Elizabeth
Nerwowo rozejrzała się dookoła. Serce na moment jej stanęło,
by po chwili zacząć walić jak szalone, jakby ze zdenerwowania chciało wyrwać jej
się z piersi i uciec gdzieś daleko. W efekcie omal nie wyszła z siebie,
zbyt roztrzęsiona i oszołomiona, by móc zdobyć się na jakąkolwiek reakcję.
Mogła co najwyżej bezwiednie wodzić wzrokiem na prawo i lewo, a w duchu
modlić się o to, żeby wszystko okazało się tylko i wyłącznie wytworem
jej wyobraźni – czymś całkowicie niewartym uwagi, co z łatwością mogłaby zignorować
albo…
Spokojnie,
Liz… Spokojnie…,
pomyślała w panice, czując coraz silniejsze podenerwowanie. Zacisnęła obie
dłonie w pięści, tak mocno, że chyba jedynie cudem nie połamała sobie palców.
Przecież wszystko jest w porządku… Cokolwiek
to jest, na pewno nie zamierza cię skrzywdzić. W końcu to las, prawda? W lesie
zawsze coś się rusza, dodała, ale chociaż brzmiało to sensownie, wcale nie poczuła
się pewniej.
Niepokój przybrał na sile, Elizabeth
zaś nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że ktoś ją obserwował. Czuła
to całą sobą, aż nazbyt świadoma znajomego już uczucia, które towarzyszyło jej w chwilach
zagrożenia. Niewiele zapamiętała z ataku Huntera, jednak również wtedy towarzyszyło
jej poczucie niepokoju, to zresztą powróciło na krótko przed tym, jak w domu
Jessiki wpadła na swojego brata. Coś zdecydowanie było na rzeczy, Nina zresztą mówiła
jej, że powinna ufać sobie, zwłaszcza teraz, kiedy od jednej dobrze podjętej decyzji
mogło zależeć to, czy w ogóle miała być zdolna do tego, żeby przeżyć. W takim
wypadku zasada ograniczonego zaufania, czy też nawet przewrażliwienie, wydawały
się w pełni uzasadnione, Liz z kolei była gotowa zrobić wszystko, byleby
bezpiecznie dotrzeć do domu.
Chciała żyć. Przekonywała się o tym
niemalże za każdym razem, raz po raz na nowo odkrywając to, jak silna potrafiła
być wola walki, kiedy nagle traciło się poczucie bezpieczeństwa – coś dotychczas
dla niej obojętnego, z czego nawet nie zdawała sobie sprawy. Teraz wydawało
się być wszystkim, z kolei Elizabeth nie potrafiła marzyć o niczym innym,
prócz możliwości odzyskania swojego dawnego życia. Momentami nawet kłamstwa wydawały
jej się lepszą perspektywą, choć nadal nie była w stanie tak po prostu ich
zrozumieć i zaakceptować. Doświadczała czegoś nieprawdopodobnego, trudnego
do pojęcia i niezmiennie wprawiającego ją w konsternację. Już niczego
nie była pewna, bliska tego, żeby wypatrywać zagrożenia dosłownie na każdym kroku.
Tak było i tym razem, a dziewczyna czuła, że niewiele brakuje do tego,
żeby wszystko jeszcze bardziej się skomplikowało – chociażby w sytuacji, w które
jednak musiałaby zmierzyć się z Jasonem, swoimi lękami i… tym wszystkim.
Wciąż zaciskając palce na drewnianym
bełcie od kuszy – swoim prowizorycznym kołku, jak nagle sobie uświadomiła – ostrożnie
cofnęła się o kilka kroków, choć nie miała pewności, czy to miało jakikolwiek
sens. Nie miała pewności z której strony mógł nastąpić atak, czując się bardziej
zagrożoną, niż gdyby stała w szczerym polu. Ze wszystkich stron otaczały ją
drzewa, ograniczając widoczność i tworząc dziesiątki miejsc, gdzie mógł ukryć
się potencjalny intruz. Miała wrażenie, że każdy rzucany przez pnie drzew cień żyje,
będąc niczym oddzielna postać, która w każdej chwili mogła pokusić się o zaatakowanie
jej. W efekcie bała się nawet poruszyć, nie wspominając o dalszym biegu,
tym bardziej, że w głowie miała jedną z lekcji, którą udzielił jej Damien
– o tym, że jeśli zachowywało się jak zwierzyna łowna, wtedy naprawdę można
było nią zostać. Nieśmiertelni byli trochę tak, jak drapieżnicy – nie tylko atakowali
dla zaspokojenia żądzy, ale również dla przyjemności. W takim wypadku strach
podsycał pragnienie zadania bólu, a to zdecydowanie nie miało przypaść jej
do gustu. W efekcie wszystko w niej aż rwało się do tego, żeby jednak
spróbować uciec, ale…
Chciała odezwać się ponownie, jednak
gardło miała ściśnięte i suche, przez co nie była zdolna nawet do tego, żeby
jęknąć. Uświadomiła sobie, że drży, dla potencjalnego obserwatora najpewniej wyglądając
jak ktoś, kto właśnie postradał zmysły – blada, śmiertelnie przerażona dziewczyna,
która tkwiła w bezruchu w samym środku lasu, w dłoniach dzierżąc
śmiercionośny kawałek drewna. Dłonie zaczynały ją boleć od wzmaganego bezwiednie
uścisku, jednak nawet perspektywa połamania sobie palców nie wydawała jej się wystarczającym
powodem, by spróbować się rozluźnić. Coraz bardziej niespokojna, odliczała kolejne
sekundy, czekając na… cokolwiek, choć dłużące się oczekiwanie sprawiało, że mimowolnie
zaczęła się zastanawiać nad tym, czy w ogóle była zagrożona. Być może to jednak
było jej przewrażliwienie, a w gęstwinie nie było nikogo – żadnego niebezpieczeństwa
czy łowcy, który planowałby wgryźć się w jej odsłonięte gardło.
Szlag, naprawdę czuła się tak, jakby
stopniowo zaczynała tracić zmysły. Miała wrażenie, że jest tego coraz bliższa, zwłaszcza
teraz, kiedy na każdym kroku wypatrywała tego, czego dotychczas nie była świadoma
– niebezpieczeństwa ze strony świata, którego nie znała, choć przez cały ten czas
była z nim związana. Po takiej dawce informacji, wariactwo wydawało się być
czymś oczywistym, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co już teraz wiedziała i czego
się bała. Gdyby zdecydowała się udać z tym do specjalisty, najpewniej już na
wstępie zostałaby skierowana do pokoju bez klamek, co również nie jawiło jej się
jako coś szczególnie dziwnego. Czuła się jak dziecko, które zdecydowanie zbyt szybko
i gwałtownie zostało rzucone do świata dorosłych, musząc radzić sobie z czymś,
co pozostawało dla niej czystą abstrakcją.
Weź
się w garść… Po prostu weź się w garść, Liz!, powtarzała niczym mantrę, próbując
przekonać samą siebie do podjęcia jakiejkolwiek sensownej decyzji. Musiała coś zrobić,
chociaż nie miała pojęcia co, nagle zaczynając żałować tego, że nie było przy niej
Damiena. W jego ramionach mogłaby poczuć się naprawdę bezpiecznie, jakkolwiek
irracjonalne by się to nie wydawało, jeśli wziąć pod uwagę to, kim on był. W tamtej
chwili pomyślała, że najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby wyjęcie telefonu i próba
kontaktu z Uzdrowicielem, najpewniej zakończona gorączkowymi błaganiami o to,
żeby jak najszybciej po nią przyszedł. Już nie widziała żadnych pozytywów w tym,
że mogłaby pokusić się o wyjście z domu, nie wspominając o konsekwencjach
tego, jak cała ta nieszczęsna wycieczka mogła się zakończyć.
Cofnęła się o kolejny krok w tył.
Nie…
Cisza dzwoniła jej w uszach,
stopniowo doprowadzając na skraj wytrzymałości. Miała wrażenie, że za moment dokona
jakiegoś cholernego cudu i jednak wyjdzie z siebie, a potem…
Właściwie nie była pewna, co takiego
pokusiło ją do tego, żeby zareagować. Właściwie bezwiednie okręciła się na pięcie,
chcąc upewnić się, czy ktoś przypadkiem nie stoi za nią, po czym zamarła, kiedy
dosłownie na wyciągnięcie ręki zauważyła jakąś postać. Miała zaledwie kilka sekund
na ocenę sytuacji, obrzucenie spanikowanym spojrzeniem obcego mężczyzny – szczupłego
blondyna o bystrym, na swój sposób drapieżnym spojrzeniu czekoladowych oczu,
które momentalnie przyprawiło ją o dreszcze – i jakąkolwiek reakcję. Samą
siebie zaskoczyła niekontrolowanym wrzaskiem, który wyrwał się z jej gardła,
a który byłby w stanie obudzić umarłego. Właściwie sama nie była pewna,
co takiego do tego stopnia ją przeraziło, przynajmniej do momentu, w którym
nieznajomy nie otworzył ust, a jej spojrzenie nie skoncentrowało się na… parze
wyostrzonych kłów.
Mniej więcej wtedy nie wytrzymała
napięcia.
Nawet nie zorientowała się, że w ogóle
ruszyła się z miejsca, a tym bardziej uniosła wciąż zaciśniętą wokół kołka
dłoń. Nie miała również pojęcia, jakim cudem udało jej się zaskoczyć przeciwnika
na tyle, żeby w ogóle być w stanie się do niego zbliżyć, ale to nie miało
znaczenia.
Istotniejsze wydawało się to, że
jednak zdołała nie tylko się zamachnąć, ale również wycelować bezpośrednio w serce.
Tym większego szoku doznała, kiedy drewno wbiło się w ciało, dokładnie tak,
jak często wyobrażała sobie podczas treningów z Damienem, ostatecznie sięgając
celu – a przynajmniej tak jej się wydawało. Oszołomiona, odskoczyła w tył,
rozszerzonymi do granic możliwości oczami wpatrując się w swojego przeciwnika, wciąż nie wierząc w to,
że mogłaby tak po prostu go dźgnąć – z tym, że wciąż widoczna połówka bełtu
od kuszy mówiła sama za siebie. Fakt, że wampir wpatrywał się w nią rozszerzonymi
do granic możliwości oczami, najwyraźniej nie spodziewając się temu, że mógłby trafić
na dziewczynę, która w pierwszym odruchu potraktuje go właśnie w taki
sposób.
Ręce zadrżały jej niebezpiecznie,
ale nawet nie próbowała zapanować nad odruchami ciała. Energicznie potrząsając głową,
cofnęła się o kilka następnych kroków, potykając się na nierównościach terenu.
Nie miała pojęcia, co sprawiło, że ostatecznie nie wylądowała na ziemi, jednak i nad
tym nie próbowała się zastanawiać. Jedynym, czego była pewna, pozostawało to, że
chciała znaleźć się gdzieś daleko – jakkolwiek miałaby tego dokonać. Musiała uciekać
i to w tej chwili, ale…
Nieważne.
Raz jeszcze spojrzała na nieznajomego,
po czym ostatecznie zdecydowała się na dwie najgłupsze rzeczy, jakie w takiej
sytuacji mogłyby przyjść jej do głowy.
Po pierwsze, odwróciła się na pięcie,
ryzykując to, że jeśli wampir zdoła się poruszyć, spróbuje rzucić się na nią akurat
w momencie, w którym nie będzie tego świadoma.
A po drugie – ledwo tylko straciła
nieznajomego z oczu, w popłochu rzuciła się do biegu, pędząc przed siebie
ta szybko, jak chyba nigdy dotąd.
Resztę drogi pokonała w pośpiechu,
pomimo zmęczenia i palącego bólu w płucach nawet na moment nie próbując
się zatrzymywać. Czuła pieczenie pod powiekami, ale nie pozwoliła sobie na płacz,
zbyt oszołomiona, by zdobyć się na tak naturalną reakcję.
Aż do chwili dotarcia do domu rodziców,
nie obejrzała się przez ramię nawet raz.
Jocelyne
Wiedziała, gdzie znajdowało się boisko – Julie wspominała jej
o tym już pierwszego dnia pobytu, później zresztą miała okazję je zobaczyć,
podczas wspólnego spaceru z Collinem i Jeremim, kiedy próbowała nauczyć
się rozkładu ośrodka. W efekcie nie miała większego problemu z tym, by
trafić na miejsce spotkania, które wybrał Dallas, decydując się zabawić w dość
śmieszną formę komunikacji, jaką było podrzucenie zakodowanej karteczki do jej pokoju.
Początkowo nawet nie miała pojęcia,
że ma do czynieni z szyfrem, bezmyślnie wpatrując się w rząd nic nieznaczących
słów, przywodzących jej na myśl jakiś obcy, nielogiczny język. Dopiero po dłuższej
chwili udało jej się zorientować, że to coś znacznie więcej, a ostatecznie
zidentyfikowała wiadomość jako zapisaną szyfrem Cezara* – czymś, o czym słyszała
w przeszłości, a czego do tej pory nie miała okazji używać. Nie miała
pojęcia, jak Dallas wyobrażał sobie jej reakcję, gdyby jednak nie zorientowała się,
jak powinna odczytać wiadomość, ale nie myślała nad tym, bardziej przejęta możliwością
tego, by w końcu mogli się spotkać. Jeszcze zanim wrócili do pokoi z nocnych
wypadów, chłopak zasugerował, by darowali sobie rozmowy, póki trochę nie ochłoną
i nie upewnią się, że mogą swobodnie mówić, a ona chcąc nie chcąc musiała
przyznać mu rację.
Nie była zadowolona, najdelikatniej
rzecz ujmując. Przed oczami wciąż miała zarówno swoje dokumenty, jak i teczkę
Dallasa, którą prawie że udało jej się przejrzeć. Słowa chłopaka dodatkowo utwierdziły
ją w przekonaniu, że coś jest na rzeczy, a Jocelyne stopniowo zaczynała
przywykać do tego, żeby zacząć nazywać rzeczy po imieniu. Wciąż nie wiedziała wszystkiego,
ale im dłużej się nad tym zastanawiała, w tym bardziej naturalny sposób na
myśl przychodził jej dość oczywisty wniosek: Projekt Beta wcale nie zajmował się problemami ze snem. Gdyby miała
zgadywać, powiedziałaby, że w jakiś trudny do zidentyfikowania sposób potrafił
odnaleźć osoby o wyjątkowych zdolnościach, by później… Właściwie co? Wykorzystać
je, pomóc czy może poddać jakimś eksperymentom? Teorie miała różne, jedną bardziej
niepokojącą od drugiej, co bynajmniej nie poprawiało jej nastroju, wręcz wzbudzając
jeszcze silniejszy niepokój, aniżeli kiedykolwiek wcześniej. To sprawiało, że coraz
częściej myślała o tym, żeby się wycofać – po prostu zadzwonić do domu i poprosić
o pomoc, co najpewniej doprowadziłoby do tego, że opuściłaby ośrodek w kilka
zaledwie dni… I to w mniej lub bardziej normalny sposób. Problem polegał na tym, że wciąż wiedziała o wiele
za mało, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję, nie wspominając o tym, że nie wyobrażała
sobie, by w takim wypadku zostawić w tym miejscu więcej osób; musiała
coś zrobić, a później…
Jakby tego było mało, Rosa również
niczego jej nie ułatwiała, znowu tak po prostu znikając, zaraz po tym jak uratowała
sytuację, dając Jocelyne i Dallasowi szansę na ucieczkę. W efekcie dziewczyna
sama nie była pewna, czy powinna być jej wdzięczna, czy może dokonać jakiegoś niesamowitego
cudu i spróbować zabić – o ile to oczywiście było możliwe. Miała pewne
podejrzenia, których w żaden sposób nie potrafiła wytłumaczyć, wciąż nie mając
pojęcia, co takiego oznaczał termin, który wyczytała w swoich aktach: nekromancja. Potrzebowała Internetu, jakiejś
dobrej biblioteki, wujka Rufusa… W zasadzie czegokolwiek, co pozwoliłoby jej ustalić najważniejsze kwestie, to jednak
pozostawało nieosiągalne, przynajmniej w tamtej chwili i przy jej położeniu.
Był jeszcze Dallas, który wydał się dość dobrze odnajdywać w sytuacji, przez
co Joce tym bardziej chciała z nim porozmawiać, o ile oczywiście znowu
nie zamierzał jej zbyć.
Cóż, jeśli jednak wyjawiłby prawdę,
mogłaby się zastanowić nad tym, czy prawienie mu jakichkolwiek morałów w związku
ze sposobem kodowania informacji, ma jakikolwiek sens.
Serce waliło jej jak oszalałe, kiedy
w końcu zdecydowała się wyjść z ośrodka tylnym wejściem. Nerwowo rozejrzała
się dookoła, ale zarówno nie widziała, jak i nie słyszała nikogo. To sprawiło,
że do pewnego stopnia poczuła się pewniej, licząc na to, że wyostrzone zmysły pozwolą
jej w dość swobodny sposób przedostać się z miejsca na miejsce. Wiedziała,
że nie może zwracać na siebie uwagi, próbując zachowywać się naturalnie, jednak
i to okazało się trudniejsze, aniżeli mogłaby podejrzewać. Wciąż była spięta,
nie miała zresztą pewności czy Dallas…
Najpierw usłyszała huk – charakterystyczny
dźwięk z którym na pewno już miała styczność, a którego w pośpiechu
nie miała szansy zidentyfikować – a zaraz po tym omal nie została zwalona z nóg,
kiedy instynktownie zdołała pochwycić jakiś duży, błyskawicznie przemieszczający
się kształt, zanim z siłą uderzył ją w brzuch. I tak zabrakło jej
tchu, przez co dopiero po dłuższej chwili zdecydowała się spojrzeć na niespodziewany
pocisk, by przekonać się, że… oberwałaby piłką do koszykówki? Uniosła brwi, coraz
bardziej oszołomiona, po czym w pośpiechu poluzowała uścisk, którym otaczała
przedmiot, pozwalając żeby wylądował na ziemi, odbił się od niej i ponownie
wylądował jej w rękach.
– O rany… Przepraszam! – usłyszała
i ledwo powstrzymała niedowierzające prychnięcie, kiedy zauważyła zmierzającego
w jej stronę Dallasa. Po wyrazie jego twarzy trudno było stwierdzić, czy jakkolwiek
martwiła go możliwość tego, że mógłby ją znokautować, nie wspominając o tym,
że kiedy tylko zauważył, że była cała, przystanął w niewielkim oddaleniu od
Jocelyne, a na jego usta wstąpił nikły, nieco cyniczny uśmieszek. – Ale złapałaś.
Zacisnęła usta, woląc nie ryzykować,
że zapędzi się na tyle, żeby spróbować na niego warknąć. Co prawda już zdążyła wyjść
przed nim na idiotkę, więc może nawet nie zwróciłby uwagi na jakiekolwiek nietypowe
zachowania z jej strony, ale wolała tego nie sprawdzać.
– Uważasz, że nie potrafię złapać
piłki? – wycedziła, samą siebie wytrącając z równowagi tym, że na wszystkie
możliwe zarzuty zdecydowała się właśnie na ten.
Dallas pośpiesznie zreflektował się,
wyrzucając obie ręce ku górze w poddańczym geście, dla lepszego efektu cofając
się o krok w tył. Wydawał się walczyć o to, żeby powstrzymać cisnący
mu się na usta uśmiech, co mogłoby być całkiem miłe, gdyby jednocześnie tak bardzo
jej nie irytowało. Nie miała pojęcia, czy robił to specjalnie, czy może takie zachowanie
było dla niego normalne, ale…
Cóż, mogła przewidzieć, że ze swoim
szczęściem trafi na chłopaka z wyjątkowo trudnym do zrozumienia poczuciem humoru.
Komu innemu w zasadzie byłoby do śmiechu w sytuacji, w której w każdej
chwili mogło się okazać, że znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie albo…?
Och, w zasadzie wolała się nad tym nie zastanawiać, nawet mimo świadomości
rozmowy, którą tak czy inaczej musieli w końcu odbyć.
Wciąż poirytowana, cisnęła piłką
przed siebie, licząc na to, że uda jej się trafić chłopaka przynajmniej w ramię.
Pochwycił ją bez większego wysiłku, uśmiechając się pobłażliwie na widok jej rozczarowanej
miny.
– Nieważne… Dobra, przepraszam –
zreflektował się pośpiesznie Dallas, to jednak nie powstrzymało go przed tym, żeby
jak gdyby nigdy nic zacząć odbijać piłkę. – Szczerze mówiąc, aż się zacząłem zastanawiać
nad tym, czy w ogóle przyjdziesz – dodał i coś w jego tonie sprawiło,
że pomimo irytacji, zdecydowała się powstrzymać od jakichkolwiek złośliwości.
– Serio uważasz, że po tym wszystkim
mogłabym sobie odpuścić? To ja zaczynałam się zastanawiać, czy dotrzymasz obietnicy
– oznajmiła, zanim zdołała ugryźć się w język.
Dallas wydął usta.
– Ja zawsze dotrzymuję obietnicy
– powiedział urażonym tonem, ale coś w wyrazie jego twarzy jedynie ją rozbawiło.
– Tym lepiej.
Spojrzała na niego wyczekująco, oczekując
tego, że od razu przejdą do rzeczy, choć to wcale nie musiało być takie oczywiste.
Chłopak wciąż bawił się piłką, ostatecznie bez słowa odwracając się na pięcie i biegiem
ruszając w stronę boiska, żeby z wprawą móc cisnąć nią do kosza.
– Gramy? – zasugerował, a ona
spojrzała na niego z niedowierzaniem, przez dłuższą chwilę sama niepewna tego,
czy w ogóle dobrze go zrozumiała.
– Jaja sobie robisz? – wyrzuciła
z siebie na wydechu, choć Dallas zdecydowanie nie wyglądał w tamtej chwili
na kogoś, kto w tej jednej kwestii nie jest poważny. – No weź…
Nie dodała niczego więcej, zbytnio
skonsternowana, by zdobyć się na jakąkolwiek sensowną reakcję. On chce mnie wykończyć, przeszło jej przez
myśl, a ciało jak na zawołanie zesztywniało, wydawało się protestować
przed jakąkolwiek formą sportu. W jej przypadku aktywność fizyczna zwykle
kończyła się w jeden, mniej lub bardziej spektakularny sposób: kolejnym
urazem, który później dawałaby się jej we znaki przynajmniej kilka następnych
dni. Już dawno nauczyła się tego, że w takim wypadku powinna trzymać się z daleka
od jakichkolwiek ćwiczeń, choć i to czasami nie wystarczało do tego, żeby w pełni
bezpiecznie dotrwała końca dnia. Beznadziejna koordynacja, którą odziedziczyła
po babci Belli, nieustannie dawała się Joce we znaki, niezmiennie sprawiając,
że w mniej lub bardziej świadomy sposób wpadała w kłopoty.
Z tym, że Dallas nie miał
pojęcia, poza tym naprawdę wyglądał tak, jakby mu zależało. Otworzyła usta, w pierwszym
odruchu chcąc jednak odmówić, jednak powstrzymał ją, raz jeszcze decydując się
odezwać:
– Ktoś może nas obserwować,
prawda? – zauważył przytomnie. To mógł być jedynie pretekst do tego, żeby
postawić na swoim, ale nie mogła zaprzeczyć, że brzmiało w wyjątkowo
logiczny sposób. – Nie daj się prosić, Joce. Porzucamy trochę i… O, mam pomysł
– oznajmił, a jego twarz rozjaśnił uśmiech kogoś bardzo, ale to bardzo z siebie
zadowolonego. – Jeden celny rzut, jedna odpowiedź. Taka nietypowa gra w dwadzieścia
pytań – zasugerował, a ona spojrzała na niego z niedowierzaniem,
próbując ocenić, czego tak naprawdę od niej oczekiwał.
– Mam w ogóle jakiś wybór?
– wykrztusiła po dłuższej chwili wahania, chociaż odpowiedź wydawała się aż
nazbyt oczywista.
Poczuła na sobie przenikliwe
spojrzenie jego zielonych oczu. Uśmiech, którym obdarował ją w następnej
kolejności, miał w sobie coś równie czarującego, co i niezwykle
irytującego, zwłaszcza kogoś, kto już i tak od kilku dni żył w przedłużającej
się niepewności.
– No… Niekoniecznie – przyznał
zgodnie z prawdą, a jej wyrwał się zdławiony jęk frustracji.
Fantastycznie!
*Szyfr Cezara – to technika szyfrowania, polegająca na tym, że każdej literze alfabetu przypisuje się inną, oddaloną o stałą odległość (np. A to B, B to C…).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz