Renesmee
Słyszałam głosy Allegry i Isabeau,
ale nie próbowałam koncentrować się na poszczególnych słowach. Z jakiegoś
powodu myśl o tym, że te dwie mogłyby w końcu ze sobą porozmawiać,
przyniosła mi nieopisaną wręcz ulgę, tym bardziej, że od Gabriela wiedziałam,
jak bardzo jego siostra się obwiniała. Momentami sama czułam się niezręcznie,
sama niepewna tego, jak powinnam zachować się względem którejkolwiek z nich.
Wielokrotnie miałam ochotę zobaczyć się z Allegrą, ale za każdym razem
rezygnowałam, woląc nie zastanawiać się nad tym, jakbym się poczuła, gdyby
przypadkiem zabrakło mi słów albo w sytuacji, w której palnęłabym coś
nieprzemyślanego.
Atmosfera w domu była trudna do zniesienia, co zresztą
wcale mnie nie zdziwiło. Gabriel nie pomagał, wciąż traktując Marco jak
intruza, ale zdążyłam się już przyzwyczaić do tego, że tych dwóch nigdy nie
miało być w stanie normalnie porozmawiać. Ciągłe napięcie nie służyło
żadnemu z nas, dlatego jakiś progres pomiędzy Beau a jej matką wydał
mi się obiecujący. Chciałam przynajmniej wierzyć w to, że te dwie kobiety
są wystarczająco silne, by dojść do porozumienia. Być może się nie znałam, ale
jako matka nie wyobrażałam sobie tego, że mogłabym nie wybaczyć własnego
dziecku, niezależnie od tego, co miałoby miejsce. Wciąż nie docierało do mnie
to, co się wydarzyło, ale usiłowałam o tym nie myśleć, aż nazbyt świadoma
tego, że sytuacja jest i tak trudna – a już zwłaszcza dla Isabeau.
Piekło, którego doświadczała Allegra, stanowiło dla mnie oddzielną kwestię,
której w pełni nie rozumiałam, na całe szczęście nigdy dotąd nie mając
okazji zaznać aż takiego bólu.
Wyszłam przed dom, próbując trzymać się jak najdalej od
sypialni na piętrze. Było coś kojącego w chłodzie wieczornego powietrza, a może
to po prostu ja za wszelką cenę usiłowałam naleźć okazję, by odnaleźć jakże
upragnione ukojenie. Starałam się nie zostawać sam na sam ze swoimi myślami, bo
wtedy te w naturalny sposób uciekały do moich córek, a już zwłaszcza
Jocelyne, jednak to wcale nie było takie proste.
Pełna złych przeczuć, pod wpływem impulsu wyjęłam telefon, po
czym bez chwili wahania wybrałam numer dziewczyny. Nie mogła się powstrzymać,
powoli szału dostając przez brak możliwości upewnienia się, że z Joce było
wszystko w porządku. Oparłam się o ścianę domu, po czym przycisnęłam
telefon do ucha, odliczając kolejne oddechy w oczekiwaniu na połączenie.
Spodziewałam się, że dostanę szału, zanim w ogóle rozlegnie się pierwszy z sygnałów,
więc tym większym zaskoczeniem był dla mnie przeciągły pisk i głos
automatycznej sekretarki, która mechanicznym tonem poinformowała mnie o tym,
że mogę zostawić wiadomość po sygnale.
Jasna cholera…
Zwykle trudno było wytrącić mnie z równowagi, ale w tamtej
chwili naprawdę czułam się tego bliska. Nerwowo przygryzłam dolną wargę, po
czym pośpiesznie się rozłączyłam, by zaryzykować jeszcze jedną próbę. Dopiero
kiedy trzecie z kolei podejście przyniosło dokładnie takie same efekty,
zdecydowałam się dać za wygraną.
– Joce, kochana, oddzwoń do mnie tak szybko, jak tylko
będziesz mogła. Martwię się – wyrzuciłam z siebie na wydechu; zostawienie
wiadomości wydało mi się o wiele lepszą perspektywą od rozniesienia
komórki na kawałeczki, przynajmniej z praktycznego punktu widzenia. –
Kocham cię.
Wahałam się przed dodaniem czegoś jeszcze, jednak statecznie
się na to nie zdecydowałam. Zakończyłam połączenie, po czym z przeciągłym
westchnieniem wsunęłam telefon do kieszeni spodni. W jednej chwili
poczułam się co najmniej zagubiona, sama niepewna tego, co powinnam ze sobą
zrobić. Nigdzie nie wyczuwałam Gabriela, co najpewniej oznaczało, że wyszedł,
nie sądziłam zresztą, żeby obecność męża tym razem mnie uspokoiła. W ostatnim
czasie tyle razy przejmowałam się nieobecnością Joce, że chwile zapomnienia,
które gwarantował mi jej ojciec, przestawały być dla mnie satysfakcjonujące.
Wiedziałam, że również on zaczynał tracić cierpliwość, próbując zachować zdrowy
rozsądek jedynie przez wzgląd na mnie, ale przecież nie mogliśmy trwać w impasie
w nieskończoność.
Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale czułam coraz silniejszą
potrzebę, żeby pojechać do ośrodka i bez względu na wszystko zabrać
Jocelyne do domu. Wszystko we mnie aż krzyczało, że powinnam postąpić w ten
sposób, a milczenie telefonu dziewczyny jedynie utwierdzało mnie w takim
przekonaniu. Ostatecznie doszłam do wniosku, że jeśli Joce sama nie odezwie się
do końca pierwotnie ustalonego pobytu – raptem kilka dni, jak nagle sobie
uświadomiłam – wezmę sprawy w swoje ręce. Co prawda mogłam jeszcze
podręczyć Castiela, ale szczerze wątpiłam, żeby ten coś wiedział, skoro tylko
pomagał Jocelyne skontaktować się z odpowiednim miejscem i osobami.
Co więcej, nie chciałam drażnić Gabriela – scena zazdrości była ostatnim, czego
tak naprawdę potrzebowałam.
Wciąż o tym myślałam, kiedy moich uszu dobiegł aż nazbyt
charakterystyczny dźwięk zbliżającego się samochodu. Wyprostowałam się niczym
struna, po czym przestąpiłam naprzód, instynktownie koncentrując wzrok na
leśnej drodze, która prowadziła do zajmowanego przeze mnie i pozostałych
domu. Widok czarnego mercedesa dziadków mnie zaskoczył, chociaż poczułam
przynajmniej częściową satysfakcję – i to niekoniecznie związaną z radością
z rodzinnego spotkania. Potrzebowałam okazji do tego, żeby się czymś zająć
i chociaż w obecnych warunkach bardziej satysfakcjonująca wydała mi
się możliwość, w której to ja pojechałabym do domu Cullenów, nie
zamierzała się przed jakimikolwiek odwiedzinami wzbraniać.
Energicznie pomachałam, ledwo tylko nabrałam pewności, że
najbliżsi będą w stanie mnie zobaczyć. Jeszcze zanim samochód zaparkował,
zeszłam z werandy na trawnik, czekając na okazję, żeby móc się należycie
przywitać. Nie byłam zaskoczona tym, że ostatecznie znalazłam się w ramionach
Esme, która uściskała mnie w sposób sugerujący, że nie widziałyśmy się
całe wieki, a nie jakieś dwa tygodnie.
– Nessie… – Nie przeszkadzał mi bijący od jej ciała chłód.
Wtuliła się w babcię bez słowa, mimowolnie rozluźniając się dzięki
bliskości; moje zamartwianie się o Joce zeszło na dalszy plan, co mimo
wszystko przyjęłam z ulgą. – Dobrze cię widzieć.
– Was też – zapewniłam, odsuwając się, żeby móc spojrzeć na
Carlisle'a i Elenę.
Zaskoczył mnie zwłaszcza widok tej drugiej, tym bardziej, że
dziewczyna wyglądała jak ktoś, kto z domu został wyciągnięty siłą. Cóż, to
wydało mi się prawdopodobne, tym bardziej, że dziewczyna nigdy nie należała do
osób, które lubowały się w spotkaniach rodzinnych. Z jakiegoś powodu
obecność całej trójki wydała mi się niepokojąca, chociaż to najpewniej
zakrawało już na paranoję. Teoretycznie miałam po temu powody, ale i tak
złe przeczucia zaczynały być dla mnie męczące.
– Nie przeszkadzamy? – zapytał mnie dziadek. – Mogliśmy się
zapowiedzieć, ale to dość istotna sprawa, więc…
– Jasne, że nie – przerwałam mu pośpiesznie. Wymownie
uniosłam brwi, coraz bardziej zaniepokojona i zarazem zaintrygowana
sytuacją. – Czy… coś się stało?
Musiałam zadać to pytanie, nie mogąc w stanie
powstrzymać się przed ustaleniem tej jednej kwestii. Nie potrafiłam
jednoznacznie stwierdzić tego, czego tak naprawdę się spodziewałam, ale po
sytuacji z Isabeau, chyba naprawdę zaczynałam być gotowa dosłownie na
wszystko. Nie byłam w stanie zresztą zapomnieć o tym, że Beau miała
wizję i to chyba właśnie związaną z Eleną, ale…
– Za chwilę, w porządku? – zasugerował z wahaniem
Carlisle, rzucając mi przelotne spojrzenie. – Może to nie jest odpowiedni
moment, ale tak naprawdę chcielibyśmy porozmawiać z Isabeau.
Wypuściłam powietrze ze świstem, bynajmniej nieuspokojona –
wręcz przeciwnie. Początkowo zawahała się, sama niepewna tego, co powinnam
powiedzieć, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że w obecnej sytuacji już i tak
będzie wszystko jedno, czy po prostu ich wpuszczę, czy odprawię z niczym.
Na to drugie i tak nie było mnie stać, nie wspominając o tym, że
zawsze darzyłam rodzinę zbyt wielkim szacunkiem, by tak ot tak odmówić pomocy.
Zdecydowanie działo się coś niedobrego, sądziłam zresztą, że sama Isabeau
będzie chciała prędzej czy później się wypowiedzieć.
– To… trochę zły moment – przyznałam i zawahałam się na
moment – ale Beau pewnie prędzej czy później przyjdzie. Chodźcie –
zadecydowałam, pośpiesznie zwracając się ku domowi.
W tamtej chwili mimo wszystko zaczęłam żałować, że nigdzie w pobliżu
nie było Gabriela, bo jemu na pewno łatwiej byłoby zajrzeć do sypialni Allegry i uświadomić
siostrze, że mogłaby być potrzebna w innym miejscu. Sama nie wyobrażałam
sobie tego, że miałabym tak po prostu tam pójść, więc przynajmniej tymczasowo
zdecydowałam się zostawić sprawy swojemu biegowi, niejako grając na czas. Jedną
z zalet bycia nieśmiertelnym bez wątpienia pozostawały wyostrzone zmysły, a jak
znałam Licavolich, obie panie najpewniej zorientowały się, że mamy gości.
Przeszłam do salonu, w naturalny sposób uznając to pomieszczeń
za odpowiednie do rozmowy miejsce. Początkowo chciałam usiąść, ale ostatecznie
się na to nie zdecydowałam, zbyt pobudzona, by być w stanie usiedzieć w miejscu.
W głowie miałam pustkę, a próba zebrania myśli wydawała się prowadzić
donikąd, dlatego już nawet nie próbowałam udawać, że wszystko jest w porządku.
Nie miałam wątpliwości co do tego, że moi bliscy doskonale zdawali sobie sprawę
z tego, że nic podobnego nie miało miejsca. Pomijając kwestię przyjaźni
Eleny i Liz, jakoś nie miałam wątpliwości co do tego, że często bywający w domu
Cullenów bliźniacy, ostatecznie przekazali złe wieści dalej.
– Jak się czuje Allegra? – zapytała mnie cicho babcia, a ja
westchnęłam cicho, czując, że coś w nieprzyjemny sposób ściska mnie w gardle.
– Ona… Jest cała – przyznałam w końcu, ostrożnie
dobierając słowa. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nie tego chciała się dowiedzieć,
ale rozwodzenie się nad tym tematem było zdecydowanie ponad moje siły. – Miała
przy sobie Rufusa, a później przyszedł Damien, więc…
Plotłam trzy po trzy, poniekąd po to, żeby mówić i odwlec
od siebie konieczność wnikania w szczegóły. Chciałam w ten sposób
uniknąć dalszych pytań, chociaż naturalnie nie byłam zaskoczona tym, że Esme
się przejmowała. Kto jak kto, ale ona na pewno zdawała sobie sprawę z tego,
jak wielkim bólem była utrata dziecka. Sama siedziała przy Layli po tym, jak
siostra Gabriela straciła pierwszą ciążę, więc jej troska względem Allegry
wydała mi się czymś absolutnie naturalnym. To było jak najbardziej w stylu
mojej babci, ta zresztą niezmienne zadziwiała mnie tym, jak pełna ciepła i zrozumienia
dla innych potrafiła być.
Z powątpiewaniem spojrzałam na wampirzycę, mimochodem
zauważając, że kurczowo tuliła do siebie Elenę. Dziewczyna nie protestowała,
trwając u boku matki i wydając mi się zaskakująco wręcz spokojną. W przypadku
tej z moich ciotek (relacje rodzinne w naszym przypadku bywały
naprawdę zatrważające) zdecydowanie nie stanowiło to normy, ale zdecydowałam
się to przemilczeć. Elena też miała uczucia, zresztą odniosłam wrażenie, że
była co najmniej zaniepokojona; mogłam tylko zgadywać, o co tak naprawdę
chodziło, ale podejrzewałam, że wszystko tak czy inaczej sprowadzało się do
Isabeau.
Mimo wszystko ulżyło mi, kiedy usłyszałam ciche kroki na
schodach, a chwilę później w salonie pojawili się Damien i Elizabeth.
Nie miałam pewności, czy oprócz tej dwójki, Beau i Allegry ktokolwiek
jeszcze był w domu, ale szczerze w to wątpiłam. Zwłaszcza Rufus lubił
w ostatnim czasie znikać, woląc trzymać Laylę i Claire na dystans, bo
obie dość kiepsko znosiły to, co stało się z udziałem Isabeau i Allegry.
Co prawda od tamtego czasu sprawy zdążyły nieco się unormować, a emocje
opaść, niemniej mój szwagier wydawał się wiedzieć swoje. Fakt, że w domu
nagle zrobiło się tłoczniej, również musiał mieć na to wpływ, ale do tego
akurat zdążyłam się przyzwyczaić; do różnych dziwactw naukowca także.
– Cześć – rzucił mimochodem Damien, wyraźnie zaskoczony
tym, że jednak moglibyśmy mieć gości.
Liz nie odezwała się nawet słowem, nagle speszona, chociaż
nie miałam pojęcia, co tak naprawdę było tego przyczyną – widok
przyjaciółki (byłej przyjaciółki?), czy może rodziców Eleny, skoro po
raz pierwszy była świadoma tego, że nie są zwykłymi ludźmi. Jakkolwiek by nie
było, dziewczyna najwyraźniej wolała schować się za plecami mojego syna i udawać,
że wszystko jest w najzupełniejszym porządku. Cóż, wiedziałam, że tak nie
było i że Elizabeth musiała czuć się co najmniej osaczona, tkwiąc w domu,
w którym na każdym kroku działy się co najmniej niepokojące rzeczy.
Elena poderwała się na równe nogi, pośpiesznie oswobadzając z objęć
Esme i bez chwili wahania ruszając ku przyjaciółce. Trudno było mi
stwierdzić, jak tak naprawdę miały się ich relacje, tym bardziej, że po
sytuacji z Jasonem, dziewczyna regularnie bywała przy Liz. Było coś
władczego wręcz przesadnie pewnego siebie w jej ruchach, kiedy bez słowa
stanęła przed Elizabeth, by po chwili jak gdyby nigdy nic ją uściskać.
– Nie dzwoniłaś do mnie – zarzuciła jej zamiast
powitania.
Elizabeth nie zareagowała, przynajmniej początkowo. Co
najważniejsze, nie próbowała odpychać Eleny, co samo w sobie wydało mi się
dość znaczące.
– Byłam… trochę zajęta – powiedziała w końcu.
Jeszcze kiedy mówiła, rzuciła wymowne spojrzenie Damienowi.
Sam zainteresowany udał, że tego nie widzi, ale Elena prychnęła, przez moment
sprawiając wrażenie co najmniej zażenowanej.
– No jasne! – rzuciła z przekąsem, a Liz
drgnęła, przez ułamek sekundy sprawiając wrażenie kogoś, kto ma wielką ochotę
parsknąć śmiechem.
– Nie to miałam na myśli – obruszyła się.
Elena uniosła brwi.
– „Nie to”, to znaczy co? – zapytała uprzejmym tonem,
najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać.
Trudno było mi stwierdzić, czy robiła to specjalnie, ale
zdecydowałam się nad tym nie zastanawiać. To, że mogłaby drażnić Damiena i zarazem
swobodnie rozmawiać z Elizabeth, jawiło mi się jako coś naturalnego, czego
doświadczałam na co dzień, zanim wraz z Gabrielem przenieśliśmy się do naszego domu.
Cóż, chyba tego potrzebowałam, choć zarazem zdawałam sobie sprawę z tego,
że zmieniło się wszystko – a może nawet więcej niż sądziłam.
– Dzień dobry, Liz – zwrócił się do dziewczyny Carlisle,
jednak decydując się wtrącić. Spojrzał na córkę i jej przyjaciółkę, przez
krótką chwilę wydając się wahać. – Może się przejdziecie i porozmawiacie?
Jeśli chcecie…
– Chodzi o to, żebym wyszła? – obruszyła się Elena,
nagle prostując jak struna i spoglądając na ojca w co najmniej
urażony sposób. – Nie mam pięciu lat. I wiem, co się dzieje –
dodała z powagą. – Aldero porozmawiał ze mną w pierwszej
kolejności, całe szczęście.
Wydała się urażona, co zresztą wydało mi się do przewidzenia.
Elena od zawsze była dumna, poza tym zdecydowanie nie należała do osób, które
dałyby się trzymać pod kloszem. Sama już nie wyobrażałam sobie tego, że
ktokolwiek mógłby ukrywać przede mną coś, co wiązałoby się bezpośrednio z moją
osobą. Wiedziałam, jak bardzo potrafiło być to irytujące, ale zarazem byłam w stanie
zrozumieć dziadków – a także to, że nade wszystko pragnęli chronić
swoje dziecko.
– Nic z tych rzeczy, kochanie – zapewnił ją
pośpiesznie Carlisle. – To nie jest po prostu… coś, czym powinnaś się
przejmować – dodał pojednawczym tonem, ale dziewczyna wyłącznie pokręciła z niedowierzaniem
głową.
– Wizja śmierci nie jest powodem do obaw? – zapytała z niedowierzaniem.
Cichy jęk wyrwał się z gardła Esme, a ja momentalnie
poczułam pragnienie, żeby mocno wampirzycę uściskać. Również coś w spojrzeniu
Eleny złagodniało, a sama zainteresowana westchnęła cicho, pośpiesznie
robiąc krok w stronę matki. Nagle wydała mi się zmęczona i bardzo
poważna, co w przypadku tej dziewczyny wydało mi się co najmniej
zadziwiające. Nie chciałam być złośliwa, ale zdążyłam poznać pół-wampirzycę na
tyle dobrze, by zdążyć zaobserwować, że w wielu kwestiach bywała po prostu
samolubna, mało kiedy licząc się z uczuciami i opinią innych. Cóż,
najwyraźniej wszystko wskazywało na to, że nie znałam jej aż tak dobrze,
aczkolwiek…
Elena westchnęła cicho, mimo wszystko sfrustrowana.
– W porządku, to wcale nie musiała być wizja śmierci.
Nie wiadomo, co tak naprawdę Isabeau widziała – poprawiła się, ale nie zabrzmiało
to szczególnie przekonująco; nie w takim stopniu, by którekolwiek nas
poczuło się spokojniejsze. – Ale w takim razie tym bardziej nigdzie
się nie wybieram – dodała z uporem.
Musiała postawić na swoim – jakżeby inaczej – ale
nic nie wskazywało na to, żeby ktokolwiek miał jej to za złe. Wręcz
przeciwnie – miałam wrażenie, że zwłaszcza teraz zachowałabym się
podobnie, wciąż pamiętając to, jak wiele razy sama musiałam walczyć o to,
żeby przypadkiem nie ukryto przede mną najistotniejszych faktów. Sama nie raz
czułam potrzebę, żeby chronić w ten sposób swoje dzieci, chociaż zarazem
zdawałam sobie sprawę z tego, że to, iż przestawało się wspominać o problemie,
wcale jeszcze nie oznaczało, że ten znikał. Nie byłam w stanie zapomnieć o tym,
że tak naprawdę wszystko było o wiele bardziej skomplikowane – i że
niewiedza często prowadziła do nieszczęścia.
Tak mogło być w tym przypadku, chociaż zdecydowanie
wolałam się mylić. Problem polegał na tym, że wszelakie widzenia Isabeau
sprawdzały się zawsze, niezależnie od sytuacji i możliwych działań, które
ona albo my podejmowaliśmy w celu powstrzymania raz przewidzianego biegu
wydarzeń. Kto jak kto, ale moi dziadkowie mieli dość okazji, żeby to
zaobserwować – i najpewniej właśnie z tego powodu bali się
najbardziej. To, że w grę wchodzić mogło życie ich jedynej, długo
wyczekiwanej córki, jedynie pogarszało sytuację. Zwłaszcza teraz doskonale to
rozumiałam, sama świadoma uczuć, które wzbudzała we mnie niepewność co do losu
Jocelyne czy nawet to, że Alessia znajdowała się setki kilometrów od domu.
Było coś przejmującego w ciszy, która nagle zapadła, ja
zaś momentalnie poczułam potrzebę, żeby jakkolwiek ją przerwać. Coś
jeszcze jest nie tak, przeszło mi przez myśl, ale nie odezwałam się nawet
słowem, sama niepewna tego, jak powinnam się zachować. W głowie miałam
pustkę, zresztą nagłe napięcie wytrąciło mnie z równowagi bardziej,
aniżeli cokolwiek innego. Z jakiegoś powodu momentalnie zapragnęłam wyjść,
a gdyby nie to, że moja rodzina z uporem trwała przy „wegetarianizmie”,
pewnie już dawno rzuciłabym jakąś propozycję na temat tego, że przyniosę coś do
picia. Szukanie wymówki może i nie było szczególnie szczęśliwym zajęciem,
ale mimo wszystko…
Mniej więcej wtedy pojawiła się Isabeau. Właściwie nie
usłyszałam, w którym momencie nadeszłam, więc z wrażenia omal się nie
wywróciłam, kiedy od strony schodów doszedł mnie jej opanowany, wyprany z jakichkolwiek
emocji głos;
– Czegokolwiek bym nie widziała, wiem, że czeka cię bardzo dużo bólu, dziecino – oznajmiła już na samym wstępie, jak zwykle wręcz
porażając bezpośredniością. – Czułam go dość, by wiedzieć, że to nic
dobrego… Chociaż w istocie nie jestem w stanie z całą pewnością
powiedzieć, czy umarłaś.
Moja szwagierka zatrzymała się w połowie schodów, jakby
od niechcenia przechylając przez barierkę i z uwagą obserwując to, co
działo się wokół niej. Samo pojawienie się Beau wystarczyło, żeby cała uwaga
jak na zawołanie skupiła się na niej, kobieta jednak była już do tego
przyzwyczajona. Nawet nie drgnęła, podchwyciwszy troskliwe i przerażone
zarazem spojrzenie Esme, która w tamtej chwili sprawiała wrażenie chętnej,
żeby wziąć wampirzycę w ramiona – tak po prostu, zwłaszcza po tym
wszystkim, co w ostatnim czasie miało miejsce.
No cóż, Isabeau zdecydowanie nie należała do osób, które
potrzebowały i chciały pocieszenia. Miałam okazję zaobserwować to nie raz, w tamtej
chwili zresztą moja szwagierka sprawiała wrażenie kogoś, kto prędzej zabiłby,
aniżeli pozwolił na jakiekolwiek oznaki czułości.
Beau
podeszła bliżej, porażająco blada i poważna. Gdyby nie to, że jej tęczówki
miały naturalny, niebieski kolor, pomyślałabym nawet, że doświadczyła jakiegoś
widzenia zaledwie chwilę wcześniej. Nawet jeśli tak nie było, najwyraźniej nie
przeszkadzało to wampirzycy w koncentracji na rozmowie i wizji,
której doświadczyła nie tak dawno temu. Jeśli miałam być szczera, w tamtej
chwili wydała mi się nawet bardziej przerażająca, w tak oszałamiająco
spokojny sposób podchodząc do tego, co dopiero miało nadejść.
– No cóż,
niech i tak będzie – zadecydowała i omiotła wzrokiem salon. –
Porozmawiajmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz