Jocelyne
Salka gimnastyczna nie była
duża, ale to jej nie przeszkadzało. Najważniejszą kwestię stanowiło to, że
nikogo w niej nie było, co z miejsca przypadło jej do gustu.
Potrzebowała spokoju, przynajmniej pozornego, już od dłuższego czasu wahając
się nad tym, gdzie powinna się udać, by nie ryzykować wpadnięcia na
kogokolwiek, a zwłaszcza… No cóż, Dallasa, chociaż przez trzy ostatnie dni
starała się nawet o nim nie myśleć. Tak było prościej, a przynajmniej
Jocelyne nie widziała niczego złego w unikaniu kogoś, kogo w równym
stopniu miała ochotę zabić, co i nie wyobrażała sobie, że mogłaby mu
spojrzeć w oczy.
Sama nie
była pewna, dlaczego ostatecznie zdecydowała się wejść do niewielkiego,
częściowo obwieszonego lustrami pomieszczenia. W zasadzie sala
gimnastyczna bardziej przypominała jej studnio taneczne, aniżeli miejsce, gdzie
ktokolwiek mógłby uprawiać sport. Już na wstępie powitało ją jej własne
odbicie, kiedy zaś rozejrzała się dookoła, odniosła wrażenie, że pokój jest o wiele
bardziej przestronny niż w rzeczywistości. Wiedziała, że to przede
wszystkim sprawka lustrzanych odbić, ale i tak poczuła się nieswojo,
zwłaszcza kiedy przyjrzała się sobie. Nie wyglądała szczególnie dobrze, drobna i jasnowłosa,
wręcz porażając bladością skóry i cieniami pod oczami. W ostatnim
czasie nie spała dobrze, nie tyle z winy jakichkolwiek złych snów, ale
samej tylko atmosfery tego miejsca.
Od czasu
tego, co stało się Vicki, wciąż się niepokoiła, nie potrafiąc wyjaśnić tego, co
działo się wokół niej i w tym miejscu. Ostatnia próba zdobycia
jakichkolwiek informacji również nie okazała się szczęśliwa i to najdelikatniej
rzecz ujmując, a jakby tego było mało…
Och, nie,
zdecydowanie nie zamierzała po raz kolejny rozważać tego, że zrobiła z siebie
idiotkę. Myślała o tym wystarczająco wiele razy, ostatecznie dochodząc do
wniosku, że wina leżała tylko i wyłącznie po stronie Dallasa. Nie powinien
był jej całować, nawet jeśli w istocie okazało się to dobrym sposobem na
to, żeby uniknęli jakichkolwiek konsekwencji w związku z nocnym „spacerem”
po korytarzach. Przynajmniej zakładała, że nie ma się czego obawiać, tym
bardziej, że kiedy Julie zajrzała do niej rano, nawet słowem nie skomentowała
sytuacji, której była świadkiem. Być może to znaczyło, że w jej oczach
Joce prezentowała obraz nędzy i rozpaczy, więc wolała dodatkowo jej nie
dobijać, ale niezależnie od przyczyny, brak jakichkolwiek pytań był jej na
rękę.
Inaczej
sprawy miały się z Dallasem, który co prawda próbował z nią porozmawiać,
ale zrezygnował, kiedy bezceremonialnie zamknęła mu drzwi przed nosem. Jej
zdaniem nie było niczego, co mogliby wspólnie omawiać. Przecież wszystko było w porządku;
pocałował ją, dzięki czemu mógł wytłumaczyć się przed Julie z tego,
dlaczego nie śpi. Może nawet powinna być wdzięczna za to, że przy okazji
uratował również ją. Ponadto nie mieli sobie nic do powiedzenia, bo rozwodzenie
się nad czymś, co już miało miejsce i co nie wydawało się znaczyć
czegokolwiek, najzwyczajniej w świecie nie miało sensu.
Ha, chyba
nawet zaczynała w to wierzyć.
Podeszła
bliżej, wcześniej starannie zamykając za sobą drzwi. Jej lustrzane odbicie
zrobiło to samo, a Jocelyne mimowolnie skrzywiła się, coraz bardziej
świadoma tego, że wizualnie nie prezentowała się dobrze. Nie miała pojęcia czy
to zmęczenie, czy może znowu była bliska tego, żeby się rozchorować, zresztą
było jej wszystko jedno. Brała pod uwagę również to, że mogło brakować jej
krwi, choć tę pijała bardzo rzadko. Z drugiej strony, w ostatnim
czasie nie jadła dużo, więc ludzkie jedzenie mogło okazać się niewystarczające.
Nie spodobało jej się to, zaraz też pomyślała o tym, żeby wykorzystać
chwilę i zadzwonić do domu, jednak w ostatniej chwili zmieniła
zdanie. Rodzice już i tak się martwili, a ona nie miała siły na to,
żeby zapewniać ich, że nie ma powodu, żeby natychmiast zabierali ją z tego
miejsca, nawet jeśli w istocie tego chciała.
Nikłe
światło wpadało przez ulokowane po prawej stronie okna, wypełniając salkę przynajmniej
odrobiną jasności. Dzień zapowiadał się równie pochmurnie, co i wszystkie
inne w ostatnim czasie, ale zdążyła już przyzwyczaić się do specyficznej,
deszczowej aury stanu Waszyngton. W takich momentach zwykle preferowała
siedzenie w domu, zwłaszcza kiedy zanosiło się na opady, a jednak
jakaś jej cząstka marzyła o tym, żeby wyrwać się na zewnątrz. Wiedziała,
że to izolacja i sposób w jaki się czuła sprawiały, że zaczynała mieć
dość tego miejsca, ale to w gruncie rzeczy niczego nie zmieniało. Jasne,
mogła zrezygnować, ale gdzie w takim razie byłby sens tego, co próbowała
zrobić do tej pory? Czekała na… cokolwiek, co przyniosłoby jej jakże upragnione
wyjaśnienia, i chociaż te nie nadchodziły, Jocelyne chciała wierzyć w to,
że chodzi o coś więcej, pomijając oczywiście to, że mogłaby być szalona.
Poza
lustrami i ciągnącą się wzdłuż ściany poręczą, sala nie posiadała
właściwie żadnego wyposażenia. Zauważyła jedynie wciśnięte w kąt drzwi,
które najpewniej prowadziły do kantorka, ale wcale nie czuła potrzeby, żeby
sprawdzać jego zawartość. Dopiero po chwili jej uwagę przykuło ustawione na
parapecie radio, zaraz też podeszła bliżej, by lepiej przyjrzeć się urządzeniu.
Nigdy nie była dobra w obsłudze najróżniejszych technicznych nowinek, ale
znalezienie włącznika nawet dla niej okazało się proste. Nie była również
zdziwiona tym, że z głośników jak na zawołanie popłynęła cała kakofonia
niezidentyfikowanych szumów i trzasków, tym bardziej, że antena była
złożona.
Świetnie, zaraz jeszcze okaże się, że nie ma
zasięgu…, pomyślała, nie szczędząc sobie cynizmu. Nigdy nie była złośliwa,
ale coś w tym miejscu sprawiało, że nie czuła się sobą. Co więcej, wciąż
miała wrażenie, że na każdym kroku prześladował ją pech, więc z powodzeniem
mogła spodziewać się najgorszego. Zepsute radio, które dodatkowo rozpadnie się,
gdy tylko spróbuje go dotknąć? W końcu czemu nie, prawda?
Odszukała
ulokowane na boku urządzenia pokrętło, umożliwiające zmianę częstotliwości.
Chwilę kręciła nim na wszystkie strony, próbując odszukać jakąkolwiek stację, z urządzenia
jednak wciąż wydobywał się tylko i wyłącznie szum. Zrezygnowana,
przypomniała sobie o antenie, zamierzając ją przestawić, w nadziei na
to, że dzięki temu uchwyci chociaż najsłabszy sygnał, nim jednak zdołała to
zrobić…
Jocelyne.
Zamarła,
rękę wciąż trzymając na pokrętle. Przez kilka sekund sama nie była pewna, czego
tak naprawdę powinna oczekiwać, a tym bardziej w jaki sposób powinna
zinterpretować to, co być może
usłyszała. Lekko zmarszczyła brwi, momentalnie negując myśl o tym, że
mogłaby usłyszeć swoje imię. To zdecydowanie nie było możliwe, zresztą zdążyła już
się przekonać, że wyobraźnia lubi płatać jej figle, zwłaszcza kiedy była
zmęczona.
Wiedziała o tym,
a jednak początkowo nie była w stanie zmusić się do tego, żeby po raz
kolejny zmienić częstotliwość. Wciąż słyszała szum, ten zresztą coraz bardziej
zaczynał ją irytować, przenikliwy i nieprzyjemny. To, że bezwiednie przesunęła
się bliżej, instynktownie wysilając wszystkie zmysły i chcąc upewnić się,
że zupełnym przypadkiem…
Nie.
Po prostu…
nie.
Wypuściła
powietrze ze świstem, po czym gwałtownie wyprostowała się do pionu. Antena…
Miała odpowiednio ustawić antenę, żeby…
Jocelyne…
Joce.
Zastygła w bezruchu,
czując się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w brzuch. Przez
dłuższą chwilę ledwo była w stanie złapać dech, początkowo nawet
nieświadoma tego, że w ogóle przestała oddychać. Zadrżała
niekontrolowanie, wciąż nieświadoma tego, skąd i dlaczego mógłby dobiegać
jakikolwiek głos – i to na dodatek taki, który raz po raz wypowiadał jej
imię. To musiała być jej wyobraźnia – nic innego – a jednak wyraźnie
słyszała raz po raz powracające słowa, nieznacznie wyróżniające się na tyle
coraz głośniejszego szumu.
Chciała się
odsunąć, ale i tego nie zdecydowała się zrobić. W zamian nogi nagle
odmówiły jej posłuszeństwa, a Joce osunęła się na kolana. Wciąż siedziała
przy nisko osadzonym parapecie, wspierając na nim łokcie i w całkowicie
bezwiedny, niekontrolowany sposób nachylając się ku radiu. Serce biło jej
oszalałe, krew tętniła w uszach, a jednak pomimo tego wciąż wyraźnie
słyszała ten niespójny dźwięki… i swoje imię… i…
A potem
uświadomiła sobie, że wcale nie słyszy szumu, ale niespójne szepty – początkowo
niewyraźne, z czasem coraz głośniejsze i wydające się rozbrzmiewać
zarówno wokół niej, jak i w jej głowie.
Poczuła, że
robi się jej gorąco, ale prawie nie zwróciła na to uwagę, w pełni
skoncentrowana na tym, co działo się wokół niej. Była jak zahipnotyzowana,
zdolna wyłącznie do tego, żeby trwać w bezruchu i słuchać, chociaż
coraz wyraźniejsze szepty napawały ją przerażeniem. To się nie dzieje…, pomyślała, ale jak i wielokrotnie
wcześniej, tak i tym razem oszukiwanie samej siebie nie przyniosło
pożądanego skutku. Wszystko było nie tak, a ona po raz kolejny
doświadczała czegoś, co w normalnym wypadku zdecydowanie nie powinno mieć
miejsca.
W pewnym
momencie dotarło do niej, że słyszy wiele głosów, mieszających się ze sobą i naprzemiennie
szepcących w jakimś obcym, melodyjnym języku, który okazał się równie
piękny, co i przyprawiający o dreszcze. Nie była pewna, jakim cudem
udawało jej się rozpoznawać poszczególne tony, a tym bardziej ocenić, że
głosy nie należały do jednego mówcy, ale nie dbała o to, zdecydowanie
bardziej przejęta tym, że jej szaleństwo najwyraźniej było na dobrej drodze do
tego, żeby wejść na jakiś wyższy poziom. Słuchała, raz po raz wzdrygając się,
kiedy pośród obcych jej słów w jakimś starym, najpewniej dawno już
zapomnianym języku, zdarzało jej się wychwycić swoje imię.
Rozpoznawała
jeszcze jedno, a przynajmniej miała wrażenie, że powracające raz po raz
słowo przypomina jej inne, które już słyszała. Dzięki bliskim miała okazję zaznajomić
się z kilkoma językami, sama zresztą całkiem wprawnie mówiła po włosku i francusku,
choć słowo, które wzbudziło w niej tak wiele emocji, zdecydowanie
wywodziło się z zupełnie innego rejonu świata… Chyba.
Morte.
Śmierć.
Nerwowo
zacisnęła dłonie na krawędzi parapetu, tak mocno, że aż okazało się to bolesne.
Już nie myślała, świadoma tylko i wyłącznie narastającej paniki oraz
przejmującej pustki w głowie. Była przerażona i aż nazbyt świadoma
tego, że powinna przerwać to, co działo się wokół niej, jednak nie była w stanie.
Próbowała walczyć z samą sobą, a zwłaszcza z zesztywniałym
ciałem, to jednak w pełni odmówiło jej posłuszeństwa. W efekcie mogła
co najwyżej trwać w bezruchu, słuchać coraz głośniejszych szeptów, które
stopniowo zaczynały przypominać niezrozumiały, przyprawiający o zawroty
głowy bełkot, i modlić się w duchu o to, żeby ciśnienie nagle
nie rozsadziło jej czaszki.
Te głosy…
jej imię…
Tego było
za dużo; zdecydowanie zbyt wiele, ale…
–
Jocelyne…? Joce!
Wszystko
ustało w zaledwie ułamku sekundy, pozostawiając ją samą i roztrzęsioną
tuż obok wydającego z siebie jednostajny szum radia. W ułamku sekundy
wszystko najzwyczajniej w świecie wróciło do normy, choć w głowie
wciąż rozbrzmiewały jej te szepty – nieludzkie, niepokojące… i niemalże
błagalne, choć nie potrafiła w żaden sposób doszukać się logiki w kolejnych
słowach, które udało jej się wychwycić. Potrzebowała dłuższej chwili, by
poderwać głowę, nim jednak zdołała odwrócić się w stronę drzwi, czyjeś
dłonie zacisnęły się na jej ramionach, zaskakując ją do tego stopnia, że
wzdrygnęła się niekontrolowanie i bez chwili wahania zdzieliła niczego
niespodziewającego się intruza łokciem w brzuch.
Usłyszała
jęk i przekleństwo, co skutecznie sprowadziło ją na ziemię – tym bardziej,
że ten konkretny głos znała aż nazbyt dobrze. Dallas skulił się, cofając o kilka
kroków i wyraźnie mając problem z tym, żeby złapać oddech. Zielone
oczy utkwił w niej, po części rozżalony, co i zaskoczony tak
niespodziewanym atakiem, ten zresztą w niemniejszym stopniu wytrącił ją z równowagi.
Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnowała, wciąż niezdolna
do tego, by wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk.
– Okej…
Dobra, rany, to tylko ja. – Chłopak znowu się skrzywił, po czym w końcu
spróbował wyprostować do pionu. – Wyglądasz tak, jakbyś zobaczyła ducha i… Au,
ale siłę to ty masz – ocenił, a Joce niemalże prychnęła, mimowolnie myśląc
o tym, że powinien cieszyć się, że nie cisnęła nim o ścianę… Albo
przypadkiem nie trafiła niżej. – Cholera… Ale fakt, chyba sobie zasłużyłem –
przyznał, choć wciąż nie sprawiał wrażenia zachwyconego tym, że mógłby oberwać.
– Chyba? –
wyrwało jej się.
Skrzywiła
się, tym bardziej, że jej głos zabrzmiał okropnie, nieco drżący i jakby
zdławiony. Dallas znowu jej się przyjrzał, po czym lekko zmarszczył brwi,
wydając się intensywnie nad czymś myśleć. Ciąż trzymał się za brzuch, ale
przynajmniej zdołał się wyprostować, lekko tylko zgarbiony i wyraźnie
skonsternowany wnioskami, które najwyraźniej udało mu się wyciągnąć.
– Ja to ja,
ale wyglądasz marnie… Wszystko w porządku? – zapytał wprost; samo pytanie
zabrzmiało zaskakująco wręcz łagodnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że
śmiertelnie przerażona trwała tuż przy wciąż włączonym radio, a wpatrzonego
w nią chłopaka znokautowała tylko i wyłącznie dlatego, że
niefortunnie zaszedł ją od tyłu.
Energicznie
pokręciła głową, sama niepewna tego, co powinna mu odpowiedzieć. Wciąż była
oszołomiona, w głowie nadal słysząc tylko i wyłącznie niespójne
szepty, które towarzyszyły jej przez cały ten czas. Wiedziała, że wszystko jest
nie tak, choć szczerze wątpiła w to, żeby Dallas zrozumiał, gdyby
zdecydowała się mu o tym powiedzieć. Dlaczego zresztą miałaby mu się z czegokolwiek
tłumaczyć, zwłaszcza po tych wszystkich dniach pieczołowitego unikania
przebywania w jego obecności? Nie rozumiała, dlaczego to właśnie on
pojawiał się tam, gdzie działy się jakieś dziwne rzeczy, czy to rzucając się do
pomocy Vicki, czy też interesując się jej samopoczuciem. Co więcej, nie miała
pojęcia, skąd wziął się pod gabinetem Rona i co kombinował, zanim nieco
niefortunnie popsuła wszystko swoją jakże „wyjątkową” niezdarnością. Sądziła zresztą,
że gdyby zaczęła go wypytywać, on nie pozostałby jej dłużny, a na to
zdecydowanie nie mogła sobie pozwolić.
Ostatecznie
nie odezwała się nawet słowem, nie tylko nie ufając sobie samej, ale przede
wszystkim jemu. Czuła się dziwnie w jego obecności, wciąż zażenowana
pocałunkiem, który nie powinien mieć miejsca. Oszołomiona i zła,
zdecydowanie nie miała ochoty na to, żeby prowadzić jakiekolwiek rozmowy, a już
zwłaszcza z kimś, kto wzbudzał w niej tak wiele skrajnych emocji.
Dallas miał w sobie coś, co doprowadzało ją do szału, zwłaszcza odkąd…
Och, to nie było istotne – a ona wolała nie mieć z nim nic wspólnego,
przynajmniej do momentu, w którym nie zrozumiałaby, czego tak naprawdę
powinna się spodziewać.
Drgnęła,
próbując się podnieść. Natychmiast przesunął się w jej stronę, wyciągając
rękę i sprawiając wrażenie gotowego do tego, żeby w razie potrzeby
pomóc jej wstać, ale zdecydowanym ruchem odtrąciła jego ramiona. Chwiejnie
stanęła na nogi, całą energię wkładając w to, by móc utrzymać się w pionie
i przypadkiem nie zrobić z siebie jeszcze większej idiotki, gdyby do
głosu doszedł jej całkowity brak koordynacji. Coraz bardziej zdeterminowana,
dumnie odrzuciła jasne włosy na plecy, po czym wyminęła go, szybkim krokiem
ruszając w stronę drzwi. Miała ochotę pobiec, ale nie czuła się na tyle
pewnie, zresztą podejrzewała, że nadmierna prędkość byłaby niczym prośba o to,
żeby potknąć się o własne nogi i wylądować na ziemi. Zdecydowanie nie
zamierzała sobie na to pozwolić, niezależnie od tego, jak bardzo chciała zniknąć
mu z oczu.
– Hej,
czekaj! – zaoponował Dallas, otrząsając się na tyle, by w porę ruszyć w jej
stronę. Chwycił ją za ramię, odwracając w swoją stronę w na tyle
zdecydowany sposób, by nie miała innego wyboru, prócz tego, żeby jednak
spojrzeć mu w oczy. – Nie uciekaj znowu. To było głupie, wiem… Cholera,
spanikowałem, okej? Nie chciałem… – Urwał, po czym z niedowierzaniem
pokręcił głową. – Jocelyne…
– Co tutaj
robisz? – przerwała mu pośpiesznie, prawie że nie krzywiąc się, kiedy wypowiedział
jej imię. W uszach wciąż słyszała te szepty, a zwłaszcza sposób w jaki
te głosy wypowiadały jej imię.
– Zdawało
mi się, że ktoś tutaj jest, a potem zobaczyłem ciebie. Powiesz mi
przynajmniej, czy wszystko w porządku? – wyrzucił na wydechu Dallas, najwyraźniej
nie zamierzając tak po prostu odpuścić.
Zacisnęła
usta, ledwo powstrzymując się przed rzuceniem czegoś złośliwego. Była zmęczona,
a on wcale nie pomagał jej tymi wszystkimi pytaniami i naciskaniem na
rozmowę. Nie rozumiała, dlaczego niektórzy musieli być aż tak uparci, ale
najwyraźniej faceci mieli to do siebie, że lubili działać innym na nerwy.
– Dziękuję,
nic mi nie jest – rzuciła, nawet nie siląc się na to, żeby zabrzmieć w miły,
zachęcający sposób. Spojrzenie wbiła w jego palce, wciąż zaciskające się
na jej ramieniu, próbując jednoznacznie dać mu do zrozumienia, że taki stan
rzeczy niekoniecznie przypadł jej do gustu. – Mógłbyś mnie w końcu puścić?
Dallas
westchnął, ale przynajmniej nie próbował się spierać. Zauważyła, że przez jego
twarz przemknął cień, kiedy przy pierwszej okazji cofnęła się o krok,
niemalże potykając się o własne nogi, w próbie odsunięcia się na
względnie bezpieczną odległość.
– Teraz
lepiej? – zapytał, ale najwyraźniej nie oczekiwał tego, że odpowie, bo mówił
dalej: – Naprawdę jesteś bardzo blada… Nic ci nie jest? Mam na myśli… Wiesz,
cholera wie, co złapała Vicki – zauważył, a Joce zawahała się, co najmniej
zaskoczona tym, że niejako okazywał jej troskę.
– Po prostu
mnie zaskoczyłeś – powiedziała, odrobinę spuszczając z tonu. – Nieważne. I tak
miałam już wracać do pokoju, więc… – Zamilkła, po czym mimowolnie skrzywiła
się, słysząc wciąż obecny szum radia. Zrobiła krok w stronę urządzenia, zamierzając
je wyłączyć (albo cisnąć o podłogę, gdyby stawiało opór), ale ubiegł ją
Dallas. Sfrustrowana tym, że wciąż nie dawał jej spokoju, wyprostowała się
niczym struna, po czym z braku lepszych perspektyw zaplotła ramiona na
piersi. – Tak czy inaczej, miałam wracać – powtórzyła.
– I to
oczywiście nie jest moja wina, tak? – rzucił sceptycznym tonem. Zaraz po tym
wzruszył ramionami, w pośpiechu reflektując się na widok jej miny: – Okej,
to przynajmniej cię odprowadzę… No nie patrz tak na mnie! Dobra, wiem, że źle
zrobiłem, ale co miałem zrobić? Spanikowałem i tyle!
Chcąc nie
chcąc spojrzała mu w oczy, sama niepewna tego, co powinna zrobić.
Podświadomie czekała na to, aż przestanie jojczyć, w zamian zadając jakieś
absolutnie niepasujące jej pytanie, jednak nic nie wskazywało na to, by miał
zamiar to zrobić. Milczał, najwyraźniej czekając na jakąkolwiek reakcję z jej
strony i wydając się niemalże błagać wzrokiem o tym, by znowu nie
próbowała wysłać go do diabła.
Wypuściła
powietrze ze świstem, w głowie szukając jakiejkolwiek sensownej wymówki,
ale nic nie przychodziło jej do głowy. Ostatecznie zwiesiła ramiona, ledwo
powstrzymując się przed wytknięciem mu tego, że sprawiał, iż czuła się tak,
jakby towarzyszył jej stały przymus. Cóż, z jego perspektywy najwyraźniej
wszystko było w porządku, chociaż… właściwie dlaczego miałoby nie być? W końcu
jakby nie patrzeć uratował ich oboje, w nie do końca konwencjonalny
sposób, jednak skoro już zdecydował się przeprosić…
Cholera.
Chwilę
jeszcze milczała, chociaż sama zaczynała mieć dość przeciągającej się ciszy.
Ucieczka wciąż wydawała się łatwiejszą i bezpieczniejszą opcją, ale nie
potrafiła zmusić się do tego, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję. Dallas wciąż
wzbudzał w niej mieszane uczucia, ale jedocześnie coś w nim zdawało
się ją przyciągać, co w znacznym stopniu komplikowało sytuację. Czuła, że
muszą porozmawiać, zresztą prędzej z później musiało do tego dojść, tym
bardziej, że nie mogła unikać go w nieskończoność, skoro niejako mieszkali
pod jednym dachem.
– Pewnie i tak
potknęłabym się na schodach – mruknęła gniewnie, niejako zażenowana własna
nieporadnością.
Zaraz po
tym z wolna ruszyła w stronę drzwi, nawet niezaskoczona tym, że pojął
aluzję i bez chwili wahania ruszył za nią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz