Elizabeth
Widziała,
jak oczy Jasona rozszerzają się w geście niedowierzania. Była wręcz w stanie
wyczuć jego przerażenie – nawet w połowie nie tak intensywne, jak to, co
sama czuła, ale ta kwestia nie miała dla niej najmniejszego nawet znaczenia.
Trzymała broń, dziwnie spokojna i jakby pogodzona z tym, co mogłoby
się stać, gdyby jednak pociągnęła za spust – tak po prostu, zaledwie w ułamku
sekundy.
– Liz… – Tym razem w głosie jej brata nie było
pewności siebie, którą słyszała zaledwie kilka sekund wcześniej. Nie potrafiła
jednoznacznie stwierdzić, czy to możliwe, żeby się bał albo przejmować, ale na
pewno był zły. Udało jej się wytrącić go z równowagi, odbierając kontrolę,
którą z takim zaangażowaniem się chełpił, a to zdecydowanie nie
przypadło mu do gustu. – Lizzy, nie bądź
śmieszna – żachnął się.
Drgnął, robiąc taki ruch, jakby chciał do niej dopaść i ją
powstrzymać. Zdołała jeszcze bardziej napiąć mięśnie, tym samym udowadniając
mu, że jak najbardziej była w stanie się poruszyć, wciąż nie oszołomiona
aż do tego stopnia, by nerwy uniemożliwiły jej podjęcie jakiejkolwiek decyzji.
Patrzyła mu w oczy i wiedziała, że był w stanie dostrzec jej
determinację – to, jak daleko byłaby w stanie się posunąć, gdyby tylko ją
do tego zmusił.
– Chcesz mojej śmierci? – zapytała, samą siebie zaskakując
tym, że była w stanie się odezwać. Jej głos zabrzmiał bardzo cicho i chrapliwie,
przez co ledwo była w stanie zrozumieć samą siebie, jednak Jason nie miał z tym
najmniejszego problemu.
– Jasne, że nie! – rzucił niemalże gniewnym tonem. – Nie
twojej… Jesteś moją małą siostrzyczką. Kto jak kto, ale ty nigdy nic mi nie
zrobiłaś.
– A oni?! – jęknęła i w tamtej chwili coś w niej
pękło. Wciąż czuła unoszący się w powietrzu metaliczny zapach, widziała
ślady krwi i z uporem wmawiała sobie, że w kącie pokoju niczego nie ma.
Problem polegał na to, że taka metoda pomagała jej w coraz mniejszym
stopniu, grożąc szaleństwem i nieuniknionym wybuchem histerii, którą z takim
uporem próbowała odwlekać w czasie. – W ogóle zdajesz sobie sprawę z tego,
że ty… to co zrobiłeś i…
Wampir zmrużył brwi, po czym energicznie potrząsnął głową.
– Zrobili dość, by sobie na to zasłużyć! – warknął i tym
razem nie powstrzymał się przed podniesieniem głosu. Zauważyła, że dotychczas
intensywnie czerwone oczy zmieniły kolor, gwałtownie ciemniejąc i teraz
bardziej przywodząc jej na myśl dwa kawałki węgla niż tęczówki. – Nic nie
rozumiesz, więc sobie daruj. Nie powiesz mi, że byłaś zachwycona tym, co
robili! – Urwał, wyraźnie nad czymś myśląc. – Och, Liz, opuść tę broń, bo
naprawdę nie mogę się skupić – westchnął, momentalnie spuszczając z tonu.
Ani myślała to robić, nawet pomimo tego, że im dłużej
trwała w jednej pozycji, celując w siebie i wciąż trzymając
palce na spuście, tym bardziej spanikowana się czuła. Gdyby przypadkiem nacisnęła
zbyt mocno…
Jason milczał przez dłuższą chwilę, najpewniej czekając na
to, aż w końcu ulegnie jego prośbom. Udało jej się go zignorować, co
ostatecznie musiało uświadomić wampirowi, że nie była głupia… Albo raczej to,
że jej desperacja sięgała poziomu, który mógł okazać się niemalże zabójczy.
Czuła, że to donikąd nie prowadzi i że prędzej czy później wydarzy się
coś, co zakończy chwilowy impas, ale starała się o tym nie myśleć, zresztą
jak i o wielu innych kwestiach, które przez cały ten czas nie dawały
jej spokoju.
– W porządku – odezwał się pojednawczym tonem Jason. –
Okej, Lizzy… Nie zbliżam się do ciebie – dał za wygraną, po czym dla
podkreślenia swoich słów cofnął się o krok tył.
Powinna była poczuć ulgę, kiedy dzielący ich dystans uległ
zwiększeniu, to jednak okazało się niemożliwe. Od trwania w jednej pozycji
i ciągłego napinania mięśni, ciało zaczynało pulsować coraz silniejszym
bólem, choć ten wydawał się niczym w porównaniu z cierpieniem,
którego doznawała wewnątrz. Adrenalina i determinacja sprawiały, że wciąż
nie pojmowała wszystkiego w takim stopniu, jak mogłaby tego oczekiwać,
jednak prawda była taka, że Jason już niejako ją zabił – a teraz zamierzał
ostatecznie ją dobić. Miała wrażenie, że już w chwili, w której
weszła do domu i zaczęła przeczuwać, że coś jest nie tak, jakaś jej
cząstka po prostu się rozpadła. Teraz nie pozostało już nic, pomijając to
jedno, jedyne pragnienie, żeby nie pozwolić mu postawić na swoim.
Mogła umrzeć, ale nic ponad to.
Ha, jakbym w ogóle miała wybór…
Wciąż patrzą na Jasona, ostrożnie spróbowała przesunąć się w stronę
drzwi. Drgnął, ale nie próbował jej zatrzymywać, po prostu obserwując jej
poczynania i wydając się nad czymś intensywnie myśleć. Zaniepokoiło ją to,
tym bardziej, że nie miała pewności, czy oby na pewno miała nad nim przewagę.
Był szybki, a gdyby udało mu się uśpić jej czujność i zaatakować w odpowiednim
momencie, wtedy mogłaby nie zdążyć z reakcją.
Przez jej twarz przemknął cień. Starając się ignorować lufę
pistoletu, który sama w siebie wycelowała, starannie wypowiedziała jedno,
jedyne słowo.
– Kluczyki.
Jason uśmiechnął się cynicznie.
– Co takiego, maleńka? – zapytał z uprzejmym
zainteresowaniem, które jeszcze bardziej ją rozjuszyło.
– Kluczyki od auta – wycedziła przez zaciśnięte zęby. –
Tego, którym tutaj przyjechałeś – dodała ciszej. Imię Niny nie było w stanie
przejść jej przez gardło.
Wampir nie wydawał się zadowolony, ale – ku jej zaskoczeniu
– nie próbował protestować. Mimowolnie wzdrygnęła się, kiedy błyskawicznym
ruchem sięgnął do kieszeni, by po chwili wyszarpnąć interesujący ją przedmiot,
ale nie dała niczego po sobie poznać. Sam Jason rzucił kluczyki w jej
stronę w zaskakująco łagodny sposób, dzięki czemu nie miała najmniejszego
problemu z ich złapaniem. Źle czuła się z tym, że musiała poluzować
uścisk wokół pistoletu, teraz trzymając broń tylko jedną ręką, ale nie miała
wyboru, wahanie zresztą wydawało się najgorszym, co mogłoby się jej przytrafić.
Musiała być silna i pewna siebie, nawet jeśli po tym wszystkim wcale się
taka nie czuła.
Nerwowo zacisnęła palce wokół znajomego breloczka –
migoczącego zależnie od kąta padania światła, pokrytego cekinami serduszka,
które sama podarowała Ninie na urodziny. Coś ścisnęło ją w gardle i w tamtej
chwili była bliska tego, żeby jednak pozwolić sobie na chwilę słabości, opaść
na kolana i zacząć niekontrolowanie szlochać, ale w ostatniej chwili
zdołała się przed tym powstrzymać.
– Wiesz, że tego tak nie zostawię, prawda Liz? – usłyszała
jeszcze, kiedy ostrożnie wycofywała się do przedpokoju. – Rodzina powinna
trzymać się razem.
– Dzięki tobie już jej nie mam.
Dopiero po chwili dotarł do niej sens wypowiedzianych słów,
ale nie dała sobie czasu na to, żeby jakkolwiek się nad nimi
rozwodzić.Wiedziała jedynie, że twarz Jasona nagle wykrzywił grymas, chociaż
nie miała pewności czy to w odpowiedzi na jej słowa, możliwość ucieczki
czy może to, że w jaki sposób udało jej się go zranić.
Potwory nie mają uczuć,
pomyślała i to pomogło otrząsnąć jej się na tyle, by jednak zdecydować się
na wyjście z salonu. Nie rozluźniła się nawet już w chwili, w której
znalazła się w przedsionku, wciąż ściskając pistolet, kluczyki i właściwie
nie odrywając wzroku od pomieszczenia, które zostawiła za sobą. Brat nie ruszył
za nią, choć wciąż spodziewała się tego, że to zrobi, zamierzając dopaść ją
zanim zdołałaby wyjść z domu. W efekcie niewiele brakowało, żeby
wypadła na zewnątrz, nie mając w sobie na tyle odwagi, by zwrócić się
pozostawionego salonu tyłem. Zdawała sobie sprawę z tego, że przy swoich
zdolnościach Jason mógł już dawno wydostać się z budynku i być może
tak czy inaczej stał gdzieś za nią, ale…
Subtelny ruch sprawił, że serce niemalże wyskoczyło jej z piersi.
Właściwie nie kontrolowała się w chwili, w której zdecydowała na to,
by jednak obejrzeć się przez ramię, choć wszystko w niej wręcz wydawało
się krzyczeć, że to najgorszy z możliwych pomysłów. Zaraz po tym zamarła w bezruchu,
dostrzegając przyczajoną w niewielkim oddaleniu od niej postać –
młodziutką, piękną kobietę o jasnych włosach i krwistoczerwonych
tęczówkach, co jednoznacznie świadczyło o tym, że musiała być wampirem.
Liz zastygła w bezruchu, podświadomie czekając na moment, w którym
nieznajoma zdecyduje się rzucić w jej stronę, jednak nic podobnego nie
miało miejsca – dziewczyna po prostu stała, niczym jakiś upiorny, wyjątkowo
żywo wyglądający posąg.
Elizabeth nie dała sobie czasu na to, żeby zastanawiać się
nad tym, kogo miała przed sobą. Raz jeszcze obejrzała się na dom, by upewnić
się, że nigdzie w pobliżu nie ma Jasona, po czym dosłownie rzuciła się w stronę
zaparkowanego przed domem samochodu. Chociaż starała się skupić na tym, co musiała zrobić –
na otwarciu drzwiczek, zajęciu odpowiedniego miejsca i wetknięciu tych
cholernych kluczyków na swoje miejsce – nerwy sprawiały, że chcąc nie chcąc co
chwilę rozglądała się dookoła, a ręce trzęsły jej się tak bardzo, że nawet
odpalenie silnika i wprawienie auta w ruch zaczęło graniczyć z cudem.
Nie miała pojęcia, kiedy i jak tak naprawdę udało jej
się zrobić wszystko tak, jak powinna. Nawet w chwili, w której
znalazła się na znajomej, leśnej drodze, zostawiając gdzieś za sobą dom, Jasona
i całe to szaleństwo, czuła się tak, jakby to było sen – zalewie
przerywnik w koszmarze do którego miała wkrótce wrócić. W tamtej
chwili po raz pierwszy zapragnęła wybuchnąć histerycznym śmiechem, ale
powstrzymała się, zbyt oszołomiona, by zdobyć się na jakąkolwiek bardziej
wymagającą reakcję. Całą energię wkładała w to, żeby prowadzić samochód i z wrażenia
nie zderzyć się z najbliższym drzewem, choć to wydawało się najbardziej
prawdopodobnym scenariuszem… Oczywiście zaraz po tym, który zakładał, że gdzieś
pomiędzy drzewami dostrzeże bladą, błyskawicznie poruszająca się postać, która w następnej
sekundzie wyskoczy jej przed maskę.
Nic podobnego nie miało miejsca.
W zamian w lusterku zauważyła ledwie widoczny w ciemnościach,
ale jednak obecny dym – całe kłęby, leniwie pnące się ku górze i wnikające
gdzieś na tle pociemniałego nieba. To nie musiało niczego oznaczać, a jednak
Liz nie miała większego problemu z tym, żeby zorientować się, że Jason
najzwyczajniej w świecie zdecydował się po sobie posprzątać. Gdyby
zawróciła, zamiast domu najpewniej zastałaby wyłącznie ciemny kształt,
płomienie i właśnie dym – gęsty i niemniej ulotny, co i ludzkie
życie.
Poza tym nie było już nic.
Mniej więcej wtedy dotarło do niej to, co miało miejsce –
to, że została sama, na dodatek z winy kogoś, kto powinien był nade
wszystko chronić tych, którzy byli dla niego ważni. Wciąż nie pojmowała kiedy i jak
do tego doszło, a tym bardziej jak mogła do tego dopuścić, to jednak nie
miało znaczenia.
Chociaż w końcu pozwoliła sobie na płacz, wcale nie
poczuła się dzięki temu lepiej.
Claire
Nigdy
nie miała pewności, co takiego powinna sądzić o złych przeczuciach.
Wiedziała jedynie, że czasami czuła się dziwnie, niemniej nienormalnie, co i na
krótko przed napisaniem kolejnego wiersza, chociaż tym razem nie musiała
obawiać się znajomego mrowienia w ramieniu. Po prostu była niespokojna –
tylko tyle i aż tyle, co zwłaszcza w przypadku kogoś, kto wciąż w pełni
nie rozumiał swoich zdolności, potrafiło być niezwykle uciążliwe.
Słodka bogini, to nie było dobre.
Kiedyś sobie z tym nie radziła, zbytnio zaniepokojona
perspektywą przyjęcia i zaakceptowania daru, by się nad tym rozwodzić.
Teraz sprawy miały się inaczej, bo już nie bała się wprost mówić o tym, że
jej wiersze są wyjątkowe, tym bardziej, że Licavoli nie raz mogli cieszyć się w swoim
rodzie wieszczkami, ale…
Bo przecież zawsze
musi być jakieś „ale”.
Nie chciała się nad tym rozwodzić, ale nie potrafiła
inaczej. W tamtej chwili zaczęła żałować, że nie możliwości, żeby
porozmawiać z Isabeau, choć zwykle dziwnie czuła się w towarzystwie
tej ze swoich ciotek. Niemniej Beau od zawsze była w stanie zrozumieć dużo
więcej, aniżeli sama Claire mogłaby się spodziewać, począwszy od blizny, która tak
często przypominała jej o Deanie, po właśnie jej zdolności. Nie miała
pojęcia, co i jak powinna zrobić tym razem, a świadomość tego, że
Isabeau nie ma i najpewniej jeszcze długo nie będzie, wcale nie ułatwiała
jej zadania.
W domu panowała cisza, ale zaczynała być do tego
przyzwyczajona. Budynek był duży, zresztą nieobecność Joce i Alessi bez
wątpienia miała związek z tym, że brakowało w nim czegoś, co zdążyła zaobserwować
za każdym razem, kiedy odwiedzała Gabriela i resztę jego rodziny, kiedy ci
jeszcze mieszkali w Mieście Nocy. Tym razem zmieniło się bardzo wiele,
począwszy chociażby od tego, że Damien pojawiał się i znikał wedle
uznania, a ciocia zamartwiła się nieobecnością córek – a już
zwłaszcza najmłodszej z nich, bo z Ali przynajmniej miała regularny
kontakt. Joce była krucha i o wiele mniej doświadczona, więc troska
wydawała się najzupełniej naturalna, a przynajmniej Claire wydawało się,
że gdyby sama była matką, zachowywałaby się właśnie w taki sposób. Co
prawda nie myślała o dzieciach, nie wspominając o jakichkolwiek
związkach, zakładaniu rodziny i czymkolwiek takim, co chyba było dla
kobiety naturalne. Trudno było cokolwiek planować, kiedy wcześniej przez tyle
czasu wątpiła nawet w to, czy może się komuś podobać, a teraz… miała
Setha.
Było inaczej i doskonale czuła to w sposobie, w jaki
rozwijała się ich relacja. W pamięci wciąż miała pocałunek, który tak
bardzo ją zaskoczył i który jeszcze jakiś czas temu najpewniej
doprowadziłby do ataku paniki. Czuła się inaczej niż wtedy, gdy powoli zbliżała
się do Deana, tym bardziej, że Seth również wydawał się rozkosznie nieporadny i niedoświadczony.
Oboje dopiero uczyli się tego, żeby radzić sobie z wpojeniem i w ogóle
być razem, co samo w sobie
wydawało się dla niej czymś niesamowitym. I była z tego zadowolona,
bo to oznaczało, że zaczynała żyć – tak naprawdę, jak od zawsze marzyła.
A mogło być jeszcze lepiej, chociaż o tym akurat
starała się nie myśleć, woląc nie robić sobie przedwczesnych nadziei. Nie ufała
sobie, choć i to ulegało zmianie – powoli i subtelnie, ale jednak. Pocałunek
wydawał się być wstępem, zresztą tak jak i to, że pozwoliła Star zbliżyć
się do siebie. Podejrzewała, że teraz miało być łatwiej, a przynajmniej to
próbował osiągnąć Seth, kiedy po raz pierwszy zdecydował się nakłonić ją do
spotkania z psem. To wydawało się być dobrą metodą, choć być może myślała w ten
sposób tylko i wyłącznie dlatego, że ostatecznie chłopak ją pocałował, a to
okazało się przyjemne. Rozwodziła się nad tym wielokrotnie, nie raz mając
ochotę poprosić mamę o rozmowę i po prostu wygadać się, dokładnie tak
jak wtedy, gdy Layla delikatnie sugerowała, by dać chłopakowi szasnę, to jednak
było trudne przez wzgląd na Rufusa. Miała wrażenie, że już i tak dostawał
szału na samą myśl o tym, że mogłaby być na dobrej drodze do tego, żeby
ostatecznie dopuścić do siebie zmiennokształtnego; gdyby do tego wszystkiego
przypadkiem dowiedział się za dużo, wtedy Clearwater mógłby mieć poważny
problem.
Spojrzała na telefon, walcząc z narastającym
pragnieniem, żeby wysłać do Setha niewinne pytanie o to, czy wszystko jest
w porządku. Musiało być, a przynajmniej to próbowała sobie wmówić,
nie chcąc nawet brać pod uwagę innej możliwości. Nie miała pojęcia, jak powinna
interpretować swoje przeczucia i chociaż chciała z kimś porozmawiać,
pisanie do chłopaka nie wydało jej się najszczęśliwszym pomysłem. Zdecydowanie
nie zignorowałby tego, że miała jakiekolwiek wątpliwości, a udawanie, że
wcale się nie martwiła, wydawało się całkowicie pozbawione sensu.
Nie miała pewności, co tak naprawdę podkusiło ją do tego,
żeby wyjść z pokoju i poszukać towarzystwa. Chciała znaleźć
kogokolwiek, tylko po to, żeby poczuć się bezpiecznej, choć jednocześnie czuła,
że to wcale nie jej albo któremuś z domowników groziło niebezpieczeństwo.
To był ten sam rodzaj świadomości, którego doświadczała, gdy podświadomie wyczuwała,
komu powinna pokazać napisane co dopiero haiku. Tym razem nie miała żadnej
karteczki czy nawet majaczących gdzieś w umyśle słów, które mogłaby
wyrecytować, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Coś jest nie tak, moja mała?
Zawahała się, bynajmniej niezaskoczona pytaniem, które tak
nagle zostało jej zadane. Tata miał to do siebie, że lubił pojawiać się w najmniej
przewidywalnych momentach, świadomie bądź nie poruszając się w trudny do
wychwycenia, błyskawiczny sposób. Nie zdziwiło ją również to, że mógłby ją
obserwować i bez trudu zorientować się, że nie wszystko było w porządku,
choć jak zwykle odniosła wrażenie, że podchodził do jej zdolności z niewielką
dozą rezerwy. Nie miała wątpliwości co do tego, że jej wierzył, bo już
wielokrotnie zdążyła udowodnić, że wiersze, które pisała, stanowiły coś więcej
niż naprędce wymyślone rymowani. Problem polegał na tym, że do pojęcia jej umiejętności,
trzeba byłoby przyznać, że istniało coś, czego nie dało się ot tak wyjaśnić
naukowo, a to wiąż wydawało się być poza możliwościami Rufusa.
– Nie jestem pewna – powiedziała wprost, decydując się ująć
w słowa to, co już od dłuższego czasu chodziło jej po głowie. Kłamstwo i tak
nie miało sensu, a przynajmniej nie przed tym wampirem.
– Ach, tak… – rzucił jakby od niechcenia, ale wyczuła, że
udało jej się go zaintrygować.
W pośpiechu pokonała kilka ostatnich stopni, poniekąd
dlatego, że dziwnie czuła się, kiedy ojciec obserwował ją z uwagą ze
swojego miejsca pod ścianą. Próbowała zebrać myśli, tym bardziej, że w ostatnim
czasie po naukowcu spodziewała się dosłownie wszystkiego – począwszy od
lakonicznej, względnie normalnej rozmowy, aż po całkowicie impulsywną pogadankę
na temat… cóż, Setha. Mama może i miała jakiś wpływ na to, że do tej pory
chłopakowi się nie oberwało, zresztą ona sama unikała jakiejkolwiek rozmowy w cztery
oczy, jednak to wcale nie znaczyło, że Rufus zamierzał przejść z nową
sytuacją do porządku dziennego.
W końcu to byłoby
za proste, prawda?, pomyślała mimochodem.
Dyskretnie zacisnęła dłonie w pięści, w duchu modląc się o to,
żeby co najwyżej zapytał o powód jej zdenerwowania – coś, czego nie
rozumiała, ale co mogło wiązać się ze względnie normalną rozmową.
– Jak ja mam to rozumieć, Claire? – zapytał z wahaniem
Rufus, rzucając jej nieodgadnione spojrzenie. – Czy ktoś…?
Och, błagam,
zapytaj mnie o to, czy Seth mnie skrzywdził, a naprawdę…, przeszło jej przez myśl, nim jednak zdążyła dokończyć
albo usłyszeć cale pytanie, względną ciszę przerwał dziwny, zdecydowanie
niespodziewany dźwięk.
Zamarła, spoglądając na drzwi wejściowe i uświadamiając
sobie, że ktoś pukał – o ile rozpaczliwe, niemalże desperackie walenie też
można było określić tym mianem.
Dzisiaj stanie się
coś niedobrego…
Chciała tego czy nie, najwyraźniej nie istniała szansa na
to, żeby się pomyliła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz