19 sierpnia 2016

Dwieście siedemdziesiąt osiem

Jocelyne
Wpatrywała się w bliżej nieokreślony punkt za oknem, bezskutecznie próbując zebrać myśli. Nerwowo pocierała skronie, jakby w ten sposób miała być w stanie zapanować nad nieprzyjemnym pulsowaniem w skroniach, które towarzyszyło jej od samego rana. Czuła się źle, chociaż w żaden sposób nie potrafiła sprecyzować dlaczego – z winy pogody, swojego talentu do łapania chorób, czy może nerwów, które nie opuszczały Jocelyne nawet na moment od chwili wczorajszej rozmowy z Ronem, o ile to, co miało miejsce w gabinecie, można było określić mianem jakiejkolwiek dyskusji.
Nie miała pewności, co tak naprawdę zadecydowało o tym, że zamiast wdawać się w jakąkolwiek dziwną i coraz bardziej niebezpieczną wymianę zdań, ostatecznie bez słowa wycofała się i wróciła do pokoju. Nie ufała żadnemu z prowadzących Projekt Beta, nawet pomimo tego, że jej rozmówca wyraźnie dał jej możliwość zaczęcia tematu nekromancji – a więc tego, co przez cały ten czas dręczyło ją najbardziej. Gdyby tylko zechciała, mogłaby wykorzystać okazję i – tylko być może – dowiedzieć się czegoś więcej na temat swoich zdolności, ale nie miała pewności, czy chce ryzykować aż tak wysoką cenę, jaką była możliwość swojej prawdziwej natury. Jeśli faktycznie ktoś w tym miejscu chciałby jej pomóc, wtedy pokusiłby się o to już dawno temu; do wszystkiego musiała dojść sama albo przy pomocy Dallasa, więc nagłe oznaki dobrej woli wydawały się Joce co najmniej podejrzane.
Zły humor towarzyszył jej przez resztę dnia, przez co kolejny raz zdecydowała się spędzić większość czasu z pokoju. To naturalnie nie uszło uwadze chłopaka, z którym ostatnio spędzała tak wiele czasu, ale i jego udało jej się odprawić bez jakichkolwiek szczegółowych wyjaśnień. Wyczuła, że nie był zadowolony z tego, że znowu mogłaby się dystansować, ale przynajmniej pozwolił na to by, doznała jakże upragnionego spokoju. Resztę dnia spędziła pisząc i rozważając ewentualny powrót do domu, zwłaszcza teraz, kiedy wszystko wydawało się zmierzać ku temu, żeby spróbować siłą zatrzymać ją w tym miejscu. Zdecydowanie nie zamierzała na to pozwolić, ale wciąż nie potrafiła tak po prostu podjąć decyzji o powrocie do domu, mając wrażenie, że gdyby się na to zdecydowała, to byłoby jak ucieczka.
Czy jestem głupia? Momentami czuję się tak, jakbym faktycznie taka była. Problem polega na tym, że tutaj naprawdę się coś dzieje, a ja nie potrafię zostawić spraw własnemu biegowi… A może raczej Dallasa, bo to o niego tutaj chodzi. Nie chcę, żeby stała mu się krzywda, a mam wrażenie, że właśnie do tego to wszystko zmierza. Tutaj dzieją się złe rzeczy, tylko wciąż nie jestem pewna jakie.
Sądzę, że Jeremi i Carol mogą być odpowiedzią, ale wciąż nie wiem jak z nim rozmawiać. Nie mam nawet pewności, czy ten chłopak jest po mojej stronie, chociaż może niesprawiedliwie go oceniam, bo od początku dawał nam wskazówki. Mam nie brać niczego, co oni nam dają… To dotyczy również posiłków? Wątpię, bo zawsze sam je. Chyba, że mam unikać Rona i tych jego cudownych herbatek, którymi tak chętnie próbował mnie częstować. Nie podoba mi się to, a i on nie wydawał się zadowolony, kiedy nie zdecydowałam się nawet spróbować.
Wciąż nie mam pojęcia, co takiego powinnam zrobić. Gubię się w tym, zresztą jak i tym, co dzieje się między mną i Dallasem. Czy to coś znaczy, że wtedy mnie pocałował? Nie zastanawiałam się nad tym, tak jak i nie myślałam o sobie, jak o kim „do kochania”, zwłaszcza, że wszyscy ciągle traktują mnie jak dziecko. On nie, a może po prostu jest zafascynowany tym, że spotkał wampira. Albo pół-wampira, bo chyba podoba mu się to, jak to wygląda w moim przypadku. Tak jest chyba nawet lepiej, a ja zastanawiam się nad tym, czy – tylko teoretycznie! – cokolwiek miedzy nami ma rację bytu. Już nawet nie chodzi o to, że tata pewnie nie byłby zachwycony albo że Dallas jest człowiekiem. To dla mnie coś nowego i czasami żałuję, że nie jestem taka, jak Elena; chłopcy nie zwracają na mnie uwagi, a przynajmniej do tej pory tego nie robili. Na dodatek jeszcze teraz, kiedy ja…
Chyba, że to jest jakieś rozwiązanie – to, że on wie kim jestem. Nie przeraża go perspektywa picia krwi, a tym bardziej to, że mogłabym widzieć… różne rzeczy. Nie sądzę, by ktokolwiek inny zdecydował się na coś takiego, więc może powinnam uznać to za znak.
Czy w takim razie to on mnie tutaj trzyma? To chyba brzmiałoby sensownie, a przynajmniej tak mi się wydaje. Dallas jest miły, poza tym czuję się przy nim dobrze, a chyba o to chodzi. Nie chcę jego krwi, a przynajmniej nie o tym myślę, kiedy jesteśmy razem. Jasne, jest cudna – każda krew taka jest – ale nie mam wrażenia, że zależy mi tylko na niej. Kiedy mnie całował, to też było dobre, zwłaszcza wtedy, gdy czułam się tak okropnie. On rozumie; wszyscy inni będą się śmiać, tak jak tamte dzieciaki w kawiarni. Nie chcę znowu przez to przechodzić, a przy Dallasie nie musiałabym się nad tym zastanawiać.
Tak naprawdę nie chcę się nad tym zastanawiać…
Samą siebie zaskakiwała tym, jak często wracała pamięcią do Dallasa i tego, jak w ostatnim czasie zmieniły się ich relacje. Czuła się źle z tym, że mogłaby z jakiegokolwiek powodu trzymać chłopaka na dystans, ale to wydawało się silniejsze o niej, przysłaniając wszelakie inne, bardziej złożone uczucia. Z drugiej strony, być może najwłaściwszym określeniem było to, że najzwyczajniej w świecie się bała – zarówno tego, co mogło mieć miejsce w Projekcie Beta, jak i ewentualnej reakcji trwającego przy niej chłopaka. Skąd mogła mieć pewność, że zawsze będzie tak wyrozumiały, w pełni przyjmując to, kim była i co potrafiła? Gdyby pewnego razu zachował się jak tamte dzieciaki, to byłoby ponad jej siły, raniąc bardziej niż cokolwiek innego.
Takich kwestii, które nie dawały Jocelyne spokoju, było wiele, a ona miała wrażenie, że uciekając od jednej do drugiej, co najwyżej prosi się o to, żeby popaść w szaleństwo. Nie chciała tego, tak jak i zniechęcenia Dallasa, któremu zawdzięczała tak wiele. Była jeszcze sprawa Projektu Beta, zniknięcia Victorii i wszystkich tych próśb Carol, która z taką zawziętością próbowała się z nią skontaktować. Chociaż nie potrafiła wytłumaczyć wrażenia uciekającego czasu, który towarzyszyło jej niemalże na każdym kroku, była coraz bardziej świadoma tego, że powinna w końcu podjąć jakąś konkretną decyzję. Zwłaszcza po rozmowie z Ronem była tego pewna, a skoro tak…
Ze wszystkich problemów, to właśnie rozmowa z Jeremim wydawała się w pełni osiągalna.
Wątpliwości nie opuszczały Jocelyne nawet na moment, kiedy w końcu zdecydowała się ruszyć z pokoju. Ból głowy wciąż dawał się we znaki, ale coraz łatwiej przychodziło jej ignorowanie niedogodności. Wiedziała, że być może popełnia błąd, kolejny raz działając na własną rękę i nawet nie próbując wtajemniczać Dallasa, ale nie mogła po raz kolejny odwlekać podjęcia którejkolwiek z decyzji na później. Potrzebowała tego, tak jak i poczucia, że zrobiła wszystko, co tylko było możliwe. Dallas nie miał pojęcia, jak ważne pozostawało dla niej to, żeby jakkolwiek rozwiązać sprawę Projektu Beta, więc zdecydowanie nie miał być w stanie zrozumieć, dlaczego tak bardzo ryzykowała kolejnymi posunięciami. Co więcej, Jocelyne po prostu czuła, że musi zrobić to po swojemu, najlepiej osobiście, i to w gruncie rzeczy tłumaczyło wszystko, jeśli chodzi o decyzję niewtajemniczania w całą akcję przejmującego się jej bezpieczeństwem chłopaka.
Nawet nie wahała się przed udaniem do tej części ośrodka, którą zajmowała męska część podopiecznych Projektu Beta. W duchu modliła się o to, żeby nie trafić na Collina albo Dallasa. Pamiętała, gdzie znajdował się pokój Jeremiego, więc odszukanie go również nie stanowiło większego problemu. Nie przejmowała się również kamerami, dochodząc do wniosku, że przechadzanie się między częściami mieszkalnymi w ciągu dnia to żadna zbrodnia. Miała dość planowania każdego kroku i rozwodzenia się nad tym, czy prowadzenie rozmowy jest bezpieczne; to byli ludzie, a ona nie mogła się ich obawiać, przez cały ten czas kryjąc się w pokoju i rozpaczając nad tym, że bezustannie stała w tym samym miejscu.
Mimowolnie wzdrygnęła się, kiedy panującą dookoła cisze przerwało pukanie do drzwi. Ręka zadrżała jej niekontrolowanie, raz po raz obijając się o gładkie drewno, jednak nawet wtedy nie była w stanie zmusić się do tego, by tak po prostu się wycofać. W milczeniu wpatrywała się w wejście do pokoju Jeremiego, w głowie próbując ułożyć sobie jakikolwiek sensowny plan rozmowy, chociaż to wydawało się bez sensu. Czuła się tak bardzo podenerwowana, że ledwo mogła wykrztusić z siebie słowo. Czekała, chociaż sama nie była pewna na to, tym bardziej, że…
Z opóźnieniem dotarło do niej to, że sypialnia, do której chciała się dostać, jest pusta. Zamarła w bezruchu, początkowo niedowierzając temu, co podpowiadały jej zmysły, zanim ostatecznie zdecydowała się przyjąć do świadomości prawdę. Skrzywiła się, po czym z jękiem cofnęła o krok, coraz bardziej rozdrażniona. Ona i jej szczęście! Mogła spodziewać się tego, że kiedy już zdobędzie się na to, żeby przyjść, coś pójdzie nie tak. Sama nie miała pewności, dlaczego dotychczas nie wpadła na to, żeby wcześniej sprawdzić, czy Jeremi jest u siebie, ale to już nie miało znaczenia. Nie, skoro ona…
– Jocelyne?
Omal nie wyszła z siebie, kiedy tuż za plecami usłyszała znajomy głos. Błyskawicznie okręciła się na pięcie, zmuszając zaskoczonego Jeremiego do cofnięcia się, by uniknąć znokautowania. Chłopak uniósł brwi, po czym z uwagą zmierzył ją wzrokiem, najwyraźniej próbując ocenić, czy przypadkiem nie postradała zmysłów.
– Jesteś – zauważyła w jakże błyskotliwy sposób.
Jej rozmówca parsknął śmiechem, chociaż nie wyglądał na szczególnie rozbawionego. Wręcz przeciwnie: przez cały ten czas przypatrywał się dziewczynie z podejrzliwością, która zaczynała sprawiać, że Joce poczuła się naprawdę nieswojo.
– A dlaczego miałoby mnie nie być? – obruszył się, po czym wywrócił oczami. – Nieważne. Zważywszy na porę, mogłaś szukać w stołówce – zauważył przytomnie.
Otworzyła i zaraz zamknęła usta, coraz bardziej zażenowana. Pojawiała się na posiłkach wyłącznie wedle własnego uznania, zresztą ból głowy sprawił, że przestała zwracać uwagi na jakiekolwiek szczegóły. Podejrzewała, że kiedyś mogło ją to sporo kosztować, ale w tamtej chwili nie potrafiła się należycie przejąć.
– Możemy porozmawiać? – wypaliła, po czym odsunęła się na bok, chcąc jak najszybciej dostać się do względnie bezpiecznej sypialni.
Nie miała pewności, jak prezentował się jej wyraz twarzy, ale podejrzewała, że musi wyglądać na co najmniej podekscytowana. Tak zresztą się czuła, z każdą kolejną sekundą coraz bardziej zdeterminowana; teraz już nie mogła się wycofać, liczyła zresztą na to, że Jeremi nie będzie zadawać zbędnych pytań i po prostu się zgodzi.
Chłopak nie odezwał się nawet słowem, w zamian krótko kiwając głowę. Poczuła się pewniej, chociaż wciąż obserwowała postępowania swojego towarzysza z niepokojem, kiedy w końcu zdecydował się wpuścić ją do środka. Jeszcze na krótko przed tym, jak weszła do sypialni, zwróciła uwagę na to, że ta nie zmieniła się w najmniejszym nawet stopniu od dnia, w którym była w niej po raz pierwszy. Podobne jak i wtedy, pokój wydawał się pusty – niezamieszkany wręcz, pomijając naturalne oznaki bytności, jak niedbale zasłane łóżku czy lekko uchylone okno. Zadrżała mimowolnie za sprawą chłodnego powietrza, co zresztą nie uszło uwadze Jeremiego, bo natychmiast przeszedł przez pokój, by móc pozbyć się przyczyny jakiejkolwiek niedogodności.
Oboje milczeli, co powoli zaczynało ją drażnić. To był ten szczególny rodzaj ciszy, który wcale nie niósł ze sobą ukojenia, ale swego rodzaju napięcie – trudne do spokojnego znoszenia oczekiwanie na coś, czego nawet nie potrafiła sprecyzować. Nie spoglądając w stronę przypatrującego jej się chłopaka, ostrożnie podeszła bliżej, ostatecznie zatrzymując się przy łóżku, by spojrzeć na oprawione w ramkę zdjęcie Carol – rudowłosej, uśmiechniętej…
Częściowo przysłoniętej przez czarną opaskę, którą już za pierwszym razem dostrzegła w rogu fotografii.
– Jak umarła? – rozpoznała własny głos i chociaż początkowo poczuła się okropnie z tym, że mogłaby zadać aż tak bezczelne pytanie, nie zamierzała się wycofać.
– O tym chcesz rozmawiać? – zapytał z niedowierzaniem chłopak. – O mnie i o Carol? – dodał sceptycznie, wyraźnie zdezorientowany.
Najwyraźniej nie zamierzał odpowiadać, co zresztą wcale nie wydało się Jocelyne dziwne. Sama zareagowałaby podobnie, gdyby ni stąd, ni z owąd zapukała do niej obca osoba, nagle zaczynając wypytywać o prywatne sprawy.
Problem polegał na tym, że ona miała dość powodów, by zadawać pytania. Carol do niej przyszła, a teraz wszystko wydawało się popychać ją do Jeremiego.
– Widziałam ją – oznajmiła bez ogródek. – Tutaj dzieje się coś cholernie niedobrego, a twoja siostra najwyraźniej chce, żebym z tobą porozmawiała. Nie utrudniaj mi tego – nie tyle poprosiła, co wręcz zaczęła błagać; jeśli miał wątpliwości co do tego, czy była zdesperowana, najwyraźniej w tamtej chwili się ich wyzbył.
Cisza dzwoniła jej w uszach, sprawiając, że miała ochotę zakryć uszy dłońmi i zacząć krzyczeć. Chciała to przerwać, ale zarazem nie była w stanie, aż nazbyt świadoma tego, że pod tym względem sprawy wcale nie były takie proste. Żałowała, że tak naprawdę nie miała ani planu, ani doświadczenia w prowadzeniu takich rozmów, ale skoro widziała umarłych, prędzej czy później miała się tego nauczyć. Tak było chociażby w tym przypadku, a Jeremi stanowił swego rodzaju eksperyment, który – jak po cicho liczyła – miał ułatwić jej rozwiązywanie takich spraw w przyszłości.
O ile będę do tego zmuszona, pomyślała mimochodem. O ile oni nie zostawią mnie w spokoju…
Z jakiegoś powodu była pewna tego, że ze śmiercią będzie miała styczność już zawsze.
– Co ty właściwie…? – Jeremi nagle pobladł, gdy dotarła do niego pełnia wypowiedzianych przez Jocelyne słów. Wbił wzrok w zdjęcie siostry, po czym nerwowym ruchem przeczesał włosy palcami. Kiedy widziała go po raz pierwszy, uznała, że wyglądał na nieporadnego, ale w tamtej chwili wcale na takiego nie wyglądał, zwłaszcza gdy jego twarz wykrzywił gniewny grymas. – Wyjdź – wycedził przez zaciśnięte zęby i przez moment faktycznie zamierzała to zrobić.
– Dlaczego? Jeremi, posłuchaj… – Urwała, po czym energicznie pokręciła głową. – Ty wiesz, co tutaj się dzieje, prawda? Powiedziałeś mi o dwóch wersjach dokumentów i… Sprawdziłam swoją, okej? – wyrzuciła z siebie na wydechu, próbując jak najszybciej do niego dotrzeć; wolała nie ryzykować, że nagle zdecyduje się wyrzucić ją za drzwi. – Od początku widziałam różne rzeczy, ale dopiero teraz rozumiem, co takiego robię. Nazwali to nekromancją, a przynajmniej mają takie podejrzenia, a ja…
– Powiedziałem już, że masz wyjść!
Tym razem podniósł głos, przy okazji wzbudzając w Joce jeszcze silniejszy niepokój. Dziewczyna zawahała się, po czym w popłochu cofnęła o krok, wciąż jednak nie była w stanie zmusić się do ruszenia ku drzwiom. Czuła, że to popsuła, być może zbyt bezpośrednio decydując się przedstawić sytuacje, ale nie mogła tak po prostu się wycofać. Czuła, że zabrnęła za daleko, już od dłuższego czasu walcząc z samą sobą, by przyjść i przeprowadzić tę rozmowę; teraz musiała zrobić wszystko, byleby doprowadzić ją do końca.
Milczała, ale z jakiegoś powodu to wydało jej się najodpowiedniejszym rozwiązaniem. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nie chcąc zbyt nachalnie wpatrywać się w Jeremiego. Co prawda nie czuła się dobrze z tym, że mogłaby ot tak spuścić go z oczu, ale zarazem nie potrafiła wyobrazić sobie tego, że chłopak mógłby spróbować zrobić jej krzywdę. Nie chodziło tylko i wyłącznie o to, że miała do czynienia z człowiekiem, podczas gdy sama należała do nieśmiertelnych; najważniejszą kwestię stanowiło to, że on cierpiał – tak po prostu, za sprawą wspomnień, które próbowała wyciągnąć na wierzch, a które w naturalny sposób wprawiły go w przygnębienie.
Nie miała pewności jak długo to trwało, czas zresztą wydał się Joce najmniej istotny. Dopiero w chwili, w której wyraźnie wyczuła, że oddech chłopaka zwolnił, ostrożnie uniosła głowę, by móc przekonać się, że Jeremi przez cały ten czas nie ruszył się z miejsca. Wciąż tkwił przy oknie, zaciskając obie ręce w pięści i raz po raz niekontrolowanie się wzdrygając. Wzrok utkwił w jakimś bliżej nieokreślonym punkcie przestrzeni, najwyraźniej zbyt wzburzony, by zdobyć się na jakąkolwiek inną reakcję.
– Jeremi? – zaryzykowała.
Drgnął, ale nic ponad to, niemniej była na to przygotowana. Przełknęła z trudem, rozdarta pomiędzy pragnieniem, żeby podejść bliżej i go objąć, a decyzją o tym, by zachować się „właściwie” i jednak odpuścić. Nienawidziła sytuacji, w których sama nie miała pewności, jak i dlaczego powinna się zachować, a takich w ostatnim czasie doświadczała niemalże na każdym kroku. Co prawda do tej pory nie było aż tak źle, ale…
Westchnęła, powoli zaczynając przyjmować do wiadomości to, że chłopak nie zamierzał tak po prostu zacząć z nią rozmawiać. Mając dość przeciągającej się ciszy, raz jeszcze zaryzykowała, decydując się odezwać:
– Wiem, że możesz mi nie wierzyć – zapewniła pośpiesznie. – Są takie momenty, w których nie wierzę samej sobie, chociaż dowiedziałam się dość, żeby… I nie przyszłam po to, żeby cię dręczyć – zapewniła pośpiesznie. – Musisz mi uwierzyć, że nie mam nic złego na myśli. Ja po prostu…
– Kto jak kto, ale ja nie mam podstaw, żeby ci nie wierzyć – wszedł jej w słowo, przy okazji wprawiając w Joce w niemałe oszołomienie.
Otworzyła i zaraz zamknęła usta, sama niepewna tego, jak powinna zareagować. Spodziewała się naprawdę wielu rzeczy, ale na pewno nie czegoś takiego, zwłaszcza po tym, jak się zdenerwował.
Chłopak wydał z siebie przeciągłe westchnienie, po czym jak gdyby nigdy nic mówił dalej:
– Ja… Wybacz mi, proszę, ale to, co powiedziałaś… – Urwał, najwyraźniej nie będąc w stanie znaleźć odpowiednich słów. Nie miała do niego o to pretensji, aż nazbyt dobrze rozumiejąc, jak skomplikowane potrafią być niektóre kwestie. – Nie przeczę jednak, że niektóre kwestie są dla mnie trudne… Nawet bardzo trudne. Nie mam też wątpliwości co do tego, że mogłabyś widzieć duchy i że Carol do ciebie przyszła – stwierdził z zaskakującym wręcz spokojem.
Jocelyne obserwowała go w oszołomieniu, coraz bardziej zdezorientowana. Milczała, kiedy w końcu ruszył się z miejsca, bez pośpiechu decydując się podejść do łóżka i ciężko opaść na materac. Nie powiedziała nic również w chwili, w której ostrożnie ujął zdjęcie Carol, uważnie przypatrując się siostrze i mimowolnie uśmiechając się, jakby widok dziewczyny w jakiś sposób przynosił mu ukojenie. Być może faktycznie tak było, co zresztą wydało się Jocelyne najzupełniej naturalne, zwłaszcza w przypadku kogoś, kto tęsknił. Skoro była warta takiego bólu, musiała być dobra – a przynajmniej dla Jeremiego.
– I tak nie powinnam była – stwierdziła cicho. – Po prostu nie miałam wyboru. Przepraszam cię za to, ale Carol…
– Carol była taka jak ty – oznajmił i to wystarczyło, by całkowicie wytrącić Joce z równowagi. – Obie poruszałyście się na granicy świata żywych i umarłych… I mógłbym powiedzieć, że to ją zabiło, ale przecież wiem, że to nieprawda – stwierdził, po czym wydał z siebie zdławiony jęk. – Tak naprawdę winne jest to miejsce… I oni. Zniszczyli ją i pewnie zrobią to z nami wszystkimi, jeśli w porę czegoś nie wymyślimy – dodał i być może mówił coś jeszcze, ale kolejne słowa już po prostu przemykały przez jej umysł, nie pozostawiając po sobie nawet śladu.
Carol również była nekromantką, a teraz nie żyła. Jeśli spojrzeć na to z tej perspektywy, sprawy miały się naprawdę źle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa