Cameron
Leah wydała mu się
zestresowana. Nie żeby w jej przypadku było to czymś nowym, ale i tak
poczuł się dziwnie w towarzystwie wyraźnie wrogo nastawionej do niego
wilczycy. Nie znal jej dobrze, a z tego, co zdążył zaobserwować,
jednoznacznie wynikało, że Clearwater wcale nie chciała „zostać poznaną”. To
wydało mu się co najmniej zastanawiające, tym bardziej, że Cameron był gotowy
przysiąc, że dziewczyna wcale nie była aż tak wielką samotniczką, jak przez większość
czasu próbowała udawać. Nie miał pewności, jednak instynkt jednoznacznie
podpowiadał mu, że to wyłącznie pozory – wygodna dla niej maska, którą
przybierała, najpewniej tylko i wyłącznie po to, żeby trzymać z daleka
tych, którzy mogliby mieć szansę na to, żeby ją skrzywdzić. To wydawało się
sensowne, przynajmniej dla niego, tym bardziej, że po zachowaniu własnej mamy zdążył
zaobserwować dość, by rozpoznać taką taktykę.
Ha, gdyby
Aldero choć podejrzewał, co takiego chodziło mu po głowie, pewnie nie miałby
życia przez co najmniej wiek. Z drugiej strony, Cammy od zawsze przejawiał
swoisty talent do rozpoznawania nastrojów innych osób, co w wielu
przypadkach było dość wygodne. Nie był empatą – nie w takim sensie, jak
Damien – ale łatwo przychodził mu analizowanie cudzych zachowań i wyciąganie
zwykle trafnych wniosków. Tak było również z Leą, której postępowanie już
od pierwszej chwili dało mu do myślenia, wydając się dość jednoznaczne i bardzo
proste do zinterpretowania. Co prawda nie sądził, żeby sama zainteresowana przyznała
się do takiego stanu rzeczy, gdyby zapytał, ale potwierdzenie w gruncie
rzeczy nie było mu potrzebne.
– Co tutaj
robisz? – zapytała gniewnie dziewczyna. Prawie wywrócił oczami, słysząc naglącą,
ostrzegawczą nutę w jej tonie. Być może popełniał błąd, bo wyglądała na
taką, co potrafi porządnie przyłożyć, gdyby zaszła taka potrzeba, ale wątpił,
by w jego przypadku posunęła się szczególnie daleko. – Ktoś kazał ci mnie
śledzić czy…?
– „Ktoś”,
czyli wujek Rufus? – zapytał z niewinnym uśmiechem, a dziewczyna
wydała z siebie zdławiony jęk.
–
Wiedziałam! – Wyrzuciła obie ręce ku górze, po czym bez chwili wahania
odwróciła się na pięcie, nagle zaczynając nerwowo krążyć. – Mogłam przewidzieć,
że to się skończy. Nie wiem, co Seth z tą dziewczyną robią na polanie, ale
coś czuję, że prędzej czy później to skończy się tak, jak w jakimś
cholernym „Ojcu chrzestnym” czy… – zaczęła i w tamtym momencie rozbawiła
go do tego stopnia, że bezwiednie wybuchnął śmiechem.
Leah
zastygła w bezruchu, nagle prostując się niczym struna. Gdyby wzrok mógł
zabijać, w tamtej chwili bez wątpienia byłby martwy – co do tego jednego
nie miał najmniejszych wątpliwości. Przez moment patrzył na rozjuszoną
wilczycę, która pewnie bez chwili wahania byłaby w stanie przeistoczyć się
w niebezpieczne zwierzę, a potem rzucić mu się do gardła.
Cóż, nie
zrobiła tego. W zamian zamachnęła się, robiąc taki gest, jakby chciała trzepnąć
go w ramię.
– Ej,
żartowałem tylko! – zreflektował się, w pośpiechu odskakując na bezpieczną
odległość. – Tak tylko sobie gdybam…
– To nie
jest zabawne! – Leah z niedowierzaniem pokręciła głową. – Cholerne
wampiry! Zejdź mi z oczy, tak w ogóle – syknęła.
Cóż, tę
prośbę akurat mógł bardzo łatwo spełnić. Nieco zażenowany i wciąż
rozbawiony, wzruszył ramionami, po czym bez większego wysiłku wykorzystał swoje
zdolności, by móc rozpłynąć się w powietrzu. Uczucie było znajome i dziwne
zarazem, jak za każdym razem, kiedy w grę wchodził jego dar. Sama
możliwość zlewania się z otoczeniem wciąż niejednego wprawiała w konsternację,
co zresztą wcale go nie dziwiło. Sam Cameron czuł w takich momentach
niezwykłą lekkość, zupełnie jakby wypełniało go powietrze. To było przyjemne, a on
już jako dziecko lubił te moment; dar był jego częścią, a sama umiejętność
znikania albo pojawiania się zgodnie z wolą, bywała niezwykle praktyczna.
Widział, że
Leah zamiera, zdecydowanie nie spodziewając się takiej reakcji z jego
strony. Nie musiał pytać, by nabrać pewności, że nikt nie uprzedził ją, że
mogłaby spotkać się z podobnymi umiejętnościami, zwłaszcza przebywając z nim.
Cóż, chyba nawet nie był tym szczególnie zaskoczony, bo pomimo tego, że
dziewczyna wkrótce miała zostać rodziną z Renesmee, zdecydowanie nie
wyglądała na chętną, by jakkolwiek ingerować się z wampirzą częścią „rodziny”.
W zasadzie Cammy zdążył zorientować się, że Lei udało się wyrobić sobie
opinię wrednej suki od której lepiej trzymać się z daleka, co również nie
wydało mu się zaskakujące. Bez wątpienia tego chciała, ale pomimo tego nie
potrafił poczuć niechęci z tego powodu. Wręcz przeciwnie: coś go do niej
ciągnęło, chociaż w żaden sposób nie potrafił tego sprecyzować, to zresztą
nie wydawało mu się najistotniejsze. Jednym, czego bez wątpienia nauczył się od
matki, było to, żeby zawsze słuchać siebie, więc i tym razem poddawał się
instynktownie bez chociażby cienia wątpliwości.
– Co do…? –
zaczęła wilczyca, jednak prawie natychmiast urwała. Zaskoczył ją i to do
tego stopnia, że przybrała pozycję obronną, być może przyszykowując się do
przemiany.
– Miałem zniknąć
ci z oczu, nie? – zauważył przytomnie, a wilczyca aż podskoczyła,
dodatkowo oszołomiona bezcielesnością jego głosu. Wywrócił oczami, po czym z westchnieniem
zmaterializował się tuż za jej plecami. – Okej, już przestaję. Po prostu…
– Jasna
cholera! – wybuchła, odsuwając się od niego tak gwałtownie, że chyba jedynie
cudem nie wylądowała na ziemi.
Pobladła i zauważył
to nawet pomimo ciemnej karnacji. Zauważył, że się trzęsła, co jedynie
potwierdziło jego podejrzenie co do tego, że w którymś momencie nerwy
jednak mogły puścić jej na tyle, by przemieniła się w zwierzę. Chyba
powinien był poczuć się z tego powodu zażenowany, ale wciąż go bawiła, tym
bardziej, że już zdążył przywyknąć do takich reakcji na swoje nagłe pojawienie
się.
Leah potrząsnęła
z niedowierzaniem głową, po czym w popłochu odsunęła się jeszcze
kilka znaczących kroków. Jej ciemne oczy wydawały się poważne i duże,
zdecydowane większe, by mogło się to wydawać naturalne.
– Niech to
szlag, nie ma to jak wampiry… Serio? Niewidzialność? – Otworzyła i zamknęła
usta, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że tak naprawdę nie chce poznać
odpowiedzi. – Boże, wiedziałam, że to nie może się skończyć dobrze. A udawałeś
takiego niewinnego!
– Przepraszam
– rzucił uprzejmym tonem.
Dziewczyna
prychnęła.
– Przestań być
miły! – zażądała i tym razem spojrzał na nią zaskoczony, próbując doszukać
się logiki w jej postępowaniu.
– Niby
dlaczego?
Wydęła
usta. Jej puls znacznie zwolnił, co chyba znaczyło, że zdołała się uspokoić,
choć nadal sprawiała wrażenie chętnej do tego, żeby kogoś zabić.
– Bo kiedy
tak robisz, czuję się źle z tym, że mogłabym się na ciebie zdenerwować, jasne?
– wypaliła.
– W zasadzie…
– zaczął, Leah jednak przerwała mu kolejnym sfrustrowanym jękiem:
– To nie
jest normalne, serio. Wampiry i wilkołaki nie… No, sam wiesz. Jestem tutaj
tylko i wyłącznie przez wzgląd na mojego brata – wyjaśniła, a Cammy
zdołał się uśmiechnąć.
– I to
przeszkadza w tym, żebym był miły? Wystarczy, że ty nie jesteś – zauważył
przytomnie.
Cóż, nawet
jeśli brzmiało to sensownie, Leah wyraźnie nie podzielała jego punktu widzenia.
– Właśnie,
nie jestem. To chyba dobry powód, byś jednak dał mi spokój – oznajmiła z naciskiem.
– Chcę tego, bo…
– Bo…?
Rzuciła mu
mordercze spojrzenie. Patrzy na mnie
wilkiem, przyszło mu do głowy; z jakiegoś powodu niemalże usłyszał,
jak ta urocza uwaga pada z ust Aldero.
– Nie zamierzam
myśleć pozytywnie, więc sobie daruj. Dzięki za te pokrzepiające gadki w aucie,
ale to nic nie zmieniło, a ja dalej nie czuję się tutaj dobrze – oznajmiła
zniecierpliwionym tonem. – Mam związek z wampirami przez jakiś pieprzony
przypadek. Ty przynajmniej nie pachniesz tak, jakbyś napadł na fabrykę perfum i miodu,
ale to niczego nie zmienia. To chyba nawet gorzej, bo masz kły – dodała, a Cammy
nie mógł powstrzymać się przed wysunięciem wspomnianych zębów. – O, no właśnie!
To jest… Ta twoja kuzynka tego nie robi.
– Claire
jest cudownie normalna – przyznał zgodnie z prawdą, choć po wyrazie twarzy
Lei trudno było stwierdzić, czy takie zapewnienia jej wystarczyły.
– I z
tego powodu boi się wilków – rzuciła z powątpiewaniem.
Mimo
wszystko rozluźniła się, co nie uszło jego uwadze. Co prawda wciąż sprawiała
wrażenie chętnej do tego, żeby dać upust morderczym odruchom, ale nie sprawiała
wrażenia aż tak spiętej, jak wydawało mu się do tej pory. Rozmawiała z nim,
była złośliwa i rzucała cynicznymi uwagami w stopniu niemniej
imponującym, co i Aldero, ale był w stanie ze spokojem to znosić. Ba!
Chyba nawet go tym bawiła, choć zdecydowanie nie zamierzał jej o tym
mówić.
– Cóż, ona
boi się wilków, a ty wcale nie jesteś taka wredna, jak mogłoby się
wydawać. Kwestia pozorów i tak dalej – rzucił pogodnym tonem.
Leah
zawahała się, początkowo wyraźnie zaskoczona i może nawet zła, ale
ostatecznie nie odezwała się nawet słowem. W zamian obojętnie wzruszyła
ramionami i – wcześniej rzuciwszy wymowne spojrzenie na obserwującą ich,
merdającą ogonem Star – jakby od niechcenia ruszyła w swoją stronę.
– Jeśli
chcesz w to wierzyć, proszę bardzo – oznajmiła z wyraźną rezerwą. – O ile
jednak nie śledzisz mnie czy mojego brata, to chyba nie będziesz miał nic
przeciwko, jeśli sobie pójdę… I nie, nie pytam o przyzwolenie –
dodała z naciskiem.
Nie dodała
niczego więcej, to zresztą wydawało się zbędne. Nie musiała również poganiać
Star, która ostatecznie ruszyła za swoją opiekunką, co jednak nie powstrzymało
suczki od rzucenia Cammy’emu przyjaznego spojrzenia.
No cóż,
przynajmniej ona jednak nie irytowała się z powodu jego obecności. Chyba
na dobry początek musiało wystarczyć.
Jocelyne
Nie, wcale nie zachowujesz się jak dzieciak… Absolutnie tego nie robisz.
Przystanęła
wpół kroku, mimowolnie krzywiąc się w odpowiedzi na niespójne, dręczące ją
myśli. Ledwo powstrzymała się przed wywróceniem oczami, poirytowana tym, że
nawet jej własny umysł mógł okazać się aż do tego stopnia złośliwy. Przecież
dobrze wiedziała, że taktyka krycia się w pokoju i unikania
towarzystwa nie prowadziła do niego dobrego, ale jak inaczej mogła postąpić po
wszystkim tym, czego się dowiedziała? Może ignorowanie Dallasa wcale nie było
takim dobrym pomysłem, ale potrzebowała czasu na oswojenie się z sytuacją
– przynajmniej dwóch dni, które dała sobie, zanim doszła do wniosku, że nawet
gdyby siedziała pod kołdrą miesiąc, nie zdziała niczego sensownego.
No cóż,
warto było przynajmniej spróbować. Już i tak było lepiej, skoro nie czuła
narastającego pragnienia, żeby wybuchnąć płaczem albo zacząć krzyczeć na samo
wspomnienie tego, co potrafiła. W gruncie rzeczy jej postępowanie
ograniczało się do tego, żeby jak najmniej myśleć o swoich „umiejętnościach”,
co z racji kolejnej nieobecności Rosy okazało się bardzo łatwe.
Z
teoretycznego punktu widzenia, miała już wszystko, czego mogłaby potrzebować.
To właśnie z powodu swoich nieokreślonych wizji, czy jak powinna nazwać te wszystkie dziwne rzeczy, które
widywała, chciała znaleźć się w tym miejscu, więc z powodzeniem mogła
się ewakuować. Tak to przynajmniej wyglądało, kiedy próbowała analizować tę
kwestię w logiczny, dość sensowny sposób, sprawa jednak była o wiele
bardziej złożona, aniżeli mogłaby sądzić. To wciąż nie tłumaczyło wszystkiego,
Jocelyne zaś czuła, że Projekt Beta
to coś o wiele poważniejszego i że miała w tym miejscu coś do
zrobienia.
Wciąż o tym
myślała, zmierzając w stronę stołówki. Liczyła się z tym, że swoim
pojawieniem się najpewniej da Dallasowi znać, że już nie zatrzaśnie mu drzwi
przed nosem, jeśli spróbuje z nią porozmawiać, ale zarazem też bała się
jego reakcji. Nie miała pewności, jak mogłaby wyglądać ewentualna rozmowa, a tym
bardziej co chłopak sądził o całej sytuacji. Martwiła się dosłownie
wszystkim, również tym, jak wiele mogło zmienić się pomiędzy nimi od chwili, w której
ostatecznie znaleźli rozwiązanie tego, kim była – o ile irracjonalna
definicja, którą przeczytali na przypadkowej stronie internetowej, cokolwiek
tłumaczyła.
Cholera, to
zaczynało być przytłaczające. W głowie miała mętlik, a jedynym, czego
potrzebowała, było znalezienie się w ramionach kogoś, kto mógłby
utwierdzić ją w przekonaniu, że wszystko jest w porządku.
Potrzebowała mamy, jednak nie wyobrażała sobie tego, że miałaby tak po prostu
zadzwonić do domu i bez chwili wahania oznajmić, że najpewniej widziała
zmarłych. „Tak, tak… U mnie wszystko gra. Naprawdę. Dowiedziałam się
tylko, że to, co uważałam za halucynacje, to tylko zbłąkane dusze. Nie ma się
czym martwić!”. Cóż, to nawet brzmiało okropnie i sprawiało, że samą
siebie miała ochotę umieścić w bardzie adekwatnym miejscu, aniżeli ładny
ośrodek, którego jedynym mankamentem były kraty w oknach i wysoki
mur, otaczający cały teren ośrodka.
Jakkolwiek
by nie było, musiała jeszcze tutaj zostać. Czuła, że jest winna Dallasowi
przynajmniej tyle, instynkt zresztą podpowiadał jej, że to jedna z najrozsądniejszych
decyzji, jaką mogłaby podjąć. Potrzebowała więcej czasu, by psychicznie przygotować
się do spotkania z rodziną, zresztą wcześniej zamierzała raz jeszcze
porozmawiać z Rosą. Nie pojmowała, dlaczego dziewczyna sama nie
wytłumaczyła jej, gdzie leżał problem z jej umiejętności, ale musiał
istnieć jakiś konkretny powód, dla którego wysłała ją właśnie do tego miejsca. W ośrodku
coś nie grało, a Jocelyne zamierzała przynajmniej spróbować to zrozumieć,
niezależnie od możliwych konsekwencji.
– Joce! –
Głos Dallasa ją zaskoczył, choć nie aż do tego stopnia, jak nagłe pojawienie
się chłopaka w korytarzu. Dosłownie na nią skoczył, bezceremonialnie
zaciskają obie dłonie na jej ramionach i stanowczym ruchem okręcając w swoją
stronę. – Musimy porozmawiać…
– Okej.
– …i nawet
nie chcę słyszeć, że ty… Co takiego? – zapytał, dopiero w tamtej chwili
uprzytomniając sobie pełen sens jej wypowiedzi.
Westchnęła,
po czym wymownie spojrzała na jego wciąż zaciskające się na jej ramionach
dłonie. Miała dość powodów do tego, żeby mieć pretensje o siniaki, to
zresztą pozwalało jej choć na moment zapomnieć o tych najbardziej
niepokojących kwestiach jej… inności.
– Możesz
mnie puścić? – zapytała ze spokojem, uśmiechając się blado. – To trochę
niewygodne.
Chłopka
prychnął, ale przynajmniej nie zawahał się przed spełnieniem jej prośby. Ciemne
włosy miał w nieładzie, cały zresztą sprawiał wrażenie kogoś, kto dopiero
co wyszedł cało z jakiejś wyjątkowo gwałtownej batalii. Natychmiast
poluzował uścisk, w zamian bez chwili wahania biorąc ją pod ramię i dosłownie
ciągnąc za sobą.
– Nie wiem
czy jesteś na mnie zła, czy nie, ale… Och, jeśli tak, to przepraszam – oznajmił
wprost. – Znowu się przez ciebie zadręczam. Nie miałem na myśli nic złego, a twoje
zdolności… Wiesz, uciekłaś ode mnie – dodał, a Jocelyne wydała z siebie
przeciągłe westchnienie.
– Więc to
chyba ja powinnam przepraszać – poprawiła ze spokojem. – Zresztą teraz nie o to
chodzi. Już… wszystko jest w porządku – powiedziała i mimo wszystko
zabrzmiało to prawdziwie, dzięki czemu niemalże sama w to uwierzyła. –
Musiałam po prostu to sobie poukładać.
– A w ogóle
da się to poukładać? – wypalił. Jeszcze zanim skończył pytanie, po wyrazie jego
twarzy poznała, że zaczął go żałować. – Nieważne, nic nie mówiłem. Szlag, wiesz
ile mieliśmy szczęścia, kiedy… – Urwał, nie chcąc ryzykować, że ktoś ich
podsłucha. Mimowolnie sama również rozejrzała się dookoła, nasłuchując, by
nabrać pewności, że są sami. – Potem o tym pogadamy. Wiesz, coraz bardziej
martwię się o Vicki…
– Dalej nie
pozwolili ci się z nią zobaczyć? – zapytała, próbując nadążyć za jego
słowami.
Dallas
spoważniał, po czym na moment przystanął, by w końcu móc na nią spojrzeć.
Zdążyła przywyknąć do tego, że przez większość czasu był w aż nadto dobrym
nastroju, wygłupiając się równie często, co i Aldero, więc ta nagła zmiana
z miejsca sprawiła, że poczuła się w co najmniej skonsternowany
sposób. Coś ścisnęło ją w gardle, dzięki czemu jeszcze na ułamek sekundy
przed tym, jak chłopak zdecydował się odezwać, zrozumiała, że może spodziewać się
najgorszego.
– Pozwolili
i to tylko po to, żebym dał im święty spokój. Pięć minut to żadna wizyta, a ja
wcale się nie uspokoiłem – powiedział, a jego wyraz twarzy stał się
jeszcze bardziej niepokojący. – Ja… nawet nie potrafię tego opisać, ale zdecydowanie
nie wyglądała dobrze. To nie jest zatrucie.
– Więc co?
Skrzywił
się.
– A skąd
mam wiedzieć? – wymamrotał, po czym znowu się skrzywił. – Więcej u niej
nie byłem, a Juli ciągle powtarza, że wszystko mają pod kontrolą. Nie chcę
nic mówić, ale… jakoś w to nie wierzę i tak sobie pomyślałem, że…
– Potem –
przerwała mu, a Dallas usłuchał, chociaż nie sądziła, że będzie do tego
zdolny.
Chciał
zobaczyć Victorię – była tego pewna, zresztą jak i tego, że najpewniej już
od dłuższego czasu planował kolejną nieprzemyślaną wycieczkę po ośrodku. Co
więcej, najpewniej znowu chciał, żeby mu towarzyszyła, chociaż nie była pewna
czy to dobrze, czy źle. Nie miała okazji poznać Vicki aż tak dobrze, ale mając w pamięci
to, co działo się z dziewczyną podczas ostatniego spotkania, sama
zaczynała się martwić. Niezbyt przyjemna czy też nie, zdecydowanie nie
zasłużyła sobie na coś takiego, Joce zresztą nie mogła zaprzeczyć, że Dallas
nie wyglądał na kogoś, kto lubił zamartwiać się bez wyraźnego powodu.
Wciąż o tym
myślała, kiedy znaleźli się w pobliżu stołówki. Mniej więcej wtedy doszła
do wniosku, że wcale nie jest głodna, ale nie próbowała proponować Dallasowi powrotu
do pokoju, choć nie wątpiła, że bez chwili wahania zgodziłby się jej
towarzyszyć. Musieli porozmawiać, ale sprawianie pozorów również wydało jej się
istotne, nawet pomimo tego, że nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek zauważył
ich wizytę w gabinecie Rona. Już i tak długo zwlekała z pokazywaniem
się w miejscu publicznym, więc teraz musiała wrócić do normalności – przynajmniej
względne. Sądziła zresztą, że Dallas też tego potrzebował, wciąż rozemocjonowany
i – co za tym szło – o wiele bardziej roztrzepany niż zazwyczaj, a to
mogło okazać się niebezpieczne.
Cóż, nawet
jeśli tak było, najważniejsze wydawało się to, że chłopak w żaden sposób nie
próbował komentować podejmowanych przez nią decyzji. Nawet wyprzedził ją, kiedy
znaleźli się przy wejściu do stołówki, żeby móc uchylić przed nią drzwi i wpuścić
ją do środka. Och, ginąca raso
dżentelmenów…, pomyślała z przekąsem, mimowolnie uśmiechając się z wdzięcznością.
Wciąż nie czuła się pewnie, poza tym nie mogła pozbyć się wrażenia, że Dallas
przypatrywał się jej w dziwny, inny niż dotychczas sposób, jednak starała
się o tym nie myśleć. W zamian wolała przekonywać samą siebie, że
wszystko jest w porządku, dokładnie tak, jak mu powiedziała. Potrzebowała
tego – poczucia akceptacji i przynajmniej złudnego wrażenia, że wszystko
było w porządku – ale mimo wszystko…
W stołówce
coś się zmieniło, choć nie od razu uświadomiła sobie, że ma to związek z atmosferą.
Kiedy na dodatek usłyszała donośny głos mówiącego coś z entuzjazmem
Collina, a jej wzrok powędrował ku jak zwykle zajętego stolika, już nie
miała wątpliwości co do tego, że coś było na rzeczy. Chłopak zachowywał się w niemniej
niedyskretny, rozemocjonowany sposób, co i podczas ich pierwszego spotkania,
kiedy bez chwili wahania zdecydował się podzielić z nią informacją o tym,
co potrafił. Teraz najwyraźniej po raz kolejny dokonywał prezentacji, tym razem
racząc wyjaśnieniami drobną postać, która wraz z nim i Jeremim siedziała na plastikowych krzesełkach. Kiedy na dodatek przyjrzała się
dokładniej…
Serce
zabiło jej szybciej z przejęcia i zdenerwowania. Ruszyła przed
siebie, bez chwili wahania wyprzedzając Dallasa, by jak najszybciej mogąc
potwierdzić swoją teorię. Z drugiej strony, widok intensywnie czerwonych,
długich włosów, które wielokrotnie wcześniej widywała w szkole, wydawał
się rozwiewać jakiekolwiek dotychczasowe wątpliwości.
– Shannon?
– wyrwało jej się.
To
wystarczyło.
Siedząca na
krzesełku dziewczyna w ułamku sekundy wyprostowała się niczym struna, po
czym w pośpiechu zwróciła się w jej stronę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz