Renesmee
Atmosfera w aucie
zaczynała być nie do zniesienia, ale byłam na to przygotowana. Raz po raz odwracałam
się w stronę Allegry, nie mogąc powstrzymać się przed tym, by ponownie
spojrzeć na jej brzuch. Za każdym razem czułam przyjemne ciepło, które rozchodziło
się po całym moim ciele, skutecznie poprawiając humor i sprawiając, że
czułam się chociaż odrobinę lepiej. Euforia wydawała mi się czymś w zupełności
zrozumiałym, nawet w takich warunkach, tym bardziej, że sama dobrze
wiedziałam, jak niezwykłym doświadczeniem była możliwość noszenia pod sercem
dziecka. Z mojej perspektywy tylko to jedno miało jakiekolwiek znaczenie, a kwestia
ojcostwa Marco, obaw Gabriela i wszystko inne momentalnie schodziły na
dalszy plan.
Nie
rozmawialiśmy, co z dwojga złego wydało mi się lepsze od ciągnięcia tematu
Isabeau. Co prawda miałam wrażenie, że kwestia uświadomienia Allegrze tego, że
jej córka ma się nie najlepiej, jest dość istotna, ale skoro ani Gabriel, ani
Layla się do tego nie garnęli, sama również zdecydowałam się na milczenie.
Musiałam zastanowić się nad tym, co i jak powinniśmy zrobić, tym bardziej,
że kwestia obecności ciotki i ojca mojego męża z nami pod jednym
dachem, mogła okazać się dość… problematyczna. Nie miałam pojęcia, czego
powinnam się spodziewać, a to, że kobieta była w ciąży, wcale mi tego
nie ułatwiało.
– Dlaczego
właściwie wyjechaliście z Miasta Nocy? – zapytałam pod wpływem impulsu, po
czym mimowolnie skrzywiłam się, kiedy cała uwaga jak na zawołanie skupiła się
na mnie.
– Bo
Allegra spodziewa się dziecka – wyjaśnił uprzejmym tonem Marco – a wszyscy
zaufani lekarze nam gdzieś wybyli. Poza tym tam ostatnio jest za dużo stresu.
To miało sens,
przynajmniej do momentu, w którym nie zdecydowali się przyjechać do
Seattle. Wątpiłam, żeby Gabriel albo kwestia Isabeau były bardziej korzystne
dla dziecka od wariactw Dimitra, ale zdecydowałam się tego nie komentować.
– Więc
pojechaliście zobaczyć się z Theo – dopowiedziałam, bo to akurat stanowiło
dla mnie dość oczywistą kwestię. – Rosalee miała z wami jakiś problem czy
jak?
– Ależ skąd
– obruszyła się Allegra. – Jakby mogła, toby cały czas wokół mnie skakała.
Teoretycznie to żaden problem, tylko… Pomyślałam po prostu, że będzie dobrze
was uświadomić – wyjaśniła ze spokojem, przeczesując palcami jasne włosy. – A to
nie była rozmowa na telefon, chociaż Layla akurat zbytnio się niecierpliwiła,
żeby poczekać. Uznałam po prostu, że lepiej zobaczyć z wami teraz niż
któregoś razu pojawić się w progu z nosidełkiem.
W tamtej
chwili lewo powstrzymałam się od nieco histerycznego śmiechu, chcąc nie chcąc
musząc przyznać jej rację. Wolałam nie zastanawiać się nad tym, jak wielkim
zaskoczeniem dla któregokolwiek z nas byłby widok Allegry i Marco,
którzy jak gdyby nigdy nic pojawiliby się z gaworzącym niemowlęciem, by
móc przedstawić Gabrielowi i Layli ich brata albo siostrę.
No cóż,
jakkolwiek by nie było, czułam przede wszystkim nieco przytłumioną, ale jednak wciąż
obecną radość. Dzieci miały to do siebie, że niezmiennie poprawiały nastrój, a nowe
życie zawsze stanowiło powód do tego, żeby odczuwać satysfakcję. Co więcej po
cichu liczyłam na to, że w ten sposób Marco będzie miał okazję choć trochę
zapunktować w oczach Gabriela; nie chodziło mi o wybaczenie, ale o sam
fakt chociaż względnego porozumienia. Co prawda podejrzewałam, że w tamtej
chwili marzyłam o czymś nie do końca możliwym, ale to jeszcze nie
znaczyło, że nie mogłam mieć nadziei na to, że ta dwójka kiedyś w końcu
się ze sobą porozumie. Layli jakoś to wychodziło, bo chociaż od ojca oddzielała
dziewczynę Allegra, dziewczyna wydawała się wyjątkowo spokojna, nawet pomimo
obecności wampira. Wiedziałam, że nie zapomniała o przeszłości, ale w jakiś
sposób udawało jej się żyć dalej, nie panikując przy tym na widok Licavoliego i wcale
nie sprawiając wrażenia śmiertelnie przerażonej. Miałam wrażenie, że to dość
istotne, choć zarazem dawałam sobie sprawę z tego, że mój teść nie był
święty, a jak nigdy nie zamierzałam na niego spojrzeć w ten sposób.
Cholera, to
było skomplikowane. Chyba wszystko to, co dotyczyło egzystencji
nieśmiertelnych, jawiło się w ten sposób.
– Problem
jest też taki, że Allegra uparła się na Rufusa, czego ni cholery nie rozumiem –
odezwał się ponownie Marco, a ja wymownie uniosłam brwi ku górze. –
Zachcianki ciężarnej i te sprawy – mruknął, po czym uniósł obie ręce w poddańczym
geście, bo kobieta spojrzała na niego w co najmniej poirytowany sposób.
–
Tłumaczyłam ci to, mój drogi – oznajmiła z niewinnym uśmieszkiem. – Rufus
pomógł mi przy pierwszej ciąży. Wierz mi lub nie, ale pod tym względem ufam
najbardziej właśnie jemu.
Marco
wzniósł oczy ku górze, wyraźnie tego nie rozumiejąc. Zauważyłam, że Gabriel
dyskretnie zrobił to samo, najpewniej nawet nie zdając sobie sprawy z tego,
jak bardzo w tamtej chwili przypominał własnego ojca.
– Jasne,
niech ci będzie – rzucił na odczepnego mój teść. – Taka pomoc przy rozwiązaniu
ciąży, to świetna sprawa – dodał, a po jego tonie bez trudu dało się
stwierdzić, że ironizował.
Nie
dziwiłam mu się, chociaż sama miałam okazję się przekonać, że Rufus zwykle
wiedział, co zrobi – w mniejszym lub większym stopniu. Allegra znała go
lepiej ode mnie, poza tym dobrze wiedziałam, że pomógł jej, kiedy na świat
przychodzili Aldero i Isabeau. Sama zainteresowana pozostawała niewiele
subtelniejsza od naukowca, co zresztą mogłam zaobserwować, gdy podczas porodu
Joce to właśnie matka Beau znalazła mnie w środku lasu. Nigdy jej o to
nie zapytałam, ale byłam pewna, że gdyby tego wymagała sytuacja, a ja nie
zaczęłabym się dostosowywać do jej poleceń, pewnie posłużyłaby się nawet nożem,
żeby tylko zapewnić maleństwu bezpieczeństwo. Kto jak kto, ale kapłanka na
pewno nie podjęłaby impulsywnej, nieprzemyślanej decyzji, więc skoro upierała się
na Rufusa, musiała być go pewna – i to może nawet w większym stopniu
niż Theo czy Carlisle’a.
Spojrzałam
na Gabriela, ten jednak z uporem milczał, udając przesadnie wręcz
skoncentrowanego na paśmie drogi przed nami. Przez porę ulice były zakorkowane
bardziej niż zazwyczaj, a może to po prostu my mieliśmy to nieszczęście,
by trafić w najbardziej zapchane ulice, tym samym dodatkowo wydłużając konieczność
wspólnej podróży. Cudownie, właśnie o tym marzyłam – żeby jak najdłużej
musieć trwać w ciszy, napięciu i niejako czekać na moment, aż jednak
wydarzy się coś, w wyniku czego dojdzie do jakiejś kłótni. Powiedzieć, że
byłam z tego powodu po prostu niezadowolona, byłoby kłamstwem, a to
przecież wciąż pozostawało zaledwie początkiem.
Wciąż miałam
pełno pytań, po części związanych z Dimitrem i tym, co działo się w Mieście
Nocy, ale zdecydowałam się ich nie zadawać, nagle mając wątpliwości co do tego,
czy w ogóle chciałam cokolwiek wiedzieć. Już i tak wydarzyło się dość
i chociaż traktowałam tamto miejsce jak dom, w naturalny sposób
bardziej przejmowałam się tym, co działo się tu i teraz, dosłownie na
wyciągnięcie ręki. To Jocelyne, Alessia czy Allegra były priorytetem, z kolei
kwestia szaleństwa w Mieście Nocy wydawała mi się zbytnio odległa i przygnębiająca,
bym mogła dobrowolnie się na niej koncentrować.
Nie byłam
pewna, ile czasu tak naprawdę zajęła nam podróż do domu. Mimo wszystko
rozluźniłam się, kiedy samochód zatrzymał się tuż przed domem. Bez chwili
wahania wysiadłam, czując swego rodzaju ulgę, kiedy w końcu znaleźliśmy
się na zewnątrz. Spojrzałam na budynek, dłuższą chwilę nasłuchując i próbując
zebrać myśli. Byłam świadoma przede wszystkim panującej dookoła ciszy, co
okazało się miłą odmianą, przynajmniej w tym miejscu, bo wydawało mi się,
że nie ma gorszej możliwości, aniżeli krzyki Isabeau w sytuacji, w której
dopiero co przyprowadziliśmy jej ciężarną matkę. W tamtej chwili zaczęłam
poważnie żałować tego, że nawet słowem nie poruszyliśmy tematu tego, w jaki
sposób udało nam się zatrzymać wampirzycę w jednym miejscu, skoro
zachowywała się w taki sposób, ale już nie było czasu na jakiekolwiek
wątpliwości. Mimo wszystko Allegra nie była krucha, poza tym musiała zdawać
sobie sprawę z tego, jak zachowywała się jej córka, skoro podobno
odrzuciła emocje. Jak długo nie mieliśmy być w stanie do niej dotrzeć…
– Damiena
chyba nie ma – odezwałam się cicho. – Czasami znika z… Liz – dodałam po chwili
zastanowienia.
– Liz. –
Marco rzucił mi wymowne spojrzenie.
Wzruszyłam
ramionami.
– Tak jakby
mam w domu człowieka – przyznałam zgodnie z prawdą. – To dłuższa
historia.
– A Damien
bawi się w twojego ojca? – rzucił z powątpiewaniem mój teść. – Wielka
miłość z ludzką dziewczyną i tak dalej?
– Cudownie,
że chociaż z jednego dziadka może brać przykład, prawda? – rzucił
przesadnie pogodnym tonem Gabriel.
Marco
zacisnął usta, powstrzymując się od jakiegokolwiek złośliwego komentarza. Nie
chcąc ryzykować, że ta dwójka jednak na dobry koniec dnia rzuci się sobie do
gardeł, pośpiesznie ruszyłam w stronę drzwi. Zapowiadało się kilka
wyjątkowo interesujących dni, a miało być jeszcze ciekawiej, chociaż o tym
akurat wolałam nie myśleć. Prędzej czy później wszystko miało wrócić do normy, a wtedy…
Nacisnęłam
klamkę, bynajmniej nie łudząc się tym, że ktokolwiek pod naszą nieobecność
wpadł na to, żeby zamknąć drzwi na klucz. Czułam obecność bliźniaków, Claire i Rufusa,
co samo w sobie utwierdziło mnie w przekonaniu, że dom nie jest
opustoszały. Był jeszcze dziwny, ale charakterystyczny zapach, który sprawił,
że moje ciało mimowolnie się spięło, a którego początkowo nie rozpoznałam.
Weszłam do przedsionka, przytrzymując drzwi i czekając na resztę, chociaż
wciąż nie czułam się szczególnie pewnie. Coś było nie tak, a przynajmniej
ja miałam takie wrażenie i za żadne skarby nie potrafiłam się go pozbyć.
Obejrzałam
się za siebie, po czym otworzyłam usta, chcąc pogonić towarzystwo, jednak nie miałam
po temu okazji.
Zanim
zdążyłam się zastanowić, ciszę przerwał gniewny, zwierzęcy charkot, a potem
wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Isabeau
Właściwie nie zastanawiała się
nad tym, co i dlaczego robi. Popędziła przed siebie, błyskawicznie
pokonując schody i nawet nie próbując oglądać się za siebie, żeby
sprawdzać reakcję synów albo Rufusa. Czuła się zdeterminowana i skoncentrowana
przede wszystkim na ucieczce, bo tylko ta mogła zapewnić jej wolność. Nie
zamierzała znowu pozwolić na to, żeby ktokolwiek trzymał ją w zamknięciu,
jakby była zwierzęciem, chociaż z ich perspektywy jej zachowanie musiało
prezentować się w taki właśnie sposób. Jedynym, co się liczyło był bieg i to,
by nie pozwolić ponownie się upokorzyć.
Jakaś jej
cząstka podpowiadała, iż postępuje głupio, ale Isabeau z premedytacją
ignorowała ten cichy, irytujący głosik w głowie. Biegnij, pomyślała, chociaż zarazem miała ochotę na coś więcej, na
przykład odpłacając się Gabrielowi i Rufusowi w sposób, który już
zdążyła zapowiedzieć przez minione dni. Jej brata nie było, ale przynajmniej
naukowcowi mogłaby przyłożyć, chociaż podejrzewała, że to najgłupsza decyzja,
jaką mogłaby podjąć. Wciąż nie czuła się na tyle dobrze, by móc efektywnie
walczyć, nie wspominając o tym, że jej wzrok nadal nie wrócił do
należytego porządku. Zdawała się przede wszystkim na instynkt, próbując
poruszać się po domu, który pozostawał dla niej obcym miejscem, skoro dotychczas
nie miała okazji odwiedzić brata w Seattle. Raz po raz krzywiła się,
mrugając energicznie i czekając na to, aż poszczególne kształty wyostrzą
się i zaczną przywodzić jej na myśl cokolwiek sensownego.
Właściwie po co to wszystko?, zapytała
samą siebie, pierwszy raz od dawna zaczynając mieć wątpliwości. W głowie wciąż
miała słowa Aldero i Camerona, którzy po tym wszystkim tak po prostu jej
bronili, jej ciało zaś wciąż pamiętało dotyk ciepłych ramion. To było
przyjemne, a przynajmniej tak jej się wydawało – coś jak wspomnienie
ciepła, które dawały promienie słoneczne i które tak bardzo lubiła, gdy
jeszcze nie musiała ryzykować, iż zostanie spalona. To było odległe, niemniej
jak i poczucie utraconej równowagi, którą porzuciła, kiedy tylko sprawy
się skomplikowały, a ona…
Przestała o tym
myśleć, w zamian koncentrując się na istotniejszej kwestii: przetrwaniu, o ile
tym mianem można było określić perspektywę trzymania się z daleka od
własnej rodziny. Nerwowo rozejrzała się dookoła, dla pewności raz jeszcze
pocierając twarz i próbując sprawdzić, czy wciąż płacze krwią. Już i tak
widziała lepiej, bo przynajmniej nie otaczała jej nieprzenikniona ciemność, ale
to wciąż nie było wystarczające. Widziała zaledwie zarysy mebli, a przynajmniej
wydawało jej się, że to właśnie to – i że wciąż jest sama. Musiała się
pośpieszyć, ale czuła się zdezorientowana, w żaden sposób nie potrafiąc
określić tego, gdzie znajdowało się wyjście; to, co widziała, było drzwiami czy
oknem, czy też może przejściem do kolejnego pokoju, który…?
Dźwięk
otwieranych drzwi wytrącił ją z równowagi, sprawiając, że poczuła się
jeszcze bardziej zaniepokojona. Puls momentalnie jej przyśpieszył, a serce
zaczęło bić jak szalone, tak mocno, że przez moment ledwo była w stanie
oddychać. Z głębi gardła Isabeau wydobył się dziki, zwierzęcy charkot, a ona
sama bez chwili zastanowienia poddała się instynktom, skacząc do przodu, ledwo
tylko wychwyciła subtelny, aczkolwiek niebędący w stanie umknąć uwadze
istoty nieśmiertelnej ruch.
Zaatakowała.
Moc już od
dłuższego czasu krążyła po jej ciele, dotychczas przytłumiona przez obecność
srebra, przez co telepatka musiała trzymać ją do siebie, jednak w tamtej
chwili nic jej nie powstrzymywało. To było niczym impuls, któremu
najzwyczajniej w świecie zdecydowała się poddać, pozwalając na to, by
uleciała z niej pełnia tego, co tyle czasu w sobie dusiła.
Jednocześnie skoczyła na pierwszą osobę, która znalazła się na jej drodze, a która
z jękiem uderzyła plecami o ścianę, kiedy Beau naparła na nią całym
ciałem. Odsłoniła kły, gotowa zatopić je w gardle ofiary, ta jednak nie
zamierzała tak po prostu się poddać.
– Isabeau,
nie! – zaoponowała Renesmee, a przynajmniej wydało jej się, że glos
należał właśnie do dziewczyny.
Nie
zamierzała tego zrobić, niezdolna ot tak zapanować nad instynktami. Aż zabrakło
jej tchu, kiedy nagle została odrzucona do tyłu, nie po raz pierwszy mając
okazję zaobserwować to, że Nessie najszybciej i najwprawniej działała,
kiedy z jakiegoś powodu była zagrożona. Użycie mocy zawsze przychodziło
jej szwagierce z zaskakującą wręcz łatwością, niemniej porażające i niebezpieczne,
co i w przypadku każdego rozeźlonego telepaty. Rozległ się brzdęk
tłuczonego szkła, co uświadomiło Isabeau, że musiała coś rozbić – jakiś wazon
albo inną ozdobę. Chyba nawet miała wrażenie, że coś wbiło się w jej skórę,
chociaż wciąż nie czuła pełni bólu, a jedynie swego rodzaju niedogodność oraz
jeszcze intensywniejszy zapach własnej krwi, który z miejsca wypełnił
nozdrza kapłanki.
Jakkolwiek
by nie było, zdecydowanie nie zamierzała pozwolić sobie na to, by ktokolwiek
traktował ją w ten sposób. Reakcja była natychmiastowa, a Isabeau
poderwała się na równe nogi, prostując niczym struna. Czuła gniew, który w ułamku
sekundy wypełnił ją całą, intensywniejszy niż kiedykolwiek wcześniej, zwłaszcza
gdy usłyszała kroki i uprzytomniła sobie, że nie są z Renesmee same.
Rozjuszona i zagubiona, wciąż mając wrażenie, że otacza ją cały
kalejdoskop niespójnych plam, skoczyła do przodu z gracją i zawziętością
polującego drapieżniki, bardziej niż wcześniej zdecydowana na to, żeby zrobić
krzywdę. Znowu przywołała energię, mając ochotę sprawić, by ta rozniosła
wszystko i wszystkich wokół na kawałeczki – tak po prostu, tylko po to,
żeby zemścić się za wszystko, czego doświadczyła do tej pory.
Coś
przemknęło tuż obok niej, skutecznie wytrącając z równowagi. Odskoczyła,
chcąc znaleźć się poza zasięgiem rąk intruza; machnięciem ręki spróbowała
upewnić się, iż nikt nie spróbuje jej pochwycić, tym bardziej, że właśnie tego się
spodziewała – próby powstrzymania, obezwładnienia i ponownego zamknięcia w tej
cholernej piwnicy. Czuła się pobudzona, poza tym jakaś jej cząstka naprawdę
pragnęła biec – jak najdalej, byleby tylko móc dosięgnąć celu, który…
Co tak
naprawdę było jej celem?
Pieprzyć to.
– Isabeau…
– usłyszała, jednak tym razem nie próbowała zastanawiać się nad tym, kto i w jakim
celu wypowiedział jej imię.
Z jej
perspektywy były tylko chaos oraz przybierający na sile gniew, którego już nie
potrafiła kontrolować. Gubiła się we własnych emocjach, oszołomiona i przewrażliwiona
do tego stopnia, by wszystkich wokół traktować jak potencjalne zagrożenie. Już
nic się nie liczyło, a Isabeau nawet nie starała się rozróżniać poszczególnych
głosów, zapachów czy też własnych emocji, te bowiem nagle wydały jej się zbyt
skomplikowane i uciążliwe. Czuła, że traci kontrolę – poczucie pozornego
spokoju, który towarzyszył jej, kiedy w Mieście Nocy odrzuciła człowieczeństwo.
Teraz mogła wrócić do tego, co miała wcześniej, a to… było
niedopuszczalne.
Warknęła
wściekle, po czym przybrała pozycję obronną. Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści,
tak mocno, że aż poczuła ból i doszła do wniosku, że najpewniej właśnie
połamała sobie palce, ale to nie miało dla niej znaczenia. Już i tak
doświadczyła dość cierpienia, by fizyczne niedogodności okazały się czymś
całkowicie pozbawionym racji bytu, przynajmniej z jej perspektywy. Dla
siebie samej była martwa i to już od dłuższego czasu, a tacy przecież
nie czuli – ona również nie zamierzała.
Jej ciało reagowało
w automatyczny, pozbawiony kontroli sposób. Błyskawicznie przemieściła
się, aż nazbyt pewna tego, że właśnie udało jej się znaleźć w bezpiecznej
odległości od któregokolwiek ze swoich
wrogów. Tym większym zaskoczeniem było dla niej to, że nagle coś jasnego
przemknęło tuż przed jej oczami – coś jak płynne złoto, co z jakiegoś
powodu skojarzyło jej się z… Eleną?
Nie znowu!, pomyślała w panice,
niemalże pewna tego, że za moment wszystko po raz kolejny się skomplikuje. Nie
czuła, by w najbliższym czasie miała nadejść kolejna wizja, a jednak…
gdyby do tego doszło… Wtedy zwykle bywała bezbronna, a zdecydowanie nie
mogła pozwolić sobie na to, żeby ktokolwiek się do niej zbliżył. Nie tym razem… Nie teraz…, tłukło jej
się w głowie i poczuła, że byłaby zdolna zrobić wszystko, byleby do
tego nie dopuścić.
Później nie
potrafiła sobie przypomnieć, kiedy i dlaczego tak naprawdę uderzyła. W pewnym
momencie po prostu skoczyła do przodu, wyrzucając przed siebie obie ręce, jakby
w ten sposób mogła bronić się przed zalążkami wizji. Tym większym
zaskoczeniem było dla niej to, że mogłaby trafić na lite ciało – uderzyć kogoś,
kto znajdował się gdzieś w jej zasięgu, a w odpowiedzi na jej
cios z jękiem zatoczył się do tyłu. Usłyszała, że ktoś upada, a potem…
Nie, to nie
mogła być wizja – bo wtedy nic nie działo się naprawdę.
Z jakiegoś
powodu zamarła w bezruchu, dziwnie oszołomiona i jakby pozbawiona
energii do czegokolwiek. Serce tłukło się jak szalone, a w uszach
dzwoniła dziwna, nieprzenikniona cisza – to oraz jej własny puls, co samo w sobie
wydawało się swoistym paradoksem, który w normalnym wypadku nie powinien
mieć miejsca. Isabeau zadrżała niekontrolowanie, próbując złapać oddech i zrozumieć,
co takiego dział się wokół niej, chociaż to okazało się o wiele
trudniejsze, aniżeli mogłaby tego oczekiwać. Czuła się wyczerpana, zarówno
przez wizję jak i… emocje, bo te już
od dłuższego czaiły się w jej podświadomości, choć już kilka tygodni temu
powinna była przestać je odczuwać. Wszystko było nie tak, a chaos
dodatkowo potęgowało wrażenie tego, iż właśnie wydarzyło się coś niedobrego –
bardzo, ale to bardzo złego, czego zdecydowanie nie miała w planach.
Zadrżała
raz jeszcze, próbując zmusić swoje ciało do współpracy i przynajmniej
spróbować zrozumieć. Obrazy wciąż rozmazywały jej się przed oczami, chociaż nie
w takim stopniu, jak chwilę wcześniej; czas, adrenalina i wampirze
geny robiły swoje, pozwalając na to, żeby doszła do siebie.
Poza tym wciąż
pozostawał jej słuch, a to…
Z chwilą, w której
pokój wypełniła słodycz krwi, a Isabeau usłyszała cichy okrzyk i szloch,
uprzytomniła sobie, że wszystkie jej przypuszczenia były słuszne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz