Jocelyne
Wpatrywała się w bliżej
nieokreślony punkt za oknem, bezskutecznie próbując zebrać myśli. Nerwowo
pocierała skronie, jakby w ten sposób miała być w stanie zapanować
nad nieprzyjemnym pulsowaniem w skroniach, które towarzyszyło jej od
samego rana. Czuła się źle, chociaż w żaden sposób nie potrafiła
sprecyzować dlaczego – z winy pogody, swojego talentu do łapania chorób,
czy może nerwów, które nie opuszczały Jocelyne nawet na moment od chwili
wczorajszej rozmowy z Ronem, o ile to, co miało miejsce w gabinecie,
można było określić mianem jakiejkolwiek dyskusji.
Nie miała
pewności, co tak naprawdę zadecydowało o tym, że zamiast wdawać się w jakąkolwiek
dziwną i coraz bardziej niebezpieczną wymianę zdań, ostatecznie bez słowa
wycofała się i wróciła do pokoju. Nie ufała żadnemu z prowadzących Projekt Beta, nawet pomimo tego, że jej
rozmówca wyraźnie dał jej możliwość zaczęcia tematu nekromancji – a więc
tego, co przez cały ten czas dręczyło ją najbardziej. Gdyby tylko zechciała,
mogłaby wykorzystać okazję i – tylko być może – dowiedzieć się czegoś
więcej na temat swoich zdolności, ale nie miała pewności, czy chce ryzykować aż
tak wysoką cenę, jaką była możliwość swojej prawdziwej natury. Jeśli faktycznie
ktoś w tym miejscu chciałby jej pomóc, wtedy pokusiłby się o to już
dawno temu; do wszystkiego musiała dojść sama albo przy pomocy Dallasa, więc
nagłe oznaki dobrej woli wydawały się Joce co najmniej podejrzane.
Zły humor
towarzyszył jej przez resztę dnia, przez co kolejny raz zdecydowała się spędzić
większość czasu z pokoju. To naturalnie nie uszło uwadze chłopaka, z którym
ostatnio spędzała tak wiele czasu, ale i jego udało jej się odprawić bez jakichkolwiek
szczegółowych wyjaśnień. Wyczuła, że nie był zadowolony z tego, że znowu
mogłaby się dystansować, ale przynajmniej pozwolił na to by, doznała jakże
upragnionego spokoju. Resztę dnia spędziła pisząc i rozważając ewentualny
powrót do domu, zwłaszcza teraz, kiedy wszystko wydawało się zmierzać ku temu,
żeby spróbować siłą zatrzymać ją w tym miejscu. Zdecydowanie nie
zamierzała na to pozwolić, ale wciąż nie potrafiła tak po prostu podjąć decyzji
o powrocie do domu, mając wrażenie, że gdyby się na to zdecydowała, to
byłoby jak ucieczka.
Czy jestem
głupia? Momentami czuję się tak, jakbym faktycznie taka była. Problem polega na
tym, że tutaj naprawdę się coś dzieje, a ja nie potrafię zostawić spraw
własnemu biegowi… A może raczej Dallasa, bo to o niego tutaj chodzi.
Nie chcę, żeby stała mu się krzywda, a mam wrażenie, że właśnie do tego to
wszystko zmierza. Tutaj dzieją się złe rzeczy, tylko wciąż nie jestem pewna
jakie.
Sądzę,
że Jeremi i Carol mogą być odpowiedzią, ale wciąż nie wiem jak z nim
rozmawiać. Nie mam nawet pewności, czy ten chłopak jest po mojej stronie,
chociaż może niesprawiedliwie go oceniam, bo od początku dawał nam wskazówki.
Mam nie brać niczego, co oni nam dają… To dotyczy również posiłków? Wątpię, bo
zawsze sam je. Chyba, że mam unikać Rona i tych jego cudownych herbatek,
którymi tak chętnie próbował mnie częstować. Nie podoba mi się to, a i on
nie wydawał się zadowolony, kiedy nie zdecydowałam się nawet spróbować.
Wciąż nie
mam pojęcia, co takiego powinnam zrobić. Gubię się w tym, zresztą jak i tym,
co dzieje się między mną i Dallasem. Czy to coś znaczy, że wtedy mnie
pocałował? Nie zastanawiałam się nad tym, tak jak i nie myślałam o sobie,
jak o kim „do kochania”, zwłaszcza, że wszyscy ciągle traktują mnie jak
dziecko. On nie, a może po prostu jest zafascynowany tym, że spotkał
wampira. Albo pół-wampira, bo chyba podoba mu się to, jak to wygląda w moim
przypadku. Tak jest chyba nawet lepiej, a ja zastanawiam się nad tym, czy
– tylko teoretycznie! – cokolwiek miedzy nami ma rację bytu. Już nawet nie chodzi
o to, że tata pewnie nie byłby zachwycony albo że Dallas jest człowiekiem.
To dla mnie coś nowego i czasami żałuję, że nie jestem taka, jak Elena; chłopcy
nie zwracają na mnie uwagi, a przynajmniej do tej pory tego nie robili. Na
dodatek jeszcze teraz, kiedy ja…
Chyba,
że to jest jakieś rozwiązanie – to, że on wie kim jestem. Nie przeraża go
perspektywa picia krwi, a tym bardziej to, że mogłabym widzieć… różne
rzeczy. Nie sądzę, by ktokolwiek inny zdecydował się na coś takiego, więc może
powinnam uznać to za znak.
Czy w takim
razie to on mnie tutaj trzyma? To chyba brzmiałoby sensownie, a przynajmniej
tak mi się wydaje. Dallas jest miły, poza tym czuję się przy nim dobrze, a chyba
o to chodzi. Nie chcę jego krwi, a przynajmniej nie o tym myślę,
kiedy jesteśmy razem. Jasne, jest cudna – każda krew taka jest – ale nie mam
wrażenia, że zależy mi tylko na niej. Kiedy mnie całował, to też było dobre,
zwłaszcza wtedy, gdy czułam się tak okropnie. On rozumie; wszyscy inni będą się
śmiać, tak jak tamte dzieciaki w kawiarni. Nie chcę znowu przez to
przechodzić, a przy Dallasie nie musiałabym się nad tym zastanawiać.
Tak naprawdę nie chcę
się nad tym zastanawiać…
Samą siebie
zaskakiwała tym, jak często wracała pamięcią do Dallasa i tego, jak w ostatnim
czasie zmieniły się ich relacje. Czuła się źle z tym, że mogłaby z jakiegokolwiek
powodu trzymać chłopaka na dystans, ale to wydawało się silniejsze o niej,
przysłaniając wszelakie inne, bardziej złożone uczucia. Z drugiej strony,
być może najwłaściwszym określeniem było to, że najzwyczajniej w świecie
się bała – zarówno tego, co mogło mieć miejsce w Projekcie Beta, jak i ewentualnej reakcji trwającego przy niej
chłopaka. Skąd mogła mieć pewność, że zawsze będzie tak wyrozumiały, w pełni
przyjmując to, kim była i co potrafiła? Gdyby pewnego razu zachował się
jak tamte dzieciaki, to byłoby ponad jej siły, raniąc bardziej niż cokolwiek
innego.
Takich
kwestii, które nie dawały Jocelyne spokoju, było wiele, a ona miała
wrażenie, że uciekając od jednej do drugiej, co najwyżej prosi się o to,
żeby popaść w szaleństwo. Nie chciała tego, tak jak i zniechęcenia Dallasa,
któremu zawdzięczała tak wiele. Była jeszcze sprawa Projektu Beta, zniknięcia Victorii i wszystkich tych próśb
Carol, która z taką zawziętością próbowała się z nią skontaktować.
Chociaż nie potrafiła wytłumaczyć wrażenia uciekającego czasu, który
towarzyszyło jej niemalże na każdym kroku, była coraz bardziej świadoma tego,
że powinna w końcu podjąć jakąś konkretną decyzję. Zwłaszcza po rozmowie z Ronem
była tego pewna, a skoro tak…
Ze
wszystkich problemów, to właśnie rozmowa z Jeremim wydawała się w pełni
osiągalna.
Wątpliwości
nie opuszczały Jocelyne nawet na moment, kiedy w końcu zdecydowała się
ruszyć z pokoju. Ból głowy wciąż dawał się we znaki, ale coraz łatwiej
przychodziło jej ignorowanie niedogodności. Wiedziała, że być może popełnia
błąd, kolejny raz działając na własną rękę i nawet nie próbując
wtajemniczać Dallasa, ale nie mogła po raz kolejny odwlekać podjęcia
którejkolwiek z decyzji na później. Potrzebowała tego, tak jak i poczucia,
że zrobiła wszystko, co tylko było możliwe. Dallas nie miał pojęcia, jak ważne
pozostawało dla niej to, żeby jakkolwiek rozwiązać sprawę Projektu Beta, więc zdecydowanie nie miał być w stanie zrozumieć,
dlaczego tak bardzo ryzykowała kolejnymi posunięciami. Co więcej, Jocelyne po
prostu czuła, że musi zrobić to po swojemu, najlepiej osobiście, i to w gruncie
rzeczy tłumaczyło wszystko, jeśli chodzi o decyzję niewtajemniczania w całą
akcję przejmującego się jej bezpieczeństwem chłopaka.
Nawet nie
wahała się przed udaniem do tej części ośrodka, którą zajmowała męska część
podopiecznych Projektu Beta. W duchu
modliła się o to, żeby nie trafić na Collina albo Dallasa. Pamiętała,
gdzie znajdował się pokój Jeremiego, więc odszukanie go również nie stanowiło
większego problemu. Nie przejmowała się również kamerami, dochodząc do wniosku,
że przechadzanie się między częściami mieszkalnymi w ciągu dnia to żadna
zbrodnia. Miała dość planowania każdego kroku i rozwodzenia się nad tym,
czy prowadzenie rozmowy jest bezpieczne; to byli ludzie, a ona nie mogła się
ich obawiać, przez cały ten czas kryjąc się w pokoju i rozpaczając
nad tym, że bezustannie stała w tym samym miejscu.
Mimowolnie wzdrygnęła
się, kiedy panującą dookoła cisze przerwało pukanie do drzwi. Ręka zadrżała jej
niekontrolowanie, raz po raz obijając się o gładkie drewno, jednak nawet
wtedy nie była w stanie zmusić się do tego, by tak po prostu się wycofać. W milczeniu
wpatrywała się w wejście do pokoju Jeremiego, w głowie próbując
ułożyć sobie jakikolwiek sensowny plan rozmowy, chociaż to wydawało się bez
sensu. Czuła się tak bardzo podenerwowana, że ledwo mogła wykrztusić z siebie
słowo. Czekała, chociaż sama nie była pewna na to, tym bardziej, że…
Z
opóźnieniem dotarło do niej to, że sypialnia, do której chciała się dostać,
jest pusta. Zamarła w bezruchu, początkowo niedowierzając temu, co
podpowiadały jej zmysły, zanim ostatecznie zdecydowała się przyjąć do
świadomości prawdę. Skrzywiła się, po czym z jękiem cofnęła o krok,
coraz bardziej rozdrażniona. Ona i jej szczęście! Mogła spodziewać się
tego, że kiedy już zdobędzie się na to, żeby przyjść, coś pójdzie nie tak. Sama
nie miała pewności, dlaczego dotychczas nie wpadła na to, żeby wcześniej
sprawdzić, czy Jeremi jest u siebie, ale to już nie miało znaczenia. Nie,
skoro ona…
– Jocelyne?
Omal nie
wyszła z siebie, kiedy tuż za plecami usłyszała znajomy głos.
Błyskawicznie okręciła się na pięcie, zmuszając zaskoczonego Jeremiego do
cofnięcia się, by uniknąć znokautowania. Chłopak uniósł brwi, po czym z uwagą
zmierzył ją wzrokiem, najwyraźniej próbując ocenić, czy przypadkiem nie
postradała zmysłów.
– Jesteś –
zauważyła w jakże błyskotliwy sposób.
Jej
rozmówca parsknął śmiechem, chociaż nie wyglądał na szczególnie rozbawionego.
Wręcz przeciwnie: przez cały ten czas przypatrywał się dziewczynie z podejrzliwością,
która zaczynała sprawiać, że Joce poczuła się naprawdę nieswojo.
– A dlaczego
miałoby mnie nie być? – obruszył się, po czym wywrócił oczami. – Nieważne.
Zważywszy na porę, mogłaś szukać w stołówce – zauważył przytomnie.
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta, coraz bardziej zażenowana. Pojawiała się na posiłkach wyłącznie
wedle własnego uznania, zresztą ból głowy sprawił, że przestała zwracać uwagi
na jakiekolwiek szczegóły. Podejrzewała, że kiedyś mogło ją to sporo kosztować,
ale w tamtej chwili nie potrafiła się należycie przejąć.
– Możemy
porozmawiać? – wypaliła, po czym odsunęła się na bok, chcąc jak najszybciej
dostać się do względnie bezpiecznej sypialni.
Nie miała
pewności, jak prezentował się jej wyraz twarzy, ale podejrzewała, że musi
wyglądać na co najmniej podekscytowana. Tak zresztą się czuła, z każdą
kolejną sekundą coraz bardziej zdeterminowana; teraz już nie mogła się wycofać,
liczyła zresztą na to, że Jeremi nie będzie zadawać zbędnych pytań i po
prostu się zgodzi.
Chłopak nie
odezwał się nawet słowem, w zamian krótko kiwając głowę. Poczuła się
pewniej, chociaż wciąż obserwowała postępowania swojego towarzysza z niepokojem,
kiedy w końcu zdecydował się wpuścić ją do środka. Jeszcze na krótko przed
tym, jak weszła do sypialni, zwróciła uwagę na to, że ta nie zmieniła się w najmniejszym
nawet stopniu od dnia, w którym była w niej po raz pierwszy. Podobne
jak i wtedy, pokój wydawał się pusty – niezamieszkany wręcz, pomijając
naturalne oznaki bytności, jak niedbale zasłane łóżku czy lekko uchylone okno.
Zadrżała mimowolnie za sprawą chłodnego powietrza, co zresztą nie uszło uwadze
Jeremiego, bo natychmiast przeszedł przez pokój, by móc pozbyć się przyczyny jakiejkolwiek
niedogodności.
Oboje
milczeli, co powoli zaczynało ją drażnić. To był ten szczególny rodzaj ciszy,
który wcale nie niósł ze sobą ukojenia, ale swego rodzaju napięcie – trudne do
spokojnego znoszenia oczekiwanie na coś, czego nawet nie potrafiła sprecyzować.
Nie spoglądając w stronę przypatrującego jej się chłopaka, ostrożnie
podeszła bliżej, ostatecznie zatrzymując się przy łóżku, by spojrzeć na
oprawione w ramkę zdjęcie Carol – rudowłosej, uśmiechniętej…
Częściowo
przysłoniętej przez czarną opaskę, którą już za pierwszym razem dostrzegła w rogu
fotografii.
– Jak
umarła? – rozpoznała własny głos i chociaż początkowo poczuła się okropnie
z tym, że mogłaby zadać aż tak bezczelne pytanie, nie zamierzała się wycofać.
– O tym
chcesz rozmawiać? – zapytał z niedowierzaniem chłopak. – O mnie i o Carol?
– dodał sceptycznie, wyraźnie zdezorientowany.
Najwyraźniej
nie zamierzał odpowiadać, co zresztą wcale nie wydało się Jocelyne dziwne. Sama
zareagowałaby podobnie, gdyby ni stąd, ni z owąd zapukała do niej obca
osoba, nagle zaczynając wypytywać o prywatne sprawy.
Problem
polegał na tym, że ona miała dość powodów, by zadawać pytania. Carol do niej
przyszła, a teraz wszystko wydawało się popychać ją do Jeremiego.
– Widziałam
ją – oznajmiła bez ogródek. – Tutaj dzieje się coś cholernie niedobrego, a twoja
siostra najwyraźniej chce, żebym z tobą porozmawiała. Nie utrudniaj mi
tego – nie tyle poprosiła, co wręcz zaczęła błagać; jeśli miał wątpliwości co
do tego, czy była zdesperowana, najwyraźniej w tamtej chwili się ich wyzbył.
Cisza
dzwoniła jej w uszach, sprawiając, że miała ochotę zakryć uszy dłońmi i zacząć
krzyczeć. Chciała to przerwać, ale zarazem nie była w stanie, aż nazbyt
świadoma tego, że pod tym względem sprawy wcale nie były takie proste.
Żałowała, że tak naprawdę nie miała ani planu, ani doświadczenia w prowadzeniu
takich rozmów, ale skoro widziała umarłych, prędzej czy później miała się tego
nauczyć. Tak było chociażby w tym przypadku, a Jeremi stanowił swego
rodzaju eksperyment, który – jak po cicho liczyła – miał ułatwić jej
rozwiązywanie takich spraw w przyszłości.
O ile będę do tego zmuszona, pomyślała
mimochodem. O ile oni nie zostawią mnie w spokoju…
Z jakiegoś
powodu była pewna tego, że ze śmiercią będzie miała styczność już zawsze.
– Co ty
właściwie…? – Jeremi nagle pobladł, gdy dotarła do niego pełnia wypowiedzianych
przez Jocelyne słów. Wbił wzrok w zdjęcie siostry, po czym nerwowym ruchem
przeczesał włosy palcami. Kiedy widziała go po raz pierwszy, uznała, że
wyglądał na nieporadnego, ale w tamtej chwili wcale na takiego nie
wyglądał, zwłaszcza gdy jego twarz wykrzywił gniewny grymas. – Wyjdź – wycedził
przez zaciśnięte zęby i przez moment faktycznie zamierzała to zrobić.
– Dlaczego?
Jeremi, posłuchaj… – Urwała, po czym energicznie pokręciła głową. – Ty wiesz,
co tutaj się dzieje, prawda? Powiedziałeś mi o dwóch wersjach dokumentów
i… Sprawdziłam swoją, okej? – wyrzuciła z siebie na wydechu, próbując jak
najszybciej do niego dotrzeć; wolała nie ryzykować, że nagle zdecyduje się
wyrzucić ją za drzwi. – Od początku widziałam różne rzeczy, ale dopiero teraz
rozumiem, co takiego robię. Nazwali to nekromancją, a przynajmniej mają
takie podejrzenia, a ja…
–
Powiedziałem już, że masz wyjść!
Tym razem
podniósł głos, przy okazji wzbudzając w Joce jeszcze silniejszy niepokój.
Dziewczyna zawahała się, po czym w popłochu cofnęła o krok, wciąż jednak
nie była w stanie zmusić się do ruszenia ku drzwiom. Czuła, że to popsuła,
być może zbyt bezpośrednio decydując się przedstawić sytuacje, ale nie mogła
tak po prostu się wycofać. Czuła, że zabrnęła za daleko, już od dłuższego czasu
walcząc z samą sobą, by przyjść i przeprowadzić tę rozmowę; teraz
musiała zrobić wszystko, byleby doprowadzić ją do końca.
Milczała,
ale z jakiegoś powodu to wydało jej się najodpowiedniejszym rozwiązaniem.
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nie chcąc zbyt nachalnie wpatrywać się w Jeremiego.
Co prawda nie czuła się dobrze z tym, że mogłaby ot tak spuścić go z oczu,
ale zarazem nie potrafiła wyobrazić sobie tego, że chłopak mógłby spróbować
zrobić jej krzywdę. Nie chodziło tylko i wyłącznie o to, że miała do
czynienia z człowiekiem, podczas gdy sama należała do nieśmiertelnych;
najważniejszą kwestię stanowiło to, że on cierpiał – tak po prostu, za sprawą
wspomnień, które próbowała wyciągnąć na wierzch, a które w naturalny
sposób wprawiły go w przygnębienie.
Nie miała
pewności jak długo to trwało, czas zresztą wydał się Joce najmniej istotny.
Dopiero w chwili, w której wyraźnie wyczuła, że oddech chłopaka
zwolnił, ostrożnie uniosła głowę, by móc przekonać się, że Jeremi przez cały
ten czas nie ruszył się z miejsca. Wciąż tkwił przy oknie, zaciskając obie
ręce w pięści i raz po raz niekontrolowanie się wzdrygając. Wzrok
utkwił w jakimś bliżej nieokreślonym punkcie przestrzeni, najwyraźniej
zbyt wzburzony, by zdobyć się na jakąkolwiek inną reakcję.
– Jeremi? –
zaryzykowała.
Drgnął, ale
nic ponad to, niemniej była na to przygotowana. Przełknęła z trudem,
rozdarta pomiędzy pragnieniem, żeby podejść bliżej i go objąć, a decyzją
o tym, by zachować się „właściwie” i jednak odpuścić. Nienawidziła
sytuacji, w których sama nie miała pewności, jak i dlaczego powinna się
zachować, a takich w ostatnim czasie doświadczała niemalże na każdym
kroku. Co prawda do tej pory nie było aż
tak źle, ale…
Westchnęła,
powoli zaczynając przyjmować do wiadomości to, że chłopak nie zamierzał tak po
prostu zacząć z nią rozmawiać. Mając dość przeciągającej się ciszy, raz
jeszcze zaryzykowała, decydując się odezwać:
– Wiem, że
możesz mi nie wierzyć – zapewniła pośpiesznie. – Są takie momenty, w których
nie wierzę samej sobie, chociaż dowiedziałam się dość, żeby… I nie
przyszłam po to, żeby cię dręczyć – zapewniła pośpiesznie. – Musisz mi
uwierzyć, że nie mam nic złego na myśli. Ja po prostu…
– Kto jak
kto, ale ja nie mam podstaw, żeby ci nie wierzyć – wszedł jej w słowo,
przy okazji wprawiając w Joce w niemałe oszołomienie.
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta, sama niepewna tego, jak powinna zareagować. Spodziewała się
naprawdę wielu rzeczy, ale na pewno nie czegoś takiego, zwłaszcza po tym, jak
się zdenerwował.
Chłopak
wydał z siebie przeciągłe westchnienie, po czym jak gdyby nigdy nic mówił
dalej:
– Ja…
Wybacz mi, proszę, ale to, co powiedziałaś… – Urwał, najwyraźniej nie będąc w stanie
znaleźć odpowiednich słów. Nie miała do niego o to pretensji, aż nazbyt
dobrze rozumiejąc, jak skomplikowane potrafią być niektóre kwestie. – Nie
przeczę jednak, że niektóre kwestie są dla mnie trudne… Nawet bardzo trudne.
Nie mam też wątpliwości co do tego, że mogłabyś widzieć duchy i że Carol
do ciebie przyszła – stwierdził z zaskakującym wręcz spokojem.
Jocelyne
obserwowała go w oszołomieniu, coraz bardziej zdezorientowana. Milczała,
kiedy w końcu ruszył się z miejsca, bez pośpiechu decydując się
podejść do łóżka i ciężko opaść na materac. Nie powiedziała nic również w chwili,
w której ostrożnie ujął zdjęcie Carol, uważnie przypatrując się siostrze i mimowolnie
uśmiechając się, jakby widok dziewczyny w jakiś sposób przynosił mu
ukojenie. Być może faktycznie tak było, co zresztą wydało się Jocelyne
najzupełniej naturalne, zwłaszcza w przypadku kogoś, kto tęsknił. Skoro
była warta takiego bólu, musiała być dobra – a przynajmniej dla Jeremiego.
– I tak
nie powinnam była – stwierdziła cicho. – Po prostu nie miałam wyboru.
Przepraszam cię za to, ale Carol…
– Carol
była taka jak ty – oznajmił i to wystarczyło, by całkowicie wytrącić Joce z równowagi.
– Obie poruszałyście się na granicy świata żywych i umarłych… I mógłbym
powiedzieć, że to ją zabiło, ale przecież wiem, że to nieprawda – stwierdził,
po czym wydał z siebie zdławiony jęk. – Tak naprawdę winne jest to
miejsce… I oni. Zniszczyli ją i pewnie zrobią to z nami
wszystkimi, jeśli w porę czegoś nie wymyślimy – dodał i być może
mówił coś jeszcze, ale kolejne słowa już po prostu przemykały przez jej umysł,
nie pozostawiając po sobie nawet śladu.
Carol
również była nekromantką, a teraz nie żyła. Jeśli spojrzeć na to z tej
perspektywy, sprawy miały się naprawdę źle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz