Jocelyne
Powiedzieć, że była
zaskoczona, okazałoby się niedopowiedzeniem stulecia. Natychmiast podeszła
bliżej, przestając nad sobą panować mniej więcej w chwili, w której
zdezorientowana Shannon poderwała się na równe nogi. Sama Jocelyne zareagowała w najzupełniej
machinalny sposób, dosłownie rzucając się na znajomą swoich kuzynów i w
pełni naturalny dla siebie sposób wpadając dziewczynie w ramiona. Sama nie
była pewna, co tak naprawdę podkusiło ją do takiej reakcji, ale nie potrafiła
postąpić inaczej, tym bardziej, że już od dłuższego czasu tęskniła za
normalnością. Shannon należała do tego normalnego
życia, a przynajmniej Joce tak o niej myślała, ciesząc się jak
dziecko na widok kogoś, kogo dotychczas nie wiązała z Projektem Beta, dziwnymi rzeczami i całym tym szaleństwem –
przynajmniej teoretycznie.
Dziewczyna
nie zareagowała od razu, zamierając w bezruchu i najwyraźniej nie
mając pojęcia, w jaki sposób powinna się zachować. Jocelyne czuła, że jej
zaskoczona znajoma jest spięta, trudno zresztą było przegapić przyśpieszone
bicie serca i urywany oddech. Sama również czuła się dziwnie roztrzęsiona i niepewna,
jednak nie zwracała na to uwagi, wszelakie pytania i wątpliwości odsuwając
gdzieś na dalszy plan. Przynajmniej początkowo nie próbowała zastanawiać się
nad tym, skąd Shannon się wzięła i dlaczego znalazła się właśnie tutaj,
podczas gdy ona…
– Ehm…
Jocelyne?
Głos
dziewczyny przywołał ją do porządku, sprawiając, że momentalnie nad sobą
zapanowała. W pośpiechu odsunęła się, prostując niczym struna i rzucając
Shannon przepraszające spojrzenie. Poczuła pieczenie pod powiekami, ale
przynajmniej ten jeden raz udało jej się nie popłakać, co przyjęła z ulgą.
Zawsze była wrażliwa, co niezmiennie ją irytowało, tym bardziej, że nie z tego
słynęli Licavoli. Powinna być dumna, uparta i silna, a przynajmniej w taki
sposób dotychczas spoglądała na członków swojej rodziny. Cóż, zwłaszcza teraz
tego potrzebowała, musząc radzić sobie z czymś, czego nie rozumiała i co
wydało jej się co najmniej problematyczne.
–
Przepraszam – zreflektowała się pośpiesznie, raz jeszcze niespokojnie
spoglądając na Shannon. Nie była w stanie powstrzymać się przed
dokładniejszym przyjrzeniem dziewczynie, chcąc nabrać pewności, jednak niczego
nie pomyliła i przypadkiem nie zrobiła z siebie kompletnej idiotki. –
Ja nie… Po prostu się stęskniłam – oznajmiła, chociaż ona i znajoma jej
kuzynów nigdy nie były ze sobą blisko.
Nie
zmieniało to jednak faktu, że lubiła Shannon i to chyba ze wzajemnością.
Była miła, a w razie potrzeby zawsze potrafiła pomóc – przynajmniej w ten
sposób spoglądała na nią Jocelyne. Nawet jeśli Aldero ją irytował, Joce zawsze
miała poczucie, że to jedna z nielicznych osób, które darzyły jej rodzinę
sympatią. Zwłaszcza w tamtej chwili wydało jej się to istotne, Shannon zaś
nagle zaczęła jawić się jako upragniony element jej dotychczasowego, normalnego życia, którego potrzebowała,
by mieć szansę zachować zdrowe zmysły.
– Ach, tak…
– Po wyrazie twarzy dziewczyny trudno było stwierdzić, co takiego myślała albo
czuła. Joce wiedziała, że gdyby tylko zechciała, mogłaby przeniknąć umysł
Shannon, by poznać wszystkie niezbędne odpowiedzi, ale nie potrafiła sobie
wyobrazić, że mogłaby posunąć się do czegoś takiego. – Aldero i Cammy nie
wspominali, gdzie zniknęłaś – oznajmiła po chwili, a ona poczuła, że się
czerwieni.
– To chyba
dobrze… Tak mi się wydaje – przyznała po chwili zastanowienia.
Cóż,
zdecydowanie lepiej czuła się ze świadomością tego, że nikt najpewniej nie
zdawał sobie sprawy, gdzie ostatecznie wyjechała, nawet jeśli Projekt Beta w ładny, znośny sposób
był określany mianem ośrodka. To brzmiało o wiele lepiej niż jakiś
szpital, zwłaszcza taki, który specjalizował się w tym specyficznym
gatunku „problemów z głową”, choć z dwojga złego chyba wolałaby, żeby
to właśnie w tym leżał jej największy problem. Tak czy inaczej, pewniej
czuła się ze świadomością tego, że po szkole nie krążyły żadne dodatkowe
plotki, choć i tak nie wyobrażała sobie tego, by po akcji z dachem
mogła wrócić do tej samej szkoły. Ludzie potrafili być okrutni, a ona nie
czuła się dość silna, żeby na każdym kroku słuchać, że jest niedoszłą
samobójczynią – tym bardziej, że to zdecydowanie nie była prawa.
Tak czy
inaczej, słowa Shannon sugerowały, że nie miała powodów do obaw, a przynajmniej
chciała w to wierzyć. Wręcz modliła się w duchu o chwilę spokoju
i przynajmniej kilka sensownych odpowiedzi, zamiast pytań, które dostawała
niemalże na każdym kroku. Niestety, widok Shannon jedynie dodatkowo wszystko
skomplikował, tym bardziej, że kiedy już otrząsnęła się z pierwszego
szoku, na usta w naturalny sposób zaczęło się cisnąć jej jedno oczywiste
pytanie:
– Co tutaj
robisz? – wypaliła, zanim w ogóle zdążyła zastanowić się nad tym, czy
stołówka jest odpowiednim miejscem na tak bezpośrednią rozmowę.
Shannon skrzywiła
się – zauważyła to wyraźnie, od pierwszej chwili świadoma tego, że jej
rozmówczyni nie była zachwycona kierunkiem, który przybrała wymiana zdań.
Westchnęła cicho, po czym wplotła palce w czerwone włosy, jakby od
niechcenia odgarniając je na ramię. Płomienne loki były jedną z najbardziej
charakterystycznych cech jej wyglądu, poza tym dotychczas wydawały się Jocelyne
lśniące i zadbane, jednak przypatrując się dziewczynie w tamtej
chwili, odniosła wrażenie, że bardzo wiele się zmieniło. Widziała ciemne
odrosty, co uprzytomniło jej, że naturalnym kolorem włosów Shannon musiał być
brąz, kiedy zaś przyjrzała się twarzy śmiertelniczki, dostrzegła cienie pod
oczami oraz to, jak bardzo jasna wydawała się jej cera. Nawet niedbały makijaż
nie był w stanie ukryć zmęczenia, co jedynie utwierdził Jocelyne w przekonaniu,
że znajoma jej kuzynów zdecydowanie nie była w najlepszej formie.
–
Zapoznawałam się z tymi panami, tak mi się wydaje – wyjaśniła wymijającym
tonem Shannon, skinieniem głowy wskazując na Jeremiego i Collina. – Ten
drugi… Hm, chyba muszę się położyć.
– Wiem –
wyrwało jej się. Dziewczyna uniosła brwi, równie zaskoczona, co i chyba
uspokojona myślą o tym, że zachowanie Collina wcale nie było oczywiste
wyłącznie dla niej. To mogło tłumaczyć, dlaczego niewtajemniczona w wiele
spraw Shannon wyglądała tak, jakby za moment miała przewrócić się z wrażenia.
– Collin czasami ma problemy z myśleniem – dodała, nie mogąc się
powstrzymać.
– Ej,
koleżaneczki, ja to słyszę! – obruszył się sam zainteresowany, tym samym
uświadamiając Jocelyne, że nie były w pomieszczeniu same. Kiedy mimowolnie
spojrzała na chłopaka, przekonała się, że rzucił jej wrogie spojrzenie, w niczym
nie przypominające tego wyniosłego, którego doświadczyła na krótko po
przyjeździe do ośrodka. Nie miała pojęcia, czy miało to związek z jej
nieobecnościami, czy może tym, że wolała trzymać się bliżej Dallasa, ale to
wydało jej się najmniej istotne. – Odezwała się dziewczyna, która… – zaczął,
jednak Joce zdecydowanie nie zamierzała tego słuchać.
– Wiem,
gdzie są pokoje, więc gdybyś chciała…
Shannon
rzuciła jej wymowne spojrzenie.
– Och, tak.
Zdecydowanie – powiedziała z naciskiem i Joce pojęła, że dziewczyna
zrozumiała aluzję.
Chyba
powinna była poczuć ulgę, kiedy obie znalazły się poza stołówką, a tym bardziej
poza zasięgiem słuchu Collina i Jeremiego. Nie była w stanie
jednoznacznie stwierdzić, czy Shannon taki stan rzeczy również odpowiadał, ale
zakładała, że gdyby dziewczyna nie chciała rozmawiać, już dawno dałaby jej to
do zrozumienia. Kto jak kto, ale ta śmiertelniczka miała to do siebie, że
zawsze stawiała sprawy aż nazbyt jasno, niezależnie od tego z kim miała do
czynienia. Joce doskonale zdawała sobie sprawę z tego, czego powinna się spodziewać,
przynajmniej w teorii. Nie raz słyszała, jak Shannon wydziera się na
Aldero, więc z równym powodzeniem mogła oczekiwać tego samego, gdyby
jednak posunęła się za daleko.
Ciche kroki
przypomniały jej o obecności Dallasa, więc gwałtownie przystanęła, by móc
spojrzeć na chłopaka. Nawet się nie zawahała, natychmiast podchodząc bliżej i rzucając
jej niemalże urażone spojrzenie.
–
Przeszkadzam wam? – zapytał wprost i mimo wszystko rozbawiło ją to, że
mógłby być urażony z tego powodu.
– Skądże,
chociaż… – Jocelyne urwała, po czym wydała z siebie przeciągłe
westchnienie. – Shannon, poznaj Dallasa. Dallas… Hm, ja i Shannon chodzimy
razem do jednego liceum – dokonała pośpiesznej prezentacji. – On jest w porządku,
póki siedzi cicho – dodała usłużnie, a towarzysząca jej dziewczyna
parsknęła śmiechem.
– Jak twój
kuzyn? – rzuciła z powątpiewaniem, jak nic mając na myśli Aldero.
Jeśli
dobrze się nad tym zastanowić, tak właśnie było. Co prawda Al bywał bardziej
irytujący, choć równie dobrze wrażenie to mogło brać się stąd, że zdążyła go
dobrze poznać.
– Tak, tak…
Możemy zmienić temat? – zniecierpliwił się Dallas. Wydął usta, wyraźnie
urażony, ale szczerze wątpiła w to, żeby mógł się na nią tak po prostu
obrazić. – Ja i Joce musimy porozmawiać.
– Za
chwilę. – Energicznie potrząsnęła głową. – Shannon też tutaj jest, Dallas. I jest
w porządku, więc…
– Czy chcę
wiedzieć, o czym wy właśnie…? – zaczęła sama zainteresowana, bez trudu
orientując się, że ich wymiana zdań musiała dotyczyć czegoś istotnego.
Zawahała
się, początkowo sama niepewna tego, w jaki sposób powinna odpowiedzieć.
Spojrzała na Dallasa, ten jednak ograniczył się do wymownego wzruszenia
ramionami, co chyba znaczył, że było mu naprawdę wszystko jedno, w jaki
sposób postąpią. Dzięki za pomoc,
pomyślała z przekąsem, ale ostatecznie zdecydowała się wziąć sprawy we
własne ręce, niezależnie od tego, jakie miałyby być tego konsekwencje. Nie
miała pewności czy to, co robiła, miało jakikolwiek sens, ale prawda była taka,
że zdążyła zaobserwować w ośrodku dość, by czuć się zaniepokojoną. Shannon
nie stanowiła przypadkowej osoby, która byłaby jej obojętna, więc pozostawienie
jej w nieświadomości i ryzykowanie, że w porę nie zorientuje
się, że coś jest w Projekcie Beta
nie tak, zdecydowanie nie wchodziło w grę.
– Nie tutaj
– zdecydowała w końcu.
Nie była
pewna, co takiego chce dziewczynie powiedzieć, ale to nie było istotne. Co
więcej, zakładała, że wszystko było kwestią czasu, tym bardziej, że sama
obecność Shannon w tym miejscu niejako sprawiała, że ta została zamieszana
w całą sprawę – czegokolwiek by ta nie dotyczyła.
Spojrzała
na Dallasa i to wystarczyło, by nie musiała dodawać nic więcej. Chłopak
westchnął, ale nie zaprotestował, w zamian odwracając się na pięcie i szybkim
krokiem ruszając w stronę schodów.
Cóż, może
to nie było zbyt subtelne, ale jak się nie ma, co się lubi…
Shannon milczała, wyraźnie
spięta i zaniepokojona. Obserwując minę dziewczyny, trudno było
jednoznacznie stwierdzić, co takiego chodziło jej po głowie, to zresztą wydało
się Jocelyne najmniej istotne. Miała wątpliwości co do tego, jak wytłumaczyć
komuś, kto dopiero co znalazł się w ośrodku, co takiego jest nie tak, ale w gruncie
rzeczy nie widziała innego wyjścia. Sama Shannon już i tak zobaczyła dość,
kiedy Collin zaczął popisywać się swoimi umiejętnościami, więc niewinna uwaga o tym,
że wszyscy w tym miejscu byli równie „uzdolnieni”, nie zrobiła na niej aż
takiego wrażenia, jak można byłoby się spodziewać.
Ciekawe, czy tak by było, gdyby wiedziała
wszystko… Chociażby to, że od kilku miesięcy regularnie obcowała z wampirami,
pomyślała, chociaż tego zdecydowanie nie zamierzała wyjawiać. Nie powiedziała
nawet Dallasowi, tym bardziej, że nie istniał żaden sensowny powód, dla którego
miałaby wtajemniczyć go w kwestię istnienia jakichkolwiek nadnaturalnych
stworzeń. Już i tak wystarczające było to, że wiedział o tym, co
potrafiła, nie wspominając o tym, że sam również przejawiał wyjątkowe
umiejętności. Inaczej było z Shannon, a przynajmniej Joce nie miała
pewności, co powinna sądzić o obecności dziewczyny w takim miejscu.
Oczywiście, słyszała to i owo od bliźniaków, ale przejęta własnym stanem,
bardzo mało uwagi poświęcała temu, co działo się z jej bliskimi.
– Mój Boże…
– Shannon zawahała się. Siedziała na łóżku w pokoju Jocelyne, przynajmniej
do momentu, w którym nadmiar emocji nie nakłonił jej do poderwania się na
równe nogi. Zaczęła nerwowo krążyć, dosłownie rzucając się na prawo i lewo,
i sprawiając wrażenie kogoś, kto ma ochotę dokonać mordu. – I nikt
nie powiedział wam, czym jest Projekt
Beta? – wypaliła nagle, spoglądając nań tak, jakby sama nie miała pewności,
czy ktoś nie stroił sobie z niej żartów.
Jocelyne
spodziewała się naprawdę wielu pytań albo reakcji, jednak uwaga Shannon skutecznie
wytrąciła ją z równowagi. Początkowo nawet nie miała pewności, czy dobrze
zrozumiała to, co dziewczyna próbowała jej przekazać, dlatego po prostu
siedziała i obserwowała poczynania swojej rozmówczyni. W głowie miała
pustkę, a jakiekolwiek próby uporządkowania tego, co działo się w jej
umyśle, wydawały się z góry skazane na niepowodzenie.
Spojrzała
na Dallasa, ten jednak wydawał się równie oszołomiony, co i ona sama. Mimo
wszystko to właśnie chłopak jako pierwszy odzyskał głos, choć sprowadzało się
to do wyrzucenia z siebie dwóch jakże treściwych słów:
– Że… co?
To było
dobre pytanie, niezależnie od tego, jak brzmiało. Joce mimowolnie pomyślała o tym,
że się pod nim podpisuje i gdyby miała sama się odezwać, najpewniej
zareagowałaby dokładnie w ten sam sposób.
– Wy nie
żartujecie, prawda? – westchnęła Shannon, po czym z niedowierzaniem
pokręciła głową. – W takim razie macie rację: to jest chore. To miejsce… –
Nerwowo rozejrzała się dookoła. – Ja wiedziałam na co się piszę, przynajmniej
teoretycznie.
–
Wiedziałaś, że tutaj wcale nie chodzi o problemy ze snem i tak dalej?
– upewniła się Jocelyne, chociaż to akurat wydawało się aż nazbyt oczywiste.
Shannon z wolna
skinęła głową.
– Wierz mi,
mnie do tej pory wydaje się to abstrakcyjne… Poza tym prawda jest taka, że wiem
niewiele więcej od was. To znaczy… Przyszli do mnie, żeby porozmawiać o tym,
co potrafię, zwłaszcza po tym, jak… – Urwała, po czym wzruszyła ramionami. –
Nie było cię na imprezie z okazji Halloween, Joce, ale prawda jest taka,
że zrobiłam tam coś bardzo… nietypowego.
– Nie po
raz pierwszy, prawda? – zapytała, nie mogąc powstrzymać się przed uporządkować
przynajmniej części tego, co już wiedziała.
Dziewczyna
skinęła głową, ale nie wydawała się szczególnie usatysfakcjonowana tym, jaki
obrót przybrała rozmowa. Unikała czyjegokolwiek spojrzenia, przez chwilę
jeszcze krążąc niespokojnie, zanim zdecydowała się ciężko opaść na materac
łóżka. Twarz ukryła w dłoniach, gwałtownie pochylając się do przodu i pozwalając
na to, żeby czerwone włosy opadły jej na policzki, przysłaniając wszystko – i to
łącznie z dziwnie błyszczącymi do tej pory oczami. Shannon wydawała się przygnębiona
i bardzo, ale to bardzo zmęczona, a to zdecydowanie nie było w jej
przypadku normą.
Milczenie
wydawało przeciągać się w nieskończoność, ale Joce nie widziała powodu,
dla którego miałaby próbować je przerywać. Wiedziała, że jej rozmówczyni
potrzebowała czasu na to, żeby zebrać myśli i powiedzieć cokolwiek więcej,
taki stan rzeczy zresztą nie dziwił jej nawet w najmniejszym stopniu – w końcu
sama nie tak dawno temu potrzebowała dokładnie tego samego: czasu. Wciąż jej go
brakowało, ale sytuacja wymagała tego, żeby działać, zwłaszcza, że Shannon
mogła dostarczyć im całkiem sporo praktycznych informacji – a przynajmniej
wszystko na to wskazywało.
– Właściwie
nie wiem, jak do mnie trafili… Ale może nie powinnam się dziwić, bo przecież
zawsze byłam charakterystyczna. – Shannon zarzuciła włosami na podkreślenie
swoich słów. – Od jakiegoś czasu… Powiedzmy sobie szczerze: coś jest nie tak z moim
głosem. Nie wiem, czy Aldero to zauważył, ale ja na pewno. Nie powiem,
śpiewanie wcale mi tego nie ułatwia, a Al tak bardzo mnie irytował, kiedy…
To coraz częściej wymyka mi się spod kontroli. Nie mam pojęcia, co robię, ale
dzieją się dziwne rzeczy… I to wcale nie w mojej głowie, chociaż do
tej pory wydawało mi się, że może coś jednak jest na rzeczy. A potem było
Halloween i tak jakoś…
– Raczej
nie szukałaś „specjalistów od zaburzeń snów” – mruknął z przekąsem Dallas,
kreśląc w powietrzu cudzysłów.
Joce
mimowolnie pomyślała, że wcale nie byłoby źle, gdyby go uderzyła, żeby choć na
moment darował sobie złośliwe uwagi. Miała już w tym wprawę, nim jednak
zdecydowała się podjąć jakiekolwiek działanie, ponownie odezwała się Shannon:
– Jak
mówiłam, od początku wiedziałam, czego się spodziewać. Mówili, że takie rzeczy czasami
się zdarzają i że pomagając osobom… normalnym inaczej. – Parsknęła
wyraźnie wymuszonym śmiechem. – Jasne, na początku to ignorowałam, ale przecież
cały czas wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Mogłam protestować, uciekać przed
tym, ale… No i ostatecznie jestem tutaj. Chcę zrozumieć, a przynajmniej
do tej pory wydawało mi się to dobrym pomysłem, póki nie zaczęliście mówić o tym,
że tak naprawdę nikt nic nie wie.
– Bo nie
wiemy. Zaczynam dochodzić do wniosku, że każde z nas dostało jakąś inną
bajeczkę, żeby tylko tutaj przyjechać – stwierdził Dallas, mimowolnie się
krzywiąc. – Tylko mnie się to nie podoba?
Jocelyne
nie odezwała się nawet słowem, jedynie w zamyśleniu potrząsając głową. Nie
miała pojęcia, co takiego powinna o tym wszystkim myśleć, zwłaszcza o podejściu
Shannon, która wciąż sprawiała wrażenie kogoś, kto tak naprawdę nie wie czego i dlaczego
chce. Mogła się założyć, że dziewczyna była zagubiona, zresztą nie jako jedyna,
choć jako człowiek bez wątpienia czuła się bardziej oszołomiona. W gruncie
rzeczy, gdyby spojrzeć na to pod tym kątem, sama Joce wydawała się znajdować w najlepszej
sytuacji ze wszystkich, mając przynajmniej mgliste pojęcie o tym, że
istniały jakiekolwiek nadnaturalne zdolności.
Cóż, dar
przejawiany przez człowieka również nie wydawał jej się niczym nowym. O ile
dobrze pamiętała, w przypadku babci Belli i cioci Alice sprawy miały
się dokładnie tak samo, a obie panie posługiwały się swoimi zdolnościami
jeszcze przed tym, jak zostały przemienione w nieśmiertelnych. Dość
oczywistym wydawało się to, że takich przypadków musiało być więcej, a Projekt Beta najwyraźniej próbował
zgromadzić takie przypadki w jednym miejscu, żeby…
Żeby co?
Chcieli im pomóc czy zaszkodzić? Nawet jeśli w grę wchodziło to pierwsze,
tak jak powiedzieli Shannon, nie wyglądało to szczególnie zachęcająco, skoro
przez większość czasu najważniejsze kwestie były trzymane w tajemnicy.
Joce nie potrafiła już zliczyć, ile czasu spędziła w ośrodku, ale
dotychczas więcej praktycznych informacji przyniosły jej przypadkowe rozmowy i włamanie
do gabinetu Rona, aniżeli jakiekolwiek tłumaczenia Julie czy któregokolwiek z prowadzących.
Jeśli tak wyglądała „pomoc”, zaczynała wątpić w to, czy jakkolwiek
sensownym było wyczekiwanie konkretnych rozmów albo jakiegokolwiek przełomu,
chociaż…
Ale była
tutaj, nie bez powodu – Rosa tego chciała, a teraz wszystko powoli
nabierało sensu. Co prawda wciąż nie miała pojęcia, co było celem Projektu Beta, ale to nie znaczyło, że
nie mogła spróbować się tego dowiedzieć.
Problem
polegał na tym, że wcale nie była pewna, czy oby na pewno tego chciała. Miała
Dallasa i chyba tworzyli całkiem zgrany duet, ale nigdy tak naprawdę nie
myślała o tym, żeby szukać sensu w działaniu ludzkich organizacji,
zwłaszcza takich. Przyjechała, bo potrzebowała odpowiedzi, pragnąc znaleźć
wytłumaczenie dla rzeczy, których doświadczała przez cały ten czas. Teraz je
miała i przynajmniej mogła nazwać się „nekromantką”, ale pomimo tego wcale
nie czuła się lepiej, a już na pewno nie potrzebowała większej ilości
problemów. Z drugiej strony, po wytłumaczeniach Shannon nagle zwątpiła w to,
czy ewentualna próba swobodnego wyjścia z ośrodka miałaby jakikolwiek sens,
więc być może prawda była taka, że już i tak nie miała wyboru.
To nie
brzmiało zachęcająco, ale chyba powinna była już przywyknąć do tego, że w ostatnim
czasie nic takiego nie było. Czegokolwiek by nie zrobiła, już i tak
wplątała się w coś, co wcale nie musiało być proste do rozwiązania – i właśnie
to wydało jej się w tym wszystkim najbardziej przerażające.
– Nie wiem,
co o tym sądzić, ale ja i tak jestem za tym, żeby spróbować
sprawdzić, co z Vicki – usłyszała pełen wahania głos Dallasa.
Chcąc nie
chcąc ostatecznie doszła do wniosku, że miał rację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz