29 czerwca 2016

Dwieście trzydzieści pięć

Jocelyne
Powiedzieć, że była zaskoczona, okazałoby się niedopowiedzeniem stulecia. Natychmiast podeszła bliżej, przestając nad sobą panować mniej więcej w chwili, w której zdezorientowana Shannon poderwała się na równe nogi. Sama Jocelyne zareagowała w najzupełniej machinalny sposób, dosłownie rzucając się na znajomą swoich kuzynów i w pełni naturalny dla siebie sposób wpadając dziewczynie w ramiona. Sama nie była pewna, co tak naprawdę podkusiło ją do takiej reakcji, ale nie potrafiła postąpić inaczej, tym bardziej, że już od dłuższego czasu tęskniła za normalnością. Shannon należała do tego normalnego życia, a przynajmniej Joce tak o niej myślała, ciesząc się jak dziecko na widok kogoś, kogo dotychczas nie wiązała z Projektem Beta, dziwnymi rzeczami i całym tym szaleństwem – przynajmniej teoretycznie.
Dziewczyna nie zareagowała od razu, zamierając w bezruchu i najwyraźniej nie mając pojęcia, w jaki sposób powinna się zachować. Jocelyne czuła, że jej zaskoczona znajoma jest spięta, trudno zresztą było przegapić przyśpieszone bicie serca i urywany oddech. Sama również czuła się dziwnie roztrzęsiona i niepewna, jednak nie zwracała na to uwagi, wszelakie pytania i wątpliwości odsuwając gdzieś na dalszy plan. Przynajmniej początkowo nie próbowała zastanawiać się nad tym, skąd Shannon się wzięła i dlaczego znalazła się właśnie tutaj, podczas gdy ona…
– Ehm… Jocelyne?
Głos dziewczyny przywołał ją do porządku, sprawiając, że momentalnie nad sobą zapanowała. W pośpiechu odsunęła się, prostując niczym struna i rzucając Shannon przepraszające spojrzenie. Poczuła pieczenie pod powiekami, ale przynajmniej ten jeden raz udało jej się nie popłakać, co przyjęła z ulgą. Zawsze była wrażliwa, co niezmiennie ją irytowało, tym bardziej, że nie z tego słynęli Licavoli. Powinna być dumna, uparta i silna, a przynajmniej w taki sposób dotychczas spoglądała na członków swojej rodziny. Cóż, zwłaszcza teraz tego potrzebowała, musząc radzić sobie z czymś, czego nie rozumiała i co wydało jej się co najmniej problematyczne.
– Przepraszam – zreflektowała się pośpiesznie, raz jeszcze niespokojnie spoglądając na Shannon. Nie była w stanie powstrzymać się przed dokładniejszym przyjrzeniem dziewczynie, chcąc nabrać pewności, jednak niczego nie pomyliła i przypadkiem nie zrobiła z siebie kompletnej idiotki. – Ja nie… Po prostu się stęskniłam – oznajmiła, chociaż ona i znajoma jej kuzynów nigdy nie były ze sobą blisko.
Nie zmieniało to jednak faktu, że lubiła Shannon i to chyba ze wzajemnością. Była miła, a w razie potrzeby zawsze potrafiła pomóc – przynajmniej w ten sposób spoglądała na nią Jocelyne. Nawet jeśli Aldero ją irytował, Joce zawsze miała poczucie, że to jedna z nielicznych osób, które darzyły jej rodzinę sympatią. Zwłaszcza w tamtej chwili wydało jej się to istotne, Shannon zaś nagle zaczęła jawić się jako upragniony element jej dotychczasowego, normalnego życia, którego potrzebowała, by mieć szansę zachować zdrowe zmysły.
– Ach, tak… – Po wyrazie twarzy dziewczyny trudno było stwierdzić, co takiego myślała albo czuła. Joce wiedziała, że gdyby tylko zechciała, mogłaby przeniknąć umysł Shannon, by poznać wszystkie niezbędne odpowiedzi, ale nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby posunąć się do czegoś takiego. – Aldero i Cammy nie wspominali, gdzie zniknęłaś – oznajmiła po chwili, a ona poczuła, że się czerwieni.
– To chyba dobrze… Tak mi się wydaje – przyznała po chwili zastanowienia.
Cóż, zdecydowanie lepiej czuła się ze świadomością tego, że nikt najpewniej nie zdawał sobie sprawy, gdzie ostatecznie wyjechała, nawet jeśli Projekt Beta w ładny, znośny sposób był określany mianem ośrodka. To brzmiało o wiele lepiej niż jakiś szpital, zwłaszcza taki, który specjalizował się w tym specyficznym gatunku „problemów z głową”, choć z dwojga złego chyba wolałaby, żeby to właśnie w tym leżał jej największy problem. Tak czy inaczej, pewniej czuła się ze świadomością tego, że po szkole nie krążyły żadne dodatkowe plotki, choć i tak nie wyobrażała sobie tego, by po akcji z dachem mogła wrócić do tej samej szkoły. Ludzie potrafili być okrutni, a ona nie czuła się dość silna, żeby na każdym kroku słuchać, że jest niedoszłą samobójczynią – tym bardziej, że to zdecydowanie nie była prawa.
Tak czy inaczej, słowa Shannon sugerowały, że nie miała powodów do obaw, a przynajmniej chciała w to wierzyć. Wręcz modliła się w duchu o chwilę spokoju i przynajmniej kilka sensownych odpowiedzi, zamiast pytań, które dostawała niemalże na każdym kroku. Niestety, widok Shannon jedynie dodatkowo wszystko skomplikował, tym bardziej, że kiedy już otrząsnęła się z pierwszego szoku, na usta w naturalny sposób zaczęło się cisnąć jej jedno oczywiste pytanie:
– Co tutaj robisz? – wypaliła, zanim w ogóle zdążyła zastanowić się nad tym, czy stołówka jest odpowiednim miejscem na tak bezpośrednią rozmowę.
Shannon skrzywiła się – zauważyła to wyraźnie, od pierwszej chwili świadoma tego, że jej rozmówczyni nie była zachwycona kierunkiem, który przybrała wymiana zdań. Westchnęła cicho, po czym wplotła palce w czerwone włosy, jakby od niechcenia odgarniając je na ramię. Płomienne loki były jedną z najbardziej charakterystycznych cech jej wyglądu, poza tym dotychczas wydawały się Jocelyne lśniące i zadbane, jednak przypatrując się dziewczynie w tamtej chwili, odniosła wrażenie, że bardzo wiele się zmieniło. Widziała ciemne odrosty, co uprzytomniło jej, że naturalnym kolorem włosów Shannon musiał być brąz, kiedy zaś przyjrzała się twarzy śmiertelniczki, dostrzegła cienie pod oczami oraz to, jak bardzo jasna wydawała się jej cera. Nawet niedbały makijaż nie był w stanie ukryć zmęczenia, co jedynie utwierdził Jocelyne w przekonaniu, że znajoma jej kuzynów zdecydowanie nie była w najlepszej formie.
– Zapoznawałam się z tymi panami, tak mi się wydaje – wyjaśniła wymijającym tonem Shannon, skinieniem głowy wskazując na Jeremiego i Collina. – Ten drugi… Hm, chyba muszę się położyć.
– Wiem – wyrwało jej się. Dziewczyna uniosła brwi, równie zaskoczona, co i chyba uspokojona myślą o tym, że zachowanie Collina wcale nie było oczywiste wyłącznie dla niej. To mogło tłumaczyć, dlaczego niewtajemniczona w wiele spraw Shannon wyglądała tak, jakby za moment miała przewrócić się z wrażenia. – Collin czasami ma problemy z myśleniem – dodała, nie mogąc się powstrzymać.
– Ej, koleżaneczki, ja to słyszę! – obruszył się sam zainteresowany, tym samym uświadamiając Jocelyne, że nie były w pomieszczeniu same. Kiedy mimowolnie spojrzała na chłopaka, przekonała się, że rzucił jej wrogie spojrzenie, w niczym nie przypominające tego wyniosłego, którego doświadczyła na krótko po przyjeździe do ośrodka. Nie miała pojęcia, czy miało to związek z jej nieobecnościami, czy może tym, że wolała trzymać się bliżej Dallasa, ale to wydało jej się najmniej istotne. – Odezwała się dziewczyna, która… – zaczął, jednak Joce zdecydowanie nie zamierzała tego słuchać.
– Wiem, gdzie są pokoje, więc gdybyś chciała…
Shannon rzuciła jej wymowne spojrzenie.
– Och, tak. Zdecydowanie – powiedziała z naciskiem i Joce pojęła, że dziewczyna zrozumiała aluzję.
Chyba powinna była poczuć ulgę, kiedy obie znalazły się poza stołówką, a tym bardziej poza zasięgiem słuchu Collina i Jeremiego. Nie była w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy Shannon taki stan rzeczy również odpowiadał, ale zakładała, że gdyby dziewczyna nie chciała rozmawiać, już dawno dałaby jej to do zrozumienia. Kto jak kto, ale ta śmiertelniczka miała to do siebie, że zawsze stawiała sprawy aż nazbyt jasno, niezależnie od tego z kim miała do czynienia. Joce doskonale zdawała sobie sprawę z tego, czego powinna się spodziewać, przynajmniej w teorii. Nie raz słyszała, jak Shannon wydziera się na Aldero, więc z równym powodzeniem mogła oczekiwać tego samego, gdyby jednak posunęła się za daleko.
Ciche kroki przypomniały jej o obecności Dallasa, więc gwałtownie przystanęła, by móc spojrzeć na chłopaka. Nawet się nie zawahała, natychmiast podchodząc bliżej i rzucając jej niemalże urażone spojrzenie.
– Przeszkadzam wam? – zapytał wprost i mimo wszystko rozbawiło ją to, że mógłby być urażony z tego powodu.
– Skądże, chociaż… – Jocelyne urwała, po czym wydała z siebie przeciągłe westchnienie. – Shannon, poznaj Dallasa. Dallas… Hm, ja i Shannon chodzimy razem do jednego liceum – dokonała pośpiesznej prezentacji. – On jest w porządku, póki siedzi cicho – dodała usłużnie, a towarzysząca jej dziewczyna parsknęła śmiechem.
– Jak twój kuzyn? – rzuciła z powątpiewaniem, jak nic mając na myśli Aldero.
Jeśli dobrze się nad tym zastanowić, tak właśnie było. Co prawda Al bywał bardziej irytujący, choć równie dobrze wrażenie to mogło brać się stąd, że zdążyła go dobrze poznać.
– Tak, tak… Możemy zmienić temat? – zniecierpliwił się Dallas. Wydął usta, wyraźnie urażony, ale szczerze wątpiła w to, żeby mógł się na nią tak po prostu obrazić. – Ja i Joce musimy porozmawiać.
– Za chwilę. – Energicznie potrząsnęła głową. – Shannon też tutaj jest, Dallas. I jest w porządku, więc…
– Czy chcę wiedzieć, o czym wy właśnie…? – zaczęła sama zainteresowana, bez trudu orientując się, że ich wymiana zdań musiała dotyczyć czegoś istotnego.
Zawahała się, początkowo sama niepewna tego, w jaki sposób powinna odpowiedzieć. Spojrzała na Dallasa, ten jednak ograniczył się do wymownego wzruszenia ramionami, co chyba znaczył, że było mu naprawdę wszystko jedno, w jaki sposób postąpią. Dzięki za pomoc, pomyślała z przekąsem, ale ostatecznie zdecydowała się wziąć sprawy we własne ręce, niezależnie od tego, jakie miałyby być tego konsekwencje. Nie miała pewności czy to, co robiła, miało jakikolwiek sens, ale prawda była taka, że zdążyła zaobserwować w ośrodku dość, by czuć się zaniepokojoną. Shannon nie stanowiła przypadkowej osoby, która byłaby jej obojętna, więc pozostawienie jej w nieświadomości i ryzykowanie, że w porę nie zorientuje się, że coś jest w Projekcie Beta nie tak, zdecydowanie nie wchodziło w grę.
– Nie tutaj – zdecydowała w końcu.
Nie była pewna, co takiego chce dziewczynie powiedzieć, ale to nie było istotne. Co więcej, zakładała, że wszystko było kwestią czasu, tym bardziej, że sama obecność Shannon w tym miejscu niejako sprawiała, że ta została zamieszana w całą sprawę – czegokolwiek by ta nie dotyczyła.
Spojrzała na Dallasa i to wystarczyło, by nie musiała dodawać nic więcej. Chłopak westchnął, ale nie zaprotestował, w zamian odwracając się na pięcie i szybkim krokiem ruszając w stronę schodów.
Cóż, może to nie było zbyt subtelne, ale jak się nie ma, co się lubi…

Shannon milczała, wyraźnie spięta i zaniepokojona. Obserwując minę dziewczyny, trudno było jednoznacznie stwierdzić, co takiego chodziło jej po głowie, to zresztą wydało się Jocelyne najmniej istotne. Miała wątpliwości co do tego, jak wytłumaczyć komuś, kto dopiero co znalazł się w ośrodku, co takiego jest nie tak, ale w gruncie rzeczy nie widziała innego wyjścia. Sama Shannon już i tak zobaczyła dość, kiedy Collin zaczął popisywać się swoimi umiejętnościami, więc niewinna uwaga o tym, że wszyscy w tym miejscu byli równie „uzdolnieni”, nie zrobiła na niej aż takiego wrażenia, jak można byłoby się spodziewać.
Ciekawe, czy tak by było, gdyby wiedziała wszystko… Chociażby to, że od kilku miesięcy regularnie obcowała z wampirami, pomyślała, chociaż tego zdecydowanie nie zamierzała wyjawiać. Nie powiedziała nawet Dallasowi, tym bardziej, że nie istniał żaden sensowny powód, dla którego miałaby wtajemniczyć go w kwestię istnienia jakichkolwiek nadnaturalnych stworzeń. Już i tak wystarczające było to, że wiedział o tym, co potrafiła, nie wspominając o tym, że sam również przejawiał wyjątkowe umiejętności. Inaczej było z Shannon, a przynajmniej Joce nie miała pewności, co powinna sądzić o obecności dziewczyny w takim miejscu. Oczywiście, słyszała to i owo od bliźniaków, ale przejęta własnym stanem, bardzo mało uwagi poświęcała temu, co działo się z jej bliskimi.
– Mój Boże… – Shannon zawahała się. Siedziała na łóżku w pokoju Jocelyne, przynajmniej do momentu, w którym nadmiar emocji nie nakłonił jej do poderwania się na równe nogi. Zaczęła nerwowo krążyć, dosłownie rzucając się na prawo i lewo, i sprawiając wrażenie kogoś, kto ma ochotę dokonać mordu. – I nikt nie powiedział wam, czym jest Projekt Beta? – wypaliła nagle, spoglądając nań tak, jakby sama nie miała pewności, czy ktoś nie stroił sobie z niej żartów.
Jocelyne spodziewała się naprawdę wielu pytań albo reakcji, jednak uwaga Shannon skutecznie wytrąciła ją z równowagi. Początkowo nawet nie miała pewności, czy dobrze zrozumiała to, co dziewczyna próbowała jej przekazać, dlatego po prostu siedziała i obserwowała poczynania swojej rozmówczyni. W głowie miała pustkę, a jakiekolwiek próby uporządkowania tego, co działo się w jej umyśle, wydawały się z góry skazane na niepowodzenie.
Spojrzała na Dallasa, ten jednak wydawał się równie oszołomiony, co i ona sama. Mimo wszystko to właśnie chłopak jako pierwszy odzyskał głos, choć sprowadzało się to do wyrzucenia z siebie dwóch jakże treściwych słów:
– Że… co?
To było dobre pytanie, niezależnie od tego, jak brzmiało. Joce mimowolnie pomyślała o tym, że się pod nim podpisuje i gdyby miała sama się odezwać, najpewniej zareagowałaby dokładnie w ten sam sposób.
– Wy nie żartujecie, prawda? – westchnęła Shannon, po czym z niedowierzaniem pokręciła głową. – W takim razie macie rację: to jest chore. To miejsce… – Nerwowo rozejrzała się dookoła. – Ja wiedziałam na co się piszę, przynajmniej teoretycznie.
– Wiedziałaś, że tutaj wcale nie chodzi o problemy ze snem i tak dalej? – upewniła się Jocelyne, chociaż to akurat wydawało się aż nazbyt oczywiste.
Shannon z wolna skinęła głową.
– Wierz mi, mnie do tej pory wydaje się to abstrakcyjne… Poza tym prawda jest taka, że wiem niewiele więcej od was. To znaczy… Przyszli do mnie, żeby porozmawiać o tym, co potrafię, zwłaszcza po tym, jak… – Urwała, po czym wzruszyła ramionami. – Nie było cię na imprezie z okazji Halloween, Joce, ale prawda jest taka, że zrobiłam tam coś bardzo… nietypowego.
– Nie po raz pierwszy, prawda? – zapytała, nie mogąc powstrzymać się przed uporządkować przynajmniej części tego, co już wiedziała.
Dziewczyna skinęła głową, ale nie wydawała się szczególnie usatysfakcjonowana tym, jaki obrót przybrała rozmowa. Unikała czyjegokolwiek spojrzenia, przez chwilę jeszcze krążąc niespokojnie, zanim zdecydowała się ciężko opaść na materac łóżka. Twarz ukryła w dłoniach, gwałtownie pochylając się do przodu i pozwalając na to, żeby czerwone włosy opadły jej na policzki, przysłaniając wszystko – i to łącznie z dziwnie błyszczącymi do tej pory oczami. Shannon wydawała się przygnębiona i bardzo, ale to bardzo zmęczona, a to zdecydowanie nie było w jej przypadku normą.
Milczenie wydawało przeciągać się w nieskończoność, ale Joce nie widziała powodu, dla którego miałaby próbować je przerywać. Wiedziała, że jej rozmówczyni potrzebowała czasu na to, żeby zebrać myśli i powiedzieć cokolwiek więcej, taki stan rzeczy zresztą nie dziwił jej nawet w najmniejszym stopniu – w końcu sama nie tak dawno temu potrzebowała dokładnie tego samego: czasu. Wciąż jej go brakowało, ale sytuacja wymagała tego, żeby działać, zwłaszcza, że Shannon mogła dostarczyć im całkiem sporo praktycznych informacji – a przynajmniej wszystko na to wskazywało.
– Właściwie nie wiem, jak do mnie trafili… Ale może nie powinnam się dziwić, bo przecież zawsze byłam charakterystyczna. – Shannon zarzuciła włosami na podkreślenie swoich słów. – Od jakiegoś czasu… Powiedzmy sobie szczerze: coś jest nie tak z moim głosem. Nie wiem, czy Aldero to zauważył, ale ja na pewno. Nie powiem, śpiewanie wcale mi tego nie ułatwia, a Al tak bardzo mnie irytował, kiedy… To coraz częściej wymyka mi się spod kontroli. Nie mam pojęcia, co robię, ale dzieją się dziwne rzeczy… I to wcale nie w mojej głowie, chociaż do tej pory wydawało mi się, że może coś jednak jest na rzeczy. A potem było Halloween i tak jakoś…
– Raczej nie szukałaś „specjalistów od zaburzeń snów” – mruknął z przekąsem Dallas, kreśląc w powietrzu cudzysłów.
Joce mimowolnie pomyślała, że wcale nie byłoby źle, gdyby go uderzyła, żeby choć na moment darował sobie złośliwe uwagi. Miała już w tym wprawę, nim jednak zdecydowała się podjąć jakiekolwiek działanie, ponownie odezwała się Shannon:
– Jak mówiłam, od początku wiedziałam, czego się spodziewać. Mówili, że takie rzeczy czasami się zdarzają i że pomagając osobom… normalnym inaczej. – Parsknęła wyraźnie wymuszonym śmiechem. – Jasne, na początku to ignorowałam, ale przecież cały czas wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Mogłam protestować, uciekać przed tym, ale… No i ostatecznie jestem tutaj. Chcę zrozumieć, a przynajmniej do tej pory wydawało mi się to dobrym pomysłem, póki nie zaczęliście mówić o tym, że tak naprawdę nikt nic nie wie.
– Bo nie wiemy. Zaczynam dochodzić do wniosku, że każde z nas dostało jakąś inną bajeczkę, żeby tylko tutaj przyjechać – stwierdził Dallas, mimowolnie się krzywiąc. – Tylko mnie się to nie podoba?
Jocelyne nie odezwała się nawet słowem, jedynie w zamyśleniu potrząsając głową. Nie miała pojęcia, co takiego powinna o tym wszystkim myśleć, zwłaszcza o podejściu Shannon, która wciąż sprawiała wrażenie kogoś, kto tak naprawdę nie wie czego i dlaczego chce. Mogła się założyć, że dziewczyna była zagubiona, zresztą nie jako jedyna, choć jako człowiek bez wątpienia czuła się bardziej oszołomiona. W gruncie rzeczy, gdyby spojrzeć na to pod tym kątem, sama Joce wydawała się znajdować w najlepszej sytuacji ze wszystkich, mając przynajmniej mgliste pojęcie o tym, że istniały jakiekolwiek nadnaturalne zdolności.
Cóż, dar przejawiany przez człowieka również nie wydawał jej się niczym nowym. O ile dobrze pamiętała, w przypadku babci Belli i cioci Alice sprawy miały się dokładnie tak samo, a obie panie posługiwały się swoimi zdolnościami jeszcze przed tym, jak zostały przemienione w nieśmiertelnych. Dość oczywistym wydawało się to, że takich przypadków musiało być więcej, a Projekt Beta najwyraźniej próbował zgromadzić takie przypadki w jednym miejscu, żeby…
Żeby co? Chcieli im pomóc czy zaszkodzić? Nawet jeśli w grę wchodziło to pierwsze, tak jak powiedzieli Shannon, nie wyglądało to szczególnie zachęcająco, skoro przez większość czasu najważniejsze kwestie były trzymane w tajemnicy. Joce nie potrafiła już zliczyć, ile czasu spędziła w ośrodku, ale dotychczas więcej praktycznych informacji przyniosły jej przypadkowe rozmowy i włamanie do gabinetu Rona, aniżeli jakiekolwiek tłumaczenia Julie czy któregokolwiek z prowadzących. Jeśli tak wyglądała „pomoc”, zaczynała wątpić w to, czy jakkolwiek sensownym było wyczekiwanie konkretnych rozmów albo jakiegokolwiek przełomu, chociaż…
Ale była tutaj, nie bez powodu – Rosa tego chciała, a teraz wszystko powoli nabierało sensu. Co prawda wciąż nie miała pojęcia, co było celem Projektu Beta, ale to nie znaczyło, że nie mogła spróbować się tego dowiedzieć.
Problem polegał na tym, że wcale nie była pewna, czy oby na pewno tego chciała. Miała Dallasa i chyba tworzyli całkiem zgrany duet, ale nigdy tak naprawdę nie myślała o tym, żeby szukać sensu w działaniu ludzkich organizacji, zwłaszcza takich. Przyjechała, bo potrzebowała odpowiedzi, pragnąc znaleźć wytłumaczenie dla rzeczy, których doświadczała przez cały ten czas. Teraz je miała i przynajmniej mogła nazwać się „nekromantką”, ale pomimo tego wcale nie czuła się lepiej, a już na pewno nie potrzebowała większej ilości problemów. Z drugiej strony, po wytłumaczeniach Shannon nagle zwątpiła w to, czy ewentualna próba swobodnego wyjścia z ośrodka miałaby jakikolwiek sens, więc być może prawda była taka, że już i tak nie miała wyboru.
To nie brzmiało zachęcająco, ale chyba powinna była już przywyknąć do tego, że w ostatnim czasie nic takiego nie było. Czegokolwiek by nie zrobiła, już i tak wplątała się w coś, co wcale nie musiało być proste do rozwiązania – i właśnie to wydało jej się w tym wszystkim najbardziej przerażające.
– Nie wiem, co o tym sądzić, ale ja i tak jestem za tym, żeby spróbować sprawdzić, co z Vicki – usłyszała pełen wahania głos Dallasa.
Chcąc nie chcąc ostatecznie doszła do wniosku, że miał rację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa