Renesmee
Miałam wrażenie, że trwam w jakimś
cholernym, niekończącym się koszmarze. Krążyłam nerwowo, niezdolna do tego,
żeby ustać w miejscu i marząc jedynie o tym, żeby w dziecinnym
odruchu zakryć uszy dłońmi, byleby przestać słyszeć cokolwiek. Usiłowałam nie
zastanawiać się nad tym, co działo się w pokoju na piętrze, który sama
wskazałam Rufusowi i Marco, ale to wcale nie było takie proste, zwłaszcza
gdy dysponowało się wyostrzonymi zmysłami, które – jak na ironie – wydawały się
czulsze niż kiedykolwiek wcześniej, reagując na nawet najbardziej subtelny,
pozornie nic nieznaczący bodziec. To sprawiało, że czułam się tak, jakbym nagle
znalazła się na skraju szaleństwa, doświadczając wszystkiego w tak
intensywny sposób, że zaczęło jawić mi się jako coś nieprawdopodobnego.
Dobra bogini, dlaczego?, tłukło mi się w myślach
raz po raz, chociaż odpowiedzi wciąż nie nadchodziły, a ja już jakiś czas
temu zaczęłam w nie wątpić. Cokolwiek się działo, nie było normalne,
przynajmniej z mojej perspektywy. Próbowałam stwierdzić, czego tak
naprawdę powinnam się spodziewać albo przekonywać samą siebie, że wszystko
jakoś się ułożyć, ale podświadomie czułam, że oszukuję samą siebie. Drżałam,
raz po raz przyłapując się na tym, że bezwiednie zaplatam ramiona na brzuchu,
rozpamiętując to, co – przynajmniej z mojej perspektywy – miało miejsce
blisko czternaście lat wcześniej.
Och, tak,
nie mogłabym tego zapomnieć. Trudno było wyrzucić z pamięci paniczny
strach, ból brzucha i to, jak poczułam się, kiedy zauważyłam krew na
udach. Chyba nigdy nie bałam się bardziej niż wtedy, gdy do głowy przyszło mi,
że mogłabym stracić Alessię i Damiena – tak po prostu, po tylu dniach
starań i walki. W gruncie rzeczy nawet gdybym była świadoma istnienia
nowego życia chociażby kilka godzin czy minut, cierpienie byłoby równie
intensywne, bo nie potrzebowałam wiele czasu, żeby otoczyć bliźniaki
bezgraniczną miłością. W efekcie przeżywałam to, czego doświadczyła
Allegra tak intensywnie, jakbym sama po raz kolejny przez to przechodziła – z tą
tylko różnicą, że w moim przypadku skończyło się wyłącznie na strachu.
Tym razem
mogło być inaczej i ta perspektywa była przerażająca.
Nie
krzyczała, a przynajmniej nie nieprzerwanie, chociaż kilka razy słyszałam
dość, by zaczęło robić mi się słabo. Jakiś czas wisiałam na telefonie, próbując
dodzwonić się do Damiena w nadziei na to, że zdolności chłopaka wystarczą,
żeby opanować sytuację, ale odpowiadała mi poczta głosowa. To jedynie
potęgowało panikę, a ja byłam bliska tego, żeby zadzwonić do dziadka,
jednak w ostatniej chwili się powstrzymałam. Po pierwsze, był Rufus, który
najpewniej zabiłby mnie za próbę podsuwania mu kogoś do pomocy, skoro sam o nią
nie prosił. A po drugie… Och, gdybym zmusiła wampira do tego, żeby
przyznał, iż jest bezradny, to byłoby niczym definitywny koniec, a na to
zdecydowanie nie byłam gotowa.
Potrzebowałam trochę czasu na to, żeby zapanować nad sobą na tyle, by zmusić się do
opuszczenia piętra. Nie pojmowałam własnych masochistycznych zapędów, które
sprawiały, że wciąż kręciłam się przy sypialniach, pomimo tego, że jakaś
cząstka mnie absolutnie nie chciała brać udziału w tym, co właśnie miało
miejsce. Wciąż czułam się okropnie, kiedy bez pośpiechu zeszłam po schodach,
poruszając się ludzkim tempem. Miałam wrażenie, że moje ciało waży tonę, a kolejne
ruchy są absolutnie niezgrabne i tak ociężałe, że przypisanie mi gracji
nieśmiertelnej okazałoby się czymś nieprawdopodobnym.
Na dole było
ciszej, a może to mnie udało się wyciszyć na tyle, bym przestała z taką
uwagą śledzić to, co działo się za zamkniętymi drzwiami. Mimowolnie
odetchnęłam, przynajmniej do momentu, w której nie zauważyłam siedzącej na
najniżej położonych stopniach Layli, która mocno tuliła do siebie Claire. Na
dłuższa chwilę zamarłam, w milczeniu wpatrując się w szwagierkę i jej
córkę, kiedy uświadomiłam sobie, że nie tylko ja przeżywałam sytuację aż do
tego stopnia. Co jak co, ale siostra Gabriela na pewno wiedziała, czym jest ten
szczególny rodzaj bólu; gdyby było inaczej, Claire nie zostałaby jedynaczką,
najpewniej mogąc cieszyć się bliźniakiem – tak w końcu od zawsze zdarzało
się w każdym kolejnym pokoleniu Licavolich. Jeśli ktoś rozumiał, czym jest
ból, to zdecydowanie Lay – nie wspominając już o tym, że córkę tez na swój
sposób straciła, wciąż próbując radzić sobie z budowaniem relacji, która
jeszcze kilka lat temu nie miała prawa istnieć.
Moja
szwagierka nie drgnęła, kiedy podeszłam bliżej, ale Claire bez chwili wahania
poderwała głowę. Krótko spojrzała mi w oczy, a ja przekonałam się, że
jej własne były napuchnięte od płaczu. W tamtej chwili nie szlochała, być
może zbyt przejęta bliskością Layli, a może oszołomiona do tego stopnia,
by okazywanie uczuć zaczęło być problematycznie. Jakkolwiek by jednak nie było,
w odpowiedzi na moje pojawienie się – wciąż pozwalając przy tym na to,
żeby matka ją obejmowała – bez słowa wyciągnęła w moją stronę zwiniętą w pięść
dłoń. Początkowo nie rozumiałam, jak powinnam rozumieć ten gest, ale pomimo
tego sama również nadstawiłam rękę, pojmując wszystko dopiero w chwili, w której
Claire podała mi zwitek papieru.
Serce
zabiło mi mocnej, bo w tamtej chwili zrozumiałam, chociaż wcale nie byłam
pewna, czy tego chcę. Nie od razu zareagowałam, tak długo, jak tylko mogłam
odwlekając konieczność rozprostowania papieru i zapoznania się z jego
treścią. Nie byłam zaskoczona widokiem drobnego, lekko pochyłego pisma,
odrobinę tylko nieczytelnego przez to, że linijki tekstu zostały zapisane
czymś, co chyba było fioletowym markerem albo pisakiem. Jakkolwiek by jednak
nie było, zdołałam rozróżnić poszczególne wyrazy, przy okazji mimochodem
zauważając, że mam przed sobą trzy krótkie linijki.
Kolejne
haiku.
Nie miałam
pewności, kiedy ostatnim razem trzymałam w rękach jakikolwiek wiersz
Claire, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze było to, że rymowanki, które wychodziły spod ręki
siostrzenicy Gabriela, nigdy nie wróżyły nic dobrego.
Czasem strata
Niesie ze sobą
Ukojenie
Coś
ścisnęło mnie w gardle, chociaż sama nie byłam pewna, co było tego
przyczyną. Poczułam wilgoć na policzkach, więc pośpiesznie uciekłam wzrokiem
gdzieś w bok, próbując przekonać samą siebie, że tym razem „strata” wcale
nie oznacza tego, co w naturalny sposób nasunęło mi się na myśli. Czułam,
że to z mojej siostry idiotyczna próba ucieczki przed prawdą, ale wolałam
trwać w iluzji, bo tylko ta pozwalała mi utrzymać się przy zdrowych
zmysłach. Nie chciałam zastanawiać się nad tym, czy to ma jakikolwiek sens; ja
wiedziałam swoje, a przynajmniej próbowałam udawać, że tak jest, w pamięci
raz po raz roztrząsając tych kilka linijek, które w kilka zaledwie chwil zdążyły
wyryć się w moim umyśle.
Ukojenie?
Gdzie w tym miejscu było miejsce na jakiekolwiek oznaki spokoju czy ulgi?
To miał być rodzaj pocieszenia dla któregokolwiek z nas, a już
zwłaszcza Allegry, która najpewniej właśnie traciła istotę, którą przez
ostatnie tygodnie bez wątpienia zdążyła pokochać? Jak miałabym to zrozumieć i…?
– Mi amor…
Wzdrygnęłam
się, po czym poderwałam głowę, momentalnie reagując na spokojny głos Gabriela.
Dłoń machinalnie zacisnęłam w pięść, ponownie mnąc haiku Claire, chociaż
prawie nie byłam tego świadoma. Ostrożnie wyminęłam Laylę i jej córkę,
schodząc z ostatnich stopni, by móc zajrzeć do salonu i przekonać
się, że mój mąż siedział na kanapie, tuląc do siebie Isabeau. Uniosłam brwi, co
najmniej zaskoczona widokiem, który zastałam – kruchej, pogrążonej we śnie
kapłanki, która pozwalała na to, żeby brat trzymał ją w ramionach i raz
po raz przeczesywał palcami jej włosy. Wydała się nienaturalnie wręcz spokojna i delikatna,
a to zdecydowanie nie było do niej podobne, zwłaszcza w ostatnim
czasie. Ba! Nie sądziłam, by nawet dawna, silna Beau kiedykolwiek pozwoliła
Gabrielowi traktować się jak dziecko, niezależnie od tego, jak bardzo
cierpiałaby w danym momencie; po tym, jak odrzuciła człowieczeństwo, takie
rozwianie jawiło mi się jako tym bardziej nieprawdopodobne.
Podeszłam
bliżej, uważnie obserwując męża i próbując ocenić, czego powinnam się po
nim spodziewać. Spróbował się do mnie uśmiechnąć, ale wyszło mu to marnie, a może
to ja byłam już zbyt doświadczona, by był w stanie mnie zwieść. Westchnął
cicho, ostatecznie przenosząc wzrok na siostrę i jakby od niechcenia
wzruszając ramionami.
– Uśpiłem
ją – powiedział, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Spojrzałam
na niego z powątpiewaniem, powstrzymując się przed uwagą na temat tego, że
Isabeau na pewno nie miała być z tego powodu zadowolona. W tamtej
chwili nie miałam pewności nawet co do tego, co przyniosą następne godziny,
więc roztrząsanie zachowania dziewczyny tym bardziej nie było na moje nerwy.
– Co z Beau?
– zapytałam w zamian. Nie miałam wątpliwości co do tego, że doskonale
zdawał sobie sprawę z tego, co miałam na myśli.
– Nie mogła
przestać płakać – przyznał, ostrożnie dobierając słowa. Lekko przekrzywił
głowę, wciąż uważnie przypatrując się ułożonej w jego ramionach
wampirzycy. – Nie wiem czy to dobra wiadomość, ale… chyba dzięki temu wróciła –
dodał, pod koniec wypowiedzi przenosząc wzrok na mnie.
Jego ciemne
oczy miały w sobie coś przenikliwego, co sprawiało, że niezmiennie czułam się
naprawdę dziwnie. Kiedy sprawy miały się źle, a mój mąż zachowywał się w taki
sposób, wtedy zaczynałam mieć wrażenie, że tak naprawdę jestem intruzem i że
nigdy tak naprawdę nie zrozumiem łączących Licavolich relacji. Gdy w grę
wchodziła którakolwiek z sióstr Gabriela, wtedy wszystko inne przestawało
się liczyć i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę.
– Jej
emocje… – Zawahałam się na moment. – Rufus miał rację – nie tyle zapytałam, co najzwyczajniej
w świecie stwierdziłam fakt.
Chłopak
nawet się nie skrzywił.
– Tym lepiej
– stwierdził z powątpiewaniem w głosie. – Chociaż nie wiem, co z Beau.
I Allegrą… To nie jest takie proste – westchnął, a ja poczułam, że
zaczyna robić mi się naprawdę niedobrze.
Teraz
pozostawało nam czekać i to wydawało mi się najbardziej przerażając.
Damien
– Jesteś pewna?
Liz drgnęła,
po czym rzuciła mu bliżej nieokreślone, zlęknione spojrzenie. Dziwnie było
spoglądać na nią, kiedy była w takim stanie – po prostu krucha i przerażona,
jakby za moment miała rozpaść się na kawałeczki, przytłoczona wszystkim tym, co
działo się wokół niej. To sprawiało, że chciał ją chronić, chociaż zarazem nie
wyobrażał sobie tego, żeby tak po prostu mu pozwoliła. Pod wieloma względami
pozostawała silną indywidualistką, która pragnęła nauczyć się bronić
samodzielnie, zamiast czekać aż ktokolwiek ją w tym wyręczy. Nawet jego
zaczynała odsuwać, chociaż nie zmieniało to faktu, że byli razem – i że był gotów zrobić dla niej naprawdę wiele.
Pamiętał,
gdzie znajdowały się sklep oraz mieszkanie Niny. Od Setha dowiedzieli się, że
poza chaosem, to drugie nie wyglądało aż
tak źle, cokolwiek powinni przez to rozumieć. Damien podejrzewał, że kobieta
nie zginęła u siebie, a przynajmniej zakładał, że gdyby tak było,
wtedy policja zajęłaby się ogrodzeniem terenu. Czegokolwiek nie dokonałby
Jason, wejście do kawalerki nad sklepem pozostawało łatwym zadaniem, nie tylko
dlatego, że Elizabeth miała kluczę – tak na wszelki wypadek, bo babcia nigdy
nie miała nic przeciwko temu, żeby do niej wróciła, gdyby mieszkanie z rodzicami
okazało się zbyt trudnym zajęcie.
Nie miał
pewności, dlaczego Liz w ogóle chciała zobaczyć to miejsce, ale nie
próbował pytać. Był w stanie zrozumieć, że ktoś, kto z dnia na dzień stracił
całą rodzinę, rządził się swoimi prawami, tym bardziej, że dziewczyna wciąż
była w żałobie i swoistym szoku. Pozwalał jej działać po swojemu,
jednocześnie czuwając i usiłując jakkolwiek zapewnić jej bezpieczeństwo,
tym bardziej, że w emocjach bardzo łatwo było posunąć się do czegoś co
najmniej głupiego. Nie podejrzewał Elizabeth o szaleństwo, a tym bardziej
lekkomyślność, nie zmieniało to jednak faktu, że była w niebezpieczeństwie.
Musiał ją chronić, tym bardziej, że Jason nie zamierzał tak po prostu siostrze
odpuścić; z jakiegoś powodu pragnął ją przemienić, a Damien obawiał
się tego, że to prędzej czy później mogłoby mu się udać.
Martwił się
również o Liz, zwłaszcza po tym, jak wyraziła swoje zdanie na temat
ewentualnego zostania wampirem. Nie chodziło o to, że mógłby mieć do niej
pretensje; potrafił zrozumieć, skąd brało się przerażenie, które towarzyszyło
jej na samą wzmiankę o tym, że mogłaby zostać nieśmiertelną. Niechęć do
jego pobratymców wydawała mu się zrozumiała, tym bardziej, że dziewczyna nigdy
nie oskarżyła o nic ani samego Damiena, ani kogokolwiek z jego
rodziny. Tutaj chodziło o coś więcej – o swoisty lęk, mający związek z tym,
co mogłoby się wydarzyć, gdyby jednak przeszła przemianę. Bała się upodobnić do
brata, którego miała za potwora, a żeby nie dopuścić do czegoś takiego…
wydawała się zdolna do wszystkiego – w tym również do popełnienia
samobójstwa.
Wiedział,
że wciąż nosiła przy sobie broń, chociaż wcale nie był zachwycony tym, że
ostatecznie wymogła na nim, by jej ją oddał. W stanach posiadanie
pistoletu było legalne, ale nie w kwestii prawa leżał największy problem.
Wszystko sprowadzało się przede wszystkim do tego, że któregoś razu Liz mogłaby
jednak wycelować w siebie i jednak pociągnąć spust. Nie wyobrażał
sobie tego, a perspektywa jej śmierci wydawała mu się bardziej
przerażająca, aniżeli sam fakt tego, że mogłaby zostać wampirem. Pod tym
względem wszystko było nie tak, a Damien momentami nie miał już pewności
jak i dlaczego powinien się zachowywać, żeby mieć szansę zapanować nad
sytuacją. Obawiał się, że ona potrzebowała czegoś więcej, a to wydawało
się leżeć poza jego zasięgiem, tak jak i perspektywa przyniesienia jej
prawdziwego ukojenia. Jego dar był bezużyteczny, gdy w grę wchodził ten
szczególny rodzaj psychicznego ból, a po stracie, której doznała,
Elizabeth była go pełna.
Jakby tego
było mało, sam fakt tego, że wiedziała o wampirach, mógł okazać się
problematyczny. Gdyby wciąż znajdowali się w Mieście Nocy, taki stan
rzeczy wydałby mu się naturalny – to, że dziewczyna zdawała sobie sprawę z tego,
iż po świecie chodzili nieśmiertelni. „Otwarty świat” poza tym małym kawałkiem
francuskiego łańcucha gór Écrins
rządził się innymi prawami, a to mogło okazać się problematyczne, jeśli
nie wręcz niebezpieczne – i to zwłaszcza dla Elizabeth. Aż nazbyt dobrze
pamiętał o Volturi i o tym, jakie ci mieli stosunki z rodziną
jego mamy. Każda dodatkowa komplikacja mogła okazać się idealnym pretekstem dla
Włochów, a to zdecydowanie nie było dobrą wiadomością. Wręcz przeciwnie –
gdyby dowiedzieli się o Liz…
Wtedy
naprawdę mogła zginąć. Albo stać się wampirzycą, a żadne z tych
rozwiązań nie wchodziło w grę.
Obserwował
ją w milczeniu, kiedy z uwagą wodziła wzrokiem na prawo i ledwo,
niespokojnie rozglądając się dookoła. W ciemnościach rysował się zarys
znajomych już mebli, chociaż Damien miał wątpliwości co do tego, czy wszystkie
były na swoim miejscu. Kawałki drewna walały się po podłodze, tak jak i pokaźny
stos dotychczas pochowanych do szafki rzeczy; cokolwiek się tutaj działo, Nina
najwyraźniej nie poddała się bez walki. Już wcześniej zdążył zaobserwować, że
ta kobieta była wyjątkowa i bardzo uparta – w końcu Liz po kimś miała
te swoją butność – ale to i tak wydało mu się co najmniej niezwykłe.
– Czego
szukasz? – zapytał z powątpiewaniem, próbując zwrócić na siebie uwagę
dziewczyny. Wcześniej go zignorowała, ale nie zamierzał tak po prostu odpuścić.
Odpowiedziało
mu milczenie, przez co ledwo był w stanie powstrzymać poirytowane warknięcie.
Rzadko tracił cierpliwość – Aldero nie bez powodu próbował żartować sobie na
temat Świętego Damiena – jednak w tamtej
chwili czuł się tego bardzo bliski, tym bardziej, że Liz nie ułatwiała mu
zadania. Nie pojmował jej zachowania, a tym bardziej nie był w stanie
obojętnie znosić przeciągającego się milczenia.
Westchnął,
po czym zrobił krok w jej stronę. Liz Nawet na niego nie spojrzała.
–
Elizabeth.
Wyprostował
się niczym struna, wciąż jednak unikała spoglądania w jego stronę.
Wyraźnie spięła się na dźwięk swojego imienia, zwłaszcza wypowiedzianego mniej
stanowczym niż dotychczas tonem. Cokolwiek chodziło jej po głowie, ostatecznie
tego nie wyraziła, a i Damien został nauczony zbyt wielkiego szacunku
do prywatności i kobiet, by próbować wykorzystywać swoje zdalności. Kto
jak kto, ale Elizabeth na pewno zasłużyła chociaż na tyle, nawet jeśli jej
zachowanie niezmiennie wzbudzało w nim wątpliwości.
– Nie
jestem pewna – wyszeptała tak cicho, że gdyby miała do czynienia z kimś
nieobdarzonym wyostrzonymi zmysłami, pewnie by jej nie zrozumiał.
Westchnął
cicho, powoli zaczynając żałować tego, że ot tak zgodził się na wspólną wyprawę
do miasta. Wciąż nie wiedział, czego tak naprawdę powinni się spodziewać i czy
ufanie Liz we wszystkich kwestiach jest aż tak dobrym pomysłem. Czuł jej ból i to
o wiele intensywniej, aniżeli mógłby sobie tego życzyć, tym bardziej, że
związana ze zdolnościami Uzdrowiciela empatia potrafiła być prawdziwym
przekleństwem. To sprawiało, że instynktownie pragnął jej pomóc, ale nie
wiedział jak, niezdolny do tego, żeby ukoić ten szczególny rodzaj cierpienia.
Elizabeth
przez dłuższą chwilę milczała, niespokojnie krążąc tam i z powrotem, i wodząc
wzrokiem dookoła. Dopiero po kilku sekundach zdecydowała się na niego spojrzeć i jednak
przerwać panującą ciszę:
– Damien? –
zaczęła tak niepewnie, że aż poczuł się z tym źle, dochodząc do wniosku,
że jednak mógł ją w jakiś sposób urazić.
– Tak? –
Usiłował brzmieć w delikatny, kojący sposób.
Spojrzała
mu w oczy. Jej własne – zielone i poważne – wydawały się ciemniejsze
niż zazwyczaj.
– Czy
mógłbyś… ehm… – wyrzuciła z siebie na wydechu. – Mógłbyś zostawić mnie na
chwilę samą, proszę? – wyrecytowała niczym automat, tym samym skutecznie
wytrącając go z równowagi.
Otworzył i zamknął
usta, niezdolny do tego, żeby tak po prostu jej odpowiedzieć. Chociaż to była
zaledwie niewinna prośba, coś w tych kilku słowach sprawiło, że poczuł się
źle. Jasne, potrzebowała samotności – potrafił to zrozumieć, ale…
–
Oczywiście – zapewnił cicho, a ona odetchnęła. Chyba powinien był poczuć
się dzięki temu lepiej, jednak nic podobnego nie miało miejsca. – Tylko nie za
długo, okej? Jakby coś się działo…
– Będę
krzyczeć – obiecała, chociaż podejrzewał, że to nie wrzask stałby się w tym
wypadku priorytetem… Przynajmniej nie dla Liz.
Nie, gdyby
coś faktycznie się wydarzyło, wtedy jak nic próbowałaby walczyć sama, tak jak w domu
rodziców. Wyjęłaby broń, a potem… posunęła się do zrobienia czegoś albo
cholernie odważnego, albo wręcz przeciwnie. Z jakiegoś powodu łatwo było
mu sobie to wyobrazić, tym bardziej, że już przekonał się do czego pozostawała
zdolna ta dziewczyna; co więcej, wydawało mu się to naprawdę przerażające,
nawet jeśli Elizabeth bez wątpienia spoglądała na tę sprawę zupełnie inaczej.
Niechętnie
wycofał się na klatkę schodową, bez pośpiechu schodząc na dół. Nawet chłodne
powietrze nie przyniosło mu ulgi, a Damien chcąc nie chcąc raz po raz
oglądał się przez ramię, nasłuchując jakichkolwiek oznak bytności Liz. Był w stanie
ją wyczuć i stwierdzić, że wciąż jest w mieszkaniu, to jednak go nie
satysfakcjonowało. Pragnął być obok, upewnić się, że jest naprawdę bezpieczna, a potem
najlepiej wziąć ją w ramiona albo…
Wyjął
telefon, chcąc zająć czymś myśli i ręce. Wbił wzrok w wyświetlacz,
uprzytomniając sobie, że tuż po wyjściu z domu wyłączył komórkę, by nikt
nie przeszkadzał jemu i Elizabeth. Co prawda nie sądził, żeby pod jego
nieobecność wydarzyło się coś istotnego, ale…
Z tym, że
prawda okazała się inna – cała skrzynka wiadomości głosowych nie mogła być przypadkowa.
To, że wszystkie dawały jeden, dość istotny przekaz, również.
„Wracaj do
domu”.
Nie
zastanawiając się długo, popędził po swoją towarzyszkę, chociaż podejrzewał, że
nie będzie z tego zadowolona.
Cokolwiek
działo się w domu, musiało być bardzo, ale to bardzo złe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz