramię.
Wyczuła, że
zesztywniał pod jej dotykiem, ale przynajmniej się zatrzymał.
– Na litość
bogini, nie mów mi tylko, że zamierzasz mdleć, bo naprawdę… – zaczął, ale nie
pozwoliła mu dokończyć.
– Wydaje mi
się, że nie jesteśmy tutaj sami – oznajmiła wprost. – Ten alarm… Rozumiesz?
Jeśli nikt nie przyszedł do nas, a tutaj nikogo nie ma… To dokąd poszli?
Po jej
słowach zapanowała wymowna cisza.
Elizabeth
Nie miała pojęcia jak długo
siedziała w pokoju. Krążyła bez celu, nie mogąc zasnąć, chociaż za wszelką
cenę próbowała. Skończyło się na tym, że po prostu przewracała się z boku
na bok, ogarnięta dziwnym niepokojem i zdecydowanie zbyt mocno pobudzona.
Myślała o ojcu, rozmowie z Niną i wszystkim tym, co się działo –
szaleństwie, w środku którego wylądowała, bo inaczej nie potrafiła tego
nazwać. I choć wciąż miała ochotę płakać ze szczęścia na myśl o tym,
że przynajmniej dwie najważniejsze dla niej osoby żyły, to wciąż nie przyniosło
jej ulgi w pełnym znaczeniu tego słowa.
Kiedy emocje
opadły, poczuła się naprawdę wykończona. Co więcej, z miejsca ogarnęły ją
wyrzuty sumienia, zwłaszcza kiedy pomyślała o Damienie. Próbowała znaleźć
jakiekolwiek miejsce dla niego i jego rodziny, bo przecież tak wiele im zawdzięczała,
ale… to wcale nie było takie proste – nie w tym miejscu, kiedy ojciec na
każdym kroku podkreślał, że była bezpieczna i że zrobi wszystko, byleby
tak pozostało. Wiedziała, że jego zapewnienia miały jakiś związek z tym miejscem,
ale do tej pory nie wychodziła poza przydzielony jej pokój, więc tym bardziej nie
miała pewności, czego powinna się spodziewać.
Na pewno
znalazła się w swego rodzaju azylu, gdzie nareszcie mogła poczuć się
bezpiecznie. Przynajmniej tyle wyjaśniła jej Nina, przy okazji wspominając, że
miejsce było starannie chronione – cokolwiek miałoby to oznaczać. Liz chciała
wierzyć, że dzięki temu nie musiała obawiać się Jasona, ale…
Och, powinna
powiedzieć Shannon. Mogła się założyć, że ona i jej brat dosłownie
odchodzili od zmysłów, skoro zniknęła bez słowa.
A co
ważniejsze, powinna powiedzieć Damienowi.
Jęknęła, po
czym znów opadła na łóżko, wtulając twarz w poduszkę. Czuła się, jakby
nagle obudziła się z jakiegoś koszmaru, teraz próbując pojąć, co z tego,
czego doświadczyła, było prawdą, a co snem. Dopiero teraz dotarło do niej w jaki
sposób zachowywała się przez cały ten czas, zwłaszcza od dnia balu i ukąszenia
Marissy. I choć jakaś jej cząstka zdawała sobie sprawę z tego, że miała
prawo się bać, nagle zaczęła wątpić w to, czy ucieczka przed Damienem i jego
bliskimi, była uczciwa.
Martwiła
się o niego, raz jeszcze zastanawiając nad tym, co zaszło między nimi,
kiedy widzieli się ostatnim razem. Ten głód w jego oczach… Owszem,
przeraził ją, ale teraz przynajmniej rozumiała dlaczego. Machinalnie uniosła
dłoń ku szyi, nie po raz pierwszy pocierając wisiorek, który znalazła w mieszkaniu
Niny i regularnie nosiła od tamtego czasu. Babcia wciąż nie wytłumaczyła jej,
w jaki sposób działał, ale zasugerowała dość, by Elizabeth pojęła, że to
coś więcej, niż zwyczajna biżuteria. To wszystko miało z tym jakiś związek,
co powinna dostrzec już dawno, ale była ślepa, zbytnio koncentrując się na
żałobie.
Musiała w końcu
wziąć się w garść. Może straciła matkę, ale teraz była pośród bliskich, na
dodatek w miejscu, gdzie miała szansę znaleźć odpowiedzi na dręczące ją odpowiedzi.
Potrzebowała informacji o łowcach, zwłaszcza że w jakiś sposób od
dziecka była z nimi związana. Przecież sama chciała ich odnaleźć, prawda?
Teraz wystarczyło wykorzystać okazję, by nauczyć się tego, w co powinna
zostać wtajemniczona już jako mała dziewczynka.
Chwilę
jeszcze krążyła bez celu, pogrążona we własnych myślach. Żałowała, że nie ma
pojęcia, gdzie znajdowała się Nina. Chciała z nią porozmawiać, chociaż jeśli
miała być szczera, przede wszystkim pragnęła zobaczyć się z ojcem. Odkąd ją
tutaj przywiózł – zapłakaną i roztrzęsioną tym, że tak po prostu stał
sobie w przedsionku mieszkania Ulricha – widziała go zaledwie dwa razy i za
każdym razem słyszała, że był zajęty pracą. Dawno nie widziała go tak
poruszonego i nie miała pojęcia, co powinna o tym myśleć. Oczywiście
próbowała pytać, co takiego robił, ale w odpowiedzi usłyszała jedynie
lakoniczne stwierdzenie, że nad czymś ważnym – i że jest bezpieczna.
Elizabeth
westchnęła cicho. Nie mieli okazji, żeby porozmawiać o wszystkim tym, co się
wydarzyło. Miała wrażenie, że – w przeciwieństwie do Niny – ojciec
traktował ją jak małą dziewczynkę, która i tak nie zrozumiałaby realiów otaczającego
ją świata. Początkowo miało to sensu, skoro była roztrzęsiona, ale mimo
wszystko… Niczego się nie nauczył? Przez całe życie on i mama ukrywali
przed nią prawdę, co skończyło się w, najdelikatniej rzecz ujmując, marny
sposób. Może gdyby przygotowali ją wcześniej, nie siedziałaby teraz tutaj,
czując się jak ktoś bliski tego, żeby postradać zmysły.
Może…
W porządku,
więc tym bardziej musiała porozmawiać z nim albo babcią. Przy pierwszej
okazji zamierzała zacząć temat, raz a dobrze dając im do zrozumienia, że
nie zamierzała całe życie siedzieć w pokoju i uciekać przed prawdą.
Chciała obejrzeć to miejsce i dowiedzieć się więcej. Kto wie, może mogła
się jakoś przydać, zwłaszcza że teraz wiedziała o wampirach dość, by
wyciągnąć sensowne wnioski. Bała się Jasona, ale przecież wciąż mogła nauczyć
się bronić, prawda? Oni mogli jej to pokazać, zwłaszcza że gdyby potrafiła
walczyć – choćby nawet najbardziej nieudolnie – byłaby bardziej przydatna niż
teraz, kiedy po prostu siedziała i pozwalała, by wszyscy wokół próbowali
ją chronić.
Swoją
drogą, być może sami łowcy skorzystaliby na jej powiązaniach z nieśmiertelnymi.
Damien ją chronił, poza tym zdecydowanie nie należał do kategorii tych morderczych
istot, które należało tępić. Ba! Chronił ją, a jego rodzina zapewniła jej
bezpieczeństwo i dach nad głową, kiedy najbardziej tego potrzebowała. Być
może i w tej sytuacji mogli sobie nawzajem pomóc, a przynajmniej
miała taką nadzieję. W jakimś stopniu przerażała ją myśl o ludziach,
którzy należeli do organizacji, a który – zdaniem Niny – nie mieli nawet pewności,
z czym tak naprawdę walczą. Niewiedza zawsze potęgowała strach, ten zaś
popychał do robienia rzeczy, które zdecydowanie nie były dobre.
Jutro, postanowiła sobie stanowczo. Serce
zabiło jej szybciej na samą myśl, zwłaszcza że to było niczym swego rodzaju
obietnica ruszenia dalej. W końcu miała jakiś cel, zamierzając zrobić coś
właściwego, zamiast miotać się i wypłakiwać sobie oczy. I zadzwonię do Damiena. W końcu…
Ulga i podekscytowanie,
które poczuła w chwili, w której zdobyła się na podjęcie tej decyzji,
były nie do opisania. Do tej pory tłumiła w sobie tęsknotę, dusząc w sobie
emocje i skupiając się na strachu, który wzbudzał w niej Jason. Teraz
to rozumiała, samej sobie nie potrafiąc wytłumaczyć, kiedy i dlaczego
zapędziła się we własnych lękach do tego stopnia, by zacząć izolować się nawet
przed jedyną osobą, która chciała dla niej dobrze. Miałam prawo… Dobre sobie!, pomyślała z irytacją i przez
krótką chwilę była bliska tego, żeby roześmiać się histerycznie. To brzmiało
jak marna wymówka, ale przez tyle dni wierzyła, że to najrozsądniejsze
wytłumaczenie każdego głupstwa, które popełniała.
Teraz wcale
nie było łatwiej. Wręcz przeciwnie, bo Liz wciąż nie miała pewności, czy postępowała
słusznie. Myślała o Damienie, raz po raz zadając sobie pytanie, czy to uczciwe,
by jak gdyby nigdy nic odezwała się do niego i przeprosiła. „Hej, dzięki,
że dałeś mi czas. Już wszystko sobie poukładałam i jest lepiej!”. Miała
wrażenie, że to najgorsze, co mogłaby powiedzieć – marny żart, który na dodatek
w żaden sposób nie oddawał tego, jak bardzo była mu wdzięczna za wszystko,
co zrobił.
Wciąż
niezmiennie gubiła się we własnych decyzjach i tym innym, wypełnionym
nieśmiertelnymi świecie, ale… Cóż, jaki tak naprawdę miała wybór?
Głośne
wycie wdarło się do jej podświadomości, tym głośniejsze i bardziej niepokojące
z racji panującej ciszy. Elizabeth zamarła, tkwiąc w miejscu i bezmyślnie
wsłuchując się w alarm. Bo to było to, prawda? Przenikliwy, przyprawiający
o ból głowy dźwięk, który przyprawił ją o dreszcze. Wiedziała, że
wydarzyło się coś niedobrego, ale choć wszystko w niej rwało się do tego,
żeby to sprawdzić, nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Po prostu
stała, zapatrzona w przestrzeń i tak przerażona, że ledwo mogła
złapać oddech.
A potem
wszystko ustało i dookoła panowała już wyłącznie cisza.
Wciąż tkwiła
w bezruchu, zesztywniała i świadoma wyłącznie narastającego z każdą
kolejną sekundą przerażenia. Co się stało? Wątpiła w ćwiczenia przeciwpożarowe,
chociaż jakaś jej cząstka naprawdę tego pragnęła – w pełni normalnego,
ludzkiego wytłumaczenia. Takie rzeczy się zdarzały, prawda? Za moment przyjdzie
do niej Nina i oznajmi, że to nic wartego uwagi albo…
Chociaż
nade wszystko chciała, nie była w stanie uwierzyć, że to mogłoby okazać
się takie proste. Wydarzyło się coś złego, a ona nie mogła z tego zignorować.
Musiała wyjść z tego cholernego pokoju, a potem poszukać kogoś, kogo
mogłaby zapytać o szczegóły. Co więcej, powinna działać szybko, zamiast
jak ostatnia idiotka tkwić w miejscu i tracić czas.
Poruszając
się prawie jak w transie, Liz z wolna ruszyła w stronę drzwi.
Zdążyła zaledwie zacisnąć dłoń na klamce, kiedy ktoś załomotał w drzwi – i to
na tyle gwałtownie, że aż podskoczyła, w następnej sekundzie w popłochu
wycofując się w głąb pokoju.
O Boże, nie… Nie, nie, nie…
To musiał
być Jason. Znalazł ją. Mogła się tego spodziewać, mimo wszystko nie będąc w stanie
w pełni uwierzyć, że znalazła bezpieczne miejsce. Brat prędzej czy później
musiał ją odnaleźć, a wtedy…
Z tym, że
Jason przecież by nie pukał, prawda? To po prostu nie miałoby sensu.
Zastygła w bezruchu,
bezmyślnie wpatrując się w drzwi, zupełnie jakby sądziła, że te nagle
ożyją i spróbują ją zaatakować.
– Liz…
Elizabeth? Jesteś tam? – usłyszała znajomy głos i zesztywniała, przez
krótką chwilę poczuła się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w głowę.
– Czuję, że tak, więc proszę…
Być może
głos mówił coś jeszcze, ale to nie miało znaczenia.
– Claire? –
wyszeptała i to wystarczyło, by po drugiej stronie zapadło milczenie.
Zanim
zdążyła zastanowić się nad tym, co robi, otworzyła drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz