Jocelyne
Nie mogła spać. Przewracała
się z boku na bok, bezskutecznie próbując ułożyć się na materacu i choć
na moment zapomnieć o tym, co planowała wraz z Shannon i Dallasem.
Wątpliwości towarzyszyły jej przez cały czas, a w efekcie
niespokojnie nasłuchiwała momentu, w którym zacznie dzwonić jej komórka.
Przez cały dzień czuła się źle, więc zaryzykowała nastawienie budzika, by mieć
pewność, że nie prześpi godziny o której się umówili, nic jednak nie
wskazywało na to, żeby w ogóle miała zmrużyć oko.
W pokoju
panowała ciemność, ale to jej nie przeszkadzało. Wyostrzone zmysły sprawiały,
że była w stanie bez trudu rozróżnić poszczególne kształty, noc zresztą
zapowiadała się na wyjątkowo bezchmurną, skoro nawet patrząc w okno, była w stanie
zauważyć migocące łagodnie gwiazdy oraz z nocy na noc coraz większy
księżyc. W tamtej chwili mimowolnie pomyślała o tym, że wkrótce
najpewniej wypadała pełnia, co w naturalny sposób sprawiło, że zaczęła
martwić się o Alessię. Wiedziała, że jej siostra potrafiła radzić sobie z wilkołakami,
ale i tak poczuła się nieswojo na myśl o tym, że Ali mogłaby się znaleźć
w mrocznej twierdzy dzieci księżyca, najpewniej przez kilka ładnych godzin
musząc ukrywać się w jakimś bezpiecznym miejscu, zanim doczekałaby powrotu
Ariela i reszt mieszkańców Lille do normalności.
W milczeniu
wpatrywała się w okno, pozwalając swoim myślom krążyć swobodnie i jednak
licząc na to, że uda jej się zasnąć. Momentami miała wrażenie, że w ciemnościach
dostrzega jakiś dziwny, naprzemiennie mniej i bardziej regularny kształt,
ale starała się o tym nie myśleć – a zwłaszcza o tym, że mógłby
przybrać ludzką postać. Nic się nie
dzieje, pomyślała i zacisnęła powieki, układając się w taki
sposób, żeby jasne włosy opadły jej na twarz. Zadrżała niekontrolowanie,
ogarnięta niejasnym poczuciem chłodu; miała wrażenie, że temperatura w pokoju
obniżyła się nagle o kilka znaczących stopni, choć to wydawało się niemożliwe.
Chociaż na zewnątrz robiło się zimno, ośrodek wydawał się być wystarczająco
nagrzany, by mogła pozwolić sobie na chodzenie w cieniutkiej sukience,
gdyby akurat takie było jej życzenie, jednak w tamtej chwili…
Nie otwieraj oczu, pomyślała i naprawdę
próbowała się do tego dostosować, ale okazało się to o wiele trudniejsze,
aniżeli mogła się spodziewać. Wciąż towarzyszyło jej nieustępujące wrażenie, że
ktoś ją obserwuje – przypatruje jej się przez cały ten czas, nawet na moment
nie odrywając nań wzroku. To sprawiło, że zrobiło jej się jeszcze bardziej
zimno, choć nie sądziła, że to w ogóle możliwe. W tamtej chwili nade
wszystko pożałowała tego, że jest sama, bo będąc w domu mogła przynajmniej
liczyć na to, że któreś z rodziców zawsze mogłoby się okazać chętne do
tego, żeby spędzić z nią noc. Teraz była sama, przerażona i aż nazbyt
świadoma tego, co mogło czaić się w mroku…
Albo raczej
kto.
Nie chciała
o tym myśleć, ale trudno było nie zastanawiać się nad tym, czy wrażenie,
którego doświadczała, nie było przypadkiem czymś więcej prócz wytworu
wyobraźni. W gruncie rzeczy mogła spodziewać się dosłownie wszystkiego,
łącznie z tym, że za moment znowu usłyszy głos tamtego mężczyzny –
tajemniczego samobójcy z domu na sprzedaż, który podążał za nią aż do
liceum, a ostatecznie omal jej nie zabił. Oczywiście nie sądziła, by
świadomie chciał doprowadzić do grobu jedyną osobę, która mogła go zobaczyć,
ale liczył się efekt. Gdyby się potknęła albo pojawienie się Damiena nie
zmieniło… Cóż, właściwie wszystkiego. Miała wrażenie, że to właśnie obecność
brata odstraszyła jej niechcianego gościa, zapewniając jej przynajmniej chwilę
upragnionego spokoju.
Nie otwieraj oczu…
Z tym, że w jakimś
stopniu chciała to zrobić, zwłaszcza kiedy chłód przybrał na sile. Poczuła na
policzku coś, co przywiodło jej na myśl czułe muśnięcie lodowatych palców,
jakby ktoś siedział przy niej i głaskał ją po twarzy. Chciała przekonać
samą siebie, że to niemożliwe, ale przecież doskonale zdawała sobie sprawę z tego,
że w jej przypadku sprawy miały się zgoła inaczej – była wyjątkowa,
chociaż wcale tego nie chciała. W pamięci wciąż miała notatkę, którą
czytali wraz z Dallasem zaledwie kilka dni wcześniej. To wciąż do niej nie
docierało, chociaż za dnia całkiem łatwo było udawać, że sobie radziła – że
wszystko jest niczym sen, pozbawiony związku z rzeczywistością i tak
prosty w kontroli.
– Śpij,
Joce… – usłyszała, a przynajmniej była gotowa przysiąc, że ktoś siedział
tuż obok niej, łagodnie szepcąc jej do ucha. Głos wydał się znajomy, poza tym
należał do kobiety, co pozwoliło jej utwierdzić się w przekonaniu, że
zdecydowanie nie musiała obawiać się swojego… niechcianego towarzysza ze
szkoły. – Jest w porządku. Żadne z nich się do ciebie nie zbliży…
Jakich ich? Podejrzewała, ale z dwojga
złego wolała nie otrzymać odpowiedzi. Znowu zadrżała, chociaż sama nie miała
już pewności, czy to od temperatury, czy może skrajnych emocji. Co więcej znowu
poczuła narastające pragnienie, choć udawało jej się ignorować głód, kiedy
przebywała z ludźmi. Sądziła, że zwykłe jedzenie wystarczy i pewnie
tak by było, gdyby nie to, że od jakiegoś czasu miała problem z dotarciem
do stołówki.
No cóż, jej
ciało nie było zadowolone. I naturalnie nie zamierzało upominać się o zwykły
pokarm, ale coś… o wiele bardziej wyjątkowego.
Chociaż wciąż
miała wątpliwości, ostrożnie uniosła powieki, przez zmrużone oczy próbując
przekonać się, co takiego działo się wokół niej. Początkowo nie miała pewności,
co do tego, czy cokolwiek widzi, dopiero po chwili zwracając uwagę na majaczącą
na tle ciemności sylwetkę smukłej kobiety. Siedziała przy niej, ale twarz miała
zwróconą ku okna, przez co Jocelyne nie od razu miała okazję jej się przyjrzeć.
Zauważyła za to całe kaskady lśniących, złocistych loków, które miękko opadały
na plecy i ramiona nieznajomej, układając się w łagodne, niemalże
srebrzyste fale. Ten widok wydał jej się znajomy, choć dopiero w chwili, w której
milcząca postać lekko przekrzywiła głowę, Jocelyne uprzytomniła sobie, że jej
rysy twarzy również zna.
Elena, uświadomiła sobie i serce
omal nie wyskoczyło jej z piersi. O bogini, jeśli widziała Elenę…
Ale już raz
tego doświadczyła – i wtedy to zdecydowanie nie była jej kuzynka. W tamtej
chwili również nie poczuła się aż tak spanikowana, jak mogłaby się tego
spodziewać, choć bez wątpienia w grę równie dobrze mógł wchodzić szok.
Patrzyła milczała i czekała, sama niepewna tego, jak powinna zareagować – zamknąć
oczy i jednak spróbować zasnąć czy może jakkolwiek się odezwać.
Ostatecznie
nie zrobiła niczego, zdolna co najwyżej obserwować. Elena-nie-Elena również
trwała w ciszy, przeźroczysta i tak eteryczna, jak tylko było to w jej
przypadku możliwe. Joce nie miała wątpliwości co do tego, że siedząca przy niej
zjawa nie mogła być prawdziwa, ale w żaden sposób nie była w stanie
określić, czy ma przed sobą wytwór swojej wyobraźni, czy może ducha. Och, tego
drugiego nawet nie chciała brać pod uwagę, przynajmniej póki w grę mogła
wchodzić Elena, bo zdecydowanie niemożliwym było, żeby to właśnie ona mogła…
Nie. Wiedziałaby, prawda? Nie siedziałaby tutaj, gdyby z jej rodziną
działo się cokolwiek niepokojącego.
Jednak…
skoro to nie była Elena, kogo tak naprawdę miała przed sobą – i to nie po
raz pierwszy? Mogła o to zapytać, ale czuła się zbyt otępiała, by
logicznie myśleć. Co więcej, mimo wszystko czuła się przy kobiecie bezpieczna,
trochę jak przy członku rodziny, choć to mogło mieć związek z tym, że
zjawa przybrała postać Eleny. W tamtej chwili wszystko wydawało się równie
prawdopodobne, a Jocelyne chciała wierzyć w to, że choć raz nie
działo się coś, co powinno ją zaniepokoić – i że ma przed sobą kogoś, kto
okaże się równie sympatyczny, co i Rosa. Czy tak zresztą nie było? Sądząc
po słowach kobiety, która wydawała się sugerować, że jest tu po to, by
kogokolwiek chronić…
Kim jesteś…?
Brak
odwagi, by zadać to pytanie, jednoznacznie sprawił, że nie otrzymała
odpowiedzi, ta zresztą nagle wydała się zbędna. Z wahaniem zamknęła oczy,
próbując się rozluźnić, co przyszło jej zaskakująco wręcz łatwo. Nawet jeśli
nie-Elena zauważyła, że choć przez moment była obserwowana i że jej podopieczna
nie śpi, nie dała niczego po sobie poznać. Joce wciąż czuła muśnięcia chłodnych
palców na policzkach albo we włosach, same gesty jednak okazały się wyjątkowo
przyjemne i sprawiły, że z wolna zaczęła być coraz bliższa tego, by
pomimo pragnienia i chłodu jednak spróbować zasnąć.
Znajdę ją nawet, jeśli ukryje się pośród róż
Znajdę, bo kocham ją – nie zmienię tego
Pragnę jej, odkąd tylko ujrzałem
Piękną dziewczynę o złotych włosach
I spojrzeniu, które ukradło mą duszę
Oddech jej
przyśpieszył, kiedy usłyszała śpiewne, melodyjne wersy. Coś w przekazie
piosenki sprawiło, że włoski na ramionach i karku jak na zawołanie stanęły
jej dęba. Tym większym zaskoczeniem było dla niej to, że melodia wydała jej się
znajoma i z miejsca zaczęła sprawiać, że poczuła się jeszcze bardziej
senna.
Musiała
zasnąć, choć wcale nie czuła się spokojniejsza. Długo jeszcze naprzemiennie
budziła się, to była bliska odzyskania przytomności, póki panującej ciszy nie
przerwał cichy, ale jednak uciążliwy dźwięk nastawionego przez nią budzika.
Kiedy z trudem przymusiła się do otwarcia oczu, mając przy tym wrażenie,
że każda kolejna sekunda przeciągającego się dzwonka sprawia, że melodia
dosłownie wżyna się w jej obolały umysł, nie-Eleny już nie było. Sięgnęła
po komórkę, chcąc jak najszybciej ją wyłączyć, ale pomimo świadomości tego, że powinna
wstać, nie ruszyła się z miejsca. Wtuliła twarz w poduszkę, obiecując
sobie co najwyżej kilka sekund zwłoki, jednak pomimo upływu czasu, nie
potrafiła zmusić się nawet do tego, żeby usiąść. Miała wrażenie, że ciało jej
ciąży, jakby nagle zaczęło ważyć tonę albo jakby specjalnie dla niej grawitacja
zaczęła działać w inny, bardziej spektakularny sposób. Leżała,
bezskutecznie walcząc z samą sobą, a z czasem nawet dochodząc do
wniosku, że nie jest w stanie oddychać aż tak swobodnie, jak mogłaby tego
oczekiwać. Wciąż było jej zimno, a jednak miała wrażenie, że jest zgrzana;
wilgotne włosy kleiły jej się do czoła i poduszki, przez co zaczęła zastanawiać
się nad tym, czy cokolwiek było z nią w porządku.
Poza tym
pragnienie… Wciąż czuła palenie w gardle, co jedynie wszystko dodatkowo
komplikowało. Bała się nawet przełknąć, mając wrażenie, że powietrze i ślina
trą o jej gardło, pogarszając sytuację. W tamtej chwili pomyślała, że
powinna zacząć się martwić, bo gdyby tylko zechciała, mogłaby zacząć stanowić
poważne zagrożenie dla wszystkich, którzy znajdowali się w ośrodku i dysponowali
tym, czego potrzebował jej organizm, ale… Jak niby miałaby pokusić się
chociażby o polowanie, skoro nawet nie potrafiła ruszyć się z łóżka?
Świetnie,
czyli jak zwykle wyróżniała się od swoich pobratymców. Zawsze drażniło ją to,
że pomimo wampirzych genów, zawsze chorowała tak, jak zwykły człowiek, choć bez
wątpienia cząstka nieśmiertelności pozwalała na to, by szybciej dochodziła do
siebie. Nie miała pewności, czy teraz doświadczała tego samego, ale wolała się
nad tym nie zastanawiać, bardziej skoncentrowana na tym, co działo się wokół
niej. Nie podobało jej się uczucie słabości i bezradności, która ogarnęła
ją w chwili, w której uprzytomniła sobie, że znajdowała się w miejscu,
które zdecydowanie nie sprzyjało chorowaniu. Nie była w domu, pośród
kochających osób, które doskonale zdawały sobie sprawę z tego, kim była,
czego potrzebowała i jak należy się z nią obchodzić. Wręcz przeciwnie
– w ośrodku niezmiennie działo się coś niepokojącego, a po tym, co
działo się z Vicitorią i jak ostatecznie zabrali tę dziewczynę bez
słowa wyjaśnienia…
Z tobą jest inaczej… Jak zwykle się
przeziębiłaś, warknęła na siebie w duchu, stanowczo odsuwając od
siebie niechciane, niepokojące myśli. Albo
to z głodu. Po prostu spróbuj zasnąć, a jutro…
Gdyby to
jeszcze było takie łatwe.
Fakt, że
ustaliła z Shannon i Dallasem spotkanie o konkretnej godzinie,
również nie dawał jej spokoju, chociaż o tym akurat była w stanie
zapomnieć. W głowie już i tak miała mętlik, a stan, w którym
się znajdowała, wcale nie pomagał jej w zapanowaniu nad niespójnymi myślami.
Jeśli miała być ze sobą szczera, coraz brała się tego, co mogło się stać. To
sprawiło, że nie po raz pierwszy w ostatnim czasie zapragnęła zadzwonić do
domu, ale i na to nie była w stanie się zdobyć – telefon wydawał się
leżeć zdecydowanie za daleko, a ona czuła się taka zmęczona…
– Jocelyne…
Hej, Jocelyne!
Nie od razu
rozpoznała głos Shannon, ten zresztą wydawał się dochodzić gdzieś jakby z oddali,
mocno zniekształcony i jakby niespójny. Odniosła wrażenie, że dziewczyna
musiała próbować zwrócić na siebie uwagę już od dłuższego czasu, ale w oszołomieniu
Joce nie była w stanie zareagować tak szybko i wprawie, jak mogłaby
tego oczekiwać. Nawet zrozumienie sensu wypowiedzianych słów przyszło jej z trudem,
nie wspominając o próbie otwarcia oczu.
Kiedy
zauważyła pochyloną nad sobą postać, w pierwszym odruchu naprawdę była
przekonana, że to kolejna zjawa. Jęknęła i jakimś cudem zdołała unieść
rękę ku górze, próbując odepchnąć od siebie pochyloną nad nią dziewczynę.
Postać musiała się uchylić, żeby uniknąć ciosu w twarz, zaraz też chwyciła
ją za nadgarstek, zdecydowanym ruchem unieruchamiając jej oba nadgarstki nad
głową. W ciemnościach zwykle czerwone włosy wydawały się niemal czarne,
mocno kontrastując z chorobliwie bladą cerą. Shannon sama wydawała się
wyglądać jak duch, co zwłaszcza przy jej dużych, wyraźnie zaniepokojonych
oczach wydało się co najmniej przerażające.
Choć czuła,
że nie powinna, znowu szarpnęła się, gotowa zacząć się wyrywać, byleby tylko
oswobodzić ręce. Serce zabiło jej szybciej, waląc tak mocno i szybko, że
samo doświadczenie okazało się niemalże bolesne. Znów wyrwał jej się jęk i w pierwszym
odruchu nawet zapragnęła krzyknąć, żądając tego, by intruz ją puścił, ale w ostatniej
chwili się powstrzymała.
– Joce…
Jezu, Joce – wyrzuciła z siebie na wydechu Shannon. W końcu zdołała
skoncentrować na dziewczynie wzrok, w pełni uprzytomniając sobie, że
dziewczyna niemalże weszła na łóżko, by powstrzymać ją przed ruszeniem się z miejsca.
Uścisk miała silny i pewny, choć bez wątpienia nie zamierzała zrobić jej
krzywdy; sama sugestia wydawała się idiotyczna, ale nie miała siły i czasu,
by zacząć mieć do siebie o cokolwiek pretensje. – Dobrze się czujesz? To
tylko ja… Rany, jakaś ty ciepła – rzuciła spiętym tonem, chyba wciąż w pełni
nie pojmując tego, co tak naprawdę było nie tak.
– Shannon…?
Przełknęła z trudem,
po czym spróbowała odchrząknąć, by oczyścić gardło. Z wolna zaczęła się
uspokajać, ale nadal czuła się źle, osłabiona i senna, co zresztą niejako
uchroniło trzymającą ją dziewczynę przed niekontrolowanym ciosem albo – co
gorsze – wykorzystaniem telepatii. To było ostatnim, czego potrzebowała,
zwłaszcza w sytuacji, w której już i tak mocno ryzykowała, w każdej
chwili mogąc ujawnić się przed nieodpowiednią osobą.
Shannon nie
odpowiedziała, ale wyraźnie jej ulżyło, kiedy przekonała się, że już nie musi
próbować z nikim walczyć. Nie od razu zdecydowała się wyprostować i poluzować
uścisk wokół nadgarstków Jocelyne, zresztą nawet kiedy to zrobiła, wydawała się
pozostawać w gotowości. Co prawda irracjonalnym wydawało się to, że
mogłaby być w stanie obezwładnić kogoś, kto w połowie był wampirem,
ale w sytuacji, w której nawet uniesienie ręki kosztowało tak wiele
energii…
Joce wzięła
kilka głębszych wdechów, jednak prawie natychmiast tego pożałowała. Słodki
zapach krwi Shannon wydawał się mocno przytłumiony, być może dlatego, że
wszelakie bodźce dochodziły do niej jakby z oddali, jednak posoka mimo
wszystko zrobiła swoje. Sama obecność tego zapachu sprawiała, że gardło
Jocelyne zaczęło jeszcze bardziej nieprzyjemnie piec, a ona sama poczuła,
że jeśli natychmiast nie spróbuje dostać się do czyjejkolwiek żyły, najzwyczajniej
w świcie oszaleje.
Z tym, że
nie mogła – nie Shannon, nie komukolwiek innemu w ośrodku, niezależnie od
tego, kim był i co potrafił. Wiedziała o tym doskonale, poza tym
wyniesione z domu przyzwyczajenia okazały się kluczowe nawet w tak
skomplikowanej sytuacji, niemniej pragnienie pozostawało pragnieniem – a ona
w żaden sposób nie mogła nad nim zapanować.
Słodka bogini, to nie skończy się dobrze…
– Joce… –
zaczęła Shannon. Wydawała się chętna, by coś powiedzieć, a może była już w trakcie
wypowiadania jakiegoś konkretnego komunikatu – Licavoli nie miała pewności, to
zresztą wydawało się najmniej istotne. – Cholera…
Shannon
spojrzała w stronę drzwi, choć to przynajmniej na pierwszy rzut oka nie
miało sensu. Jocelyne dopiero po dłuższej chwili zwróciła uwagę na to, że w drzwiach
mógłby stać ktokolwiek jeszcze, choć w pełni dotarło to do niej dopiero w chwili,
w której Dallas zdecydował się podejść bliżej.
– Co z wami?
– zapytał naglącym tonem. – Nie mamy czasu, zresztą… – zaczął i gwałtownie
urwał, dopiero w tamtej chwili uprzytomniając sobie, że cokolwiek mogłoby
być nie tak.
– Nigdzie
nie idziemy – oznajmiła zdawkowo Shannon. – A przynajmniej nie ona. Ma
gorączkę i… Jezu, mówiliście, że jak to było z tą Vicki? – wypaliła, a Jocelyne
zesztywniała, przez moment czując się trochę tak, jakby ktoś dodatkowo zdzielił
ją czymś ciężkim po głowie.
– Nie tak –
zaoponował natychmiast Dallas, ale nie wydawał się jakoś szczególnie pewny własnych
słów.
Nie dodał
niczego więcej, a przynajmniej Jocelyne nie udało się zarejestrować
żadnego konkretnego dźwięku. W efekcie omal nie wyszła z siebie,
kiedy chłopak bezceremonialnie przysunął się bliżej, zmuszając Shannon do tego,
żeby zrobiła mu miejsce. On również był blady, a Joce z pewnym
opóźnieniem uprzytomniła sobie, że wrażenie to musiało mieć związek z tym,
że oboje ubrali się na czarno – jak żeby inaczej, skoro planowali wymknąć się z pokoi
o tak późnej porze i nie pozostać niezauważonymi?
Dallas
wyciągnął obie dłonie ku jej twarzy, delikatnie układając ręce na jej
policzkach. Nie zaprotestowała, kiedy nakłonił ją do tego, żeby spojrzała mu w oczy,
ale i tak z miejsca zapragnęła nakazać mu rzucić się do ucieczki.
Jego krew również ją kusiła, a jakby tego było mało, kiedy tak nagle
znalazł się tak niepokojąco blisko…
– Nie chcę
nic mówić, ale ta gorączka nie wydaje mi się normalna – odezwała się cicho
Shannon. – Ona ma ze czterdzieści stopni.
– Czuję –
mruknął zniecierpliwionym tonem Dallas. – I co z tego? Nie znam się
na tym!
– Ja też
nie – syknęła na niego dziewczyna. – Ale jej tu tak nie zostawimy, nie? Powiedziałabym
komuś, ale jeśli to miejsce jest takie, jak nam się wydaje… Może powinniśmy
spróbować się stąd wydostać i zabrać ją do szpitala – zasugerowała w końcu,
ale Jocelyne nawet nie próbowała tego słuchać.
Mogła im
powiedzieć, że w jej przypadku taka temperatura była najzupełniej normalna,
a oni mimo wszystko nie mieli powodów do tego, żeby panikować. Mogła
uświadomić którekolwiek z nich, że istniał dość łatwy sposób, w który
mogli jej pomóc – coś, czego nade wszystko potrzebowała i czego pragnęło
jej ciało. Mogła zrobić to wszystko, ale nie była w stanie, jak zresztą miałaby
cokolwiek wytłumaczyć, nie zdradzając przy tym tego, kim była i…
– Joce…
Nawet nie
zorientowała się, kiedy Dallas spróbował posadzić ją do pionu, wcześniej
wsuwając ręce pod jej plecy. Pozwoliła na to, żeby ją podniósł, dla pewności
obejmując go za szyję i…
W chwili, w której
jej usta znalazły się zdecydowanie zbyt blisko, ostatecznie przestała myśleć.
Zaraz po
tym bezceremonialnie przesunęła się bliżej i bez cienia wahania wgryzła się w pulsującą żyłę.
Z dedykacją dla Guśki. Sama wiesz za co c:
OdpowiedzUsuńNessa.