Elizabeth
Drżała, ale prawie nie była
tego świadoma. Trwała w bezruchu, bezwiednie kołysząc się w przód i w tył, mając wrażenie, że wokół niej rozgrywa się istne szaleństwo, chociaż i o
tym starała się nie myśleć. W żaden sposób nie potrafiła określić tego, co
czuła, mając wrażenie, że wypełnia ją nicość – całkowita pustka, która
sprawiała, że zaczynała być obojętna na wszystko i wszystkich. Oddychała
głęboko, niemalże spazmatycznie, bezskutecznie próbując zapanować nad emocjami,
choć i te wydawały się przytłumione i jakby odległe. Miała ochotę znaleźć
jakiś cudowny sposób na to, żeby spróbować się od tego odciąć, jednak nie była w stanie
zrobić niczego, co mogłoby choć w niewielkim stopniu jej to ułatwić.
To się nie
działo, nie mogło się dziać… Powtarzała to w duchu raz za razem, mając
nadzieję, że dzięki temu łatwiej będzie jej w to uwierzyć, jednak nic
podobnego nie miało miejsca. Przed oczami wciąż miała twarz Jasona, a zwłaszcza
jego rubinowe tęczówki – tak niezwykłe, hipnotyzujące i na swój sposób
nieludzkie. Nie widziała już niczego, mając dziesiątki pytań, które pragnęła
zadać, jednak nie była w stanie wykrztusić z siebie chociaż słowa.
Chyba nawet nie chciała się nad tym zastanawiać, paradoksalnie równie mocno
pragnąć poznać odpowiedzi, jak i bojąc się tego, co mogłaby usłyszeć.
Gdyby to przynajmniej
było takie proste…
No cóż, nie
było, o czym przekonała się już od pierwszej chwili, kiedy Damien wprost
oznajmił jej to, co potrafi. Uzdrowiciel. W końcu dlaczego nie, prawda? W końcu
od samego początku widziała, że tamtej
nocy wydarzyło się coś więcej, aniżeli próbował jej wmówić. Pamiętała
bijące od jego ciała ciepło, a także przytłumiony, stopniowo wycofujący
się ból. Wiedziała, że coś jest nie tak i że wszyscy wokół ją okłamując,
nawet jeśli zarówno Damien i reszta jego rodziny twierdzili coś innego.
Czuła to, irytowała się i walczyła o prawdę, jednak kiedy przyszło co
do czego…
Cóż, teraz
perspektywa poznania odpowiedzi wcale nie wydawała się jej aż tak atrakcyjna.
W głowie
jej wirowało, ale i nad tym nie próbowała się zastanawiać. Wcisnęła się w kąt
tego cholernego pokoju, nie po raz pierwszy zastanawiając się nad tym, co
takiego podkusiło ją, by wsiąść do samochodu obcego mężczyzny, a ostatecznie
przyjechać tutaj. Być może była w szoku, a może liczyła na szybką
śmierć, bo chyba do tego sprowadzało się ufanie komuś, kto zdecydowanie nie był
człowiekiem. Elizabeth czuła, że odpowiedź jest jeszcze bardziej złożona i że
stwierdzenie „uzdrawiam dotykiem” wkrótce znacznie jej się jawić jako coś
niemalże normalnego w porównaniu z tym, co jeszcze mogła usłyszeć,
jednak zdecydowanie nie była na to gotowa. Już sama nie była pewna, czego tak
naprawdę chciała, nagle będąc w stanie marzyć tylko i wyłącznie o tym,
by móc rzucić się do ucieczki i jakkolwiek odciąć się od tego, co działo
się wokół niej. Była w niebezpieczeństwie, co zresztą potwierdził Damien,
ale to nadal nie tłumaczyło niczego – a już zwłaszcza tego, dlaczego Jason
był żywy.
Miała
ochotę wyjąć telefon i zadzwonić do rodziców, by móc zażądać wyjaśnień.
Jakkolwiek przerażona by nie była, kiedy słuchała wyjaśnień chłopaka, zdołała
wywnioskować tylko jedno – była okłamywana, a oni doskonale o tym wiedzieli. Chciała się upewnić, czy tak
był w istocie; wprost zapytać ich o to, czy zdawali sobie sprawę z tego,
że jej brat już od dłuższego czasu miał się dobrze, przynajmniej teoretycznie.
Pragnęła spojrzeć im w oczy i usłyszeć odpowiedź, najlepiej przeczącą,
chociaż jakaś jej cząstka czuła, że brat powiedział jej prawdę.
Cóż, on
jeden.
Usłyszała
skrzypnięcie drzwi i tylko to utwierdziło ją w przekonaniu, że ten
mężczyzna – Lawrence – wrócił do sypialni. Nie uniosła głowy, ale spróbowała
zerknąć w stronę łóżka przez rozstawione palce, dyskretnie obserwując Claire.
Dziewczyna kończyła rozmawiać z kimś przez telefon, w pośpiechu
wyrzucając z siebie jakieś zapewnienia i raz po raz musząc przerywać
jakiejś wyraźnie wygadanej, entuzjastycznej osóbce. Liz wydało się, że słyszy
kobiecy głos i doszła do wniosku, że dziewczyna musiała rozmawiać z matką,
chociaż i co do tego nie miała pewności. Nie ufała już ani sobie, ani
swoim zmysłom, woląc z rezerwą podchodzić do tego, co widziała i słyszała,
traktując wszystko w taki sposób, jakby oglądała film – jako odległe,
należące do kogoś innego wspomnienia, które nie miały z nią żadnego
związku.
Claire
wypuściła powietrze ze świstem, po czym bez słowa oddała Aldero komórkę.
Wydawała się spokojna, poza tym nie była już aż tak chorobliwie blada, co nie
powinno mieć miejsca, jeśli faktycznie Brian podał jej to, co wszyscy podejrzewali.
Liz lubiła przedmioty ścisłe, a biologię i chemię poznała dość
dobrze, by zakładać, że po takiej dawce środków odurzających dziewczyna już
dawno powinna była wylądować w szpitalu i to najpewniej w stanie
bezpośredniego zagrożenia życia. Nie do pomyślenia było dla niej to, że Claire
mogłaby ot tak dojść do siebie, nie potrzebując pomocy nawet przy tym, by
swobodnie utrzymać szklankę z wodą, którą bez słowa podsunął jej Lawrence.
Damien wciąż siedział obok, wyglądając na chętnego rzucić się kuzynce na pomoc,
gdyby jednak zasłabła albo gorzej się poczuła, spojrzenie jednak utkwił w jakimś
bliżej nieokreślonym punkcie w przestrzeni – przynajmniej do czasu, bo
nagle odwrócił głowę, spoglądając wprost na skuloną na pufie Liz.
– Ech…
Elizabeth? – zaryzykował, starannie wypowiadając jej imię.
Drgnęła,
ale tym razem zmusiła się do tego, żeby się wyprostować. Już od dłuższego czasu
próbowała psychicznie przygotować się na jakąkolwiek rozmowę, do tej pory nie
będąc w stanie przyjąć do wiadomości tego wszystkiego, co zdołała
usłyszeć. Niektóre wypowiedzi przemykały przez jej umysł, nie pozostawiając po
sobie nawet śladu i brzmiąc niewiele lepiej od niezrozumiałego bełkotu.
Uparcie
milczała, nie będąc w stanie wykrztusić z siebie chociaż słowa. Co zresztą
mogłaby im powiedzieć? Mogła zadawać pytania, jednak i tego nie potrafiła
sobie wyobrazić, sama niepewna tego, od czego powinna zacząć. „Kim jesteście?”
– cisnęło jej się na usta, ale i to brzmiało niedorzecznie, niejako
dowodząc temu, że tak naprawdę nigdy nie poznała dziewczyny, którą przez tyle
czasu miała za najlepszą przyjaciółkę. To względem Eleny czuła najsilniejszy żal,
rozbita i zraniona zarazem, w miarę jak docierało do niej, że
Cullenówna zataiła przed nią o wiele więcej, aniżeli mogłaby przypuszczać.
– Czyli mam
jednak nic nie robić, tak? – odezwał się cicho Lawrence, jakby od niechcenia
spoglądając w jej stronę. Nie miała pojęcia, co takiego w sobie miał,
ale coś w nim sprawiało, że wolała nie patrzeć mu w oczy. – No cóż…
–
Zdecydowani nie – zapewnił natychmiast Damien. – Liz… – zaczął o wiele
łagodnie.
Nerwowo
zacisnęła dłonie w pięści, tak mocno, że aż poczuła ból, co skłoniło ją do
poluzowania uścisku. Nie miała pojęcia, skąd brało się przekonanie, że
upuszczenie sobie krwi nie jest najlepszym pomysłem, ale jakiś cichy głosik w jej
głowie sprawiał, że wiedziała, iż nie powinna sobie na to pozwolić.
– Powiesz
mi jedną rzecz, Damien? – zapytała tak cicho, że ledwo była w stanie
siebie samą zrozumieć.
Nie była
pewna, dlaczego zwracała się bezpośrednio do niego, ale tak było o wiele
prościej. W głowie miała pustkę, przez co skoncentrowanie się na
czymkolwiek albo kimkolwiek, jawiło jej się jako niewykonalne, zdecydowanie
zbyt trudne do realizacji zadanie. Prościej było walczyć o zachowanie
pustki w głowie, bezmyślnie wpatrując się w jeden punkt albo udając,
że nie dzieje się nic, co mogłoby okazać się warte jej uwagi. Z jakiegoś powodu
w całym tym chaosie to właśnie Damien jawił jej się jako ktoś, kto byłby w stanie
ją przed tym całym zamieszaniem uratować, będąc niczym gwarancja upragnionego
spokoju – stały element, który mogłaby uznać za zapewnienie bezpieczeństwa,
którego tak bardzo potrzebowała, a które wciąż pozostawało gdzieś poza jej
zasięgiem.
– Co
takiego? – zachęcił ją natychmiast. – Wszystko będzie okej, ale…
– Na pewno
– przerwała mu, prawie nieświadoma tego, co mówi. – Na pewno, ale… – powtórzyła
i spojrzała mu w oczy. Czuła, że jej własne błyszczą w niezdrowy,
intensywny sposób, zdradzając obecność nieudolnie hamowanych łez żalu i narastającej
irytacji. Bała się i jednocześnie była na siebie o to zła, mając
poczucie, że na własne życzenie traci kontrolę nad sytuacją. – W takim
razie powiedz mi, proszę, dlaczego on tam był… Dlaczego mój martwy brat jak
gdyby nigdy nic stał sobie w korytarzu i próbował mnie zabić?!
Nie chciała
podnosić głosu, to jednak okazało się o wiele silniejsze od niej. Równie
wielkie wrażenie zrobiły na niej wypowiedziane słowa, tak ostateczne i niedorzeczne
zarazem. Do tej pory za wszelką cenę usiłowała odrzucić od siebie te niebezpieczne
myśli, które nie powinny mieć racji bytu, jednak z chwilą, w której
zdecydowała się je sformułować i wypowiedzieć na głos, odniosła wrażenie,
że tym samym uczyniła je prawdziwszymi. To było niczym przyznanie, że takie
rzeczy w istocie miały miejsce – że mogły się wydarzyć i że w takim
wypadku powinna była je zaakceptować, nawet jeśli stały w kontrze do
wszystkiego, co dotychczas składało się na jej względnie spokojny, poukładany
świat. Teraz już nic nie było takim, jakim być powinno, a Liz nie miała
pojęcia w jaki sposób wrócić do tego, co miała kiedyś. Coś się zmieniło i to
bez jej wiedzy i zgony, rzucając ją w sam środek czegoś nowego, czego
w żaden sposób nie potrafiła wytłumaczyć i właściwie opisać.
Czuła się
rozbita, co nigdy dotąd nie miało miejsca. Już wcześniej odczuwała symptomy
tego, walcząc o przypomnienie sobie szczegółów tamtego wypadku, to jednak
było niczym w porównaniu z tym, czego doświadczała tym razem. Wtedy
po prostu przeczuwała, ale teraz…
Teraz już nic
nie było takim, jak dotychczas sądziła – i nie miało być.
Tego, jakie
były zamiary Jasona, również była pewna, choć sama myśl o śmierci, a tym
bardziej bracie w roli kata, wydawała jej się niedorzeczna. Chciała
wierzyć w to, że coś pomyliła i że to wcale nie jest aż takie proste,
jednak podświadomie czuła, że było. Wciąż czuła ten lodowaty oddech na szyi, słyszała
jego szept i…
– Twój… Twój
brat? – usłyszała głos wyraźnie wstrząśniętej Eleny. Poczuła na sobie
oszołomione spojrzenie przyjaciółki – jedynej osobie, której w ogóle
opowiadała o przeszłości. – Jason? Ale mówiłaś, że…
– Wiem, co
mówiłam! – Spojrzała na dziewczynę rozszerzonymi do granic możliwości oczami. –
I dzisiaj rano jeszcze sama w to wierzyłam… A potem wpadłam na
niego na korytarzu. Był tam, rozmawialiśmy… Rozpoznał mnie – dodała, po czym
bezwiednie przycisnęła dłoń do ust. Drżała i teraz w końcu była tego
świadoma, tym bardziej, że w którymś momencie impulsywnie poderwała się na
równe nogi. – Nigdy wcześniej tak bardzo się nie bałam, chociaż to i tak
nic w porównaniu z tym, co było później. Gdyby nie Damien… – Znowu
urwała, po czym załzawionymi oczami spojrzała na chłopaka. – Po raz drugi.
Dlaczego?
Nie
odpowiedział, wyraźnie zaskoczony pytaniem, które zdecydowała się zadać. Nie
miała pojęcia, dlaczego już drugi raz to właśnie on ryzykował, byleby tylko
zapewnić jej bezpieczeństwo. Pojawiał się zawsze, kiedy tego potrzebowała,
niczym jakiś cholerny wybawca, chociaż zdecydowanie nie musiał tego robić. Co z tego,
że była znajomą jego kuzynki – i to na dodatek takiej, której szczerze nie
znosił? To do niczego go nie zobowiązywało, chociaż być może z perspektywy
kogoś, kto… uzdrawiał, sprawy wyglądały
na o wiele bardziej złożone. Jakkolwiek by nie było, ta jedna kwestia nie
dawała jej spokoju, zresztą tak jak i to, że jakaś jej cząstka wydawała
się do niego lgnąć, czując się naprawdę bezpiecznie, kiedy był obok.
Usłyszała
dziwny dźwięk, który dopiero co rozpoznała jako kaszel. Uniosła brwi, wymownie
spoglądając na Aldero, który odchrząknął i odsunął się, bezskutecznie próbując
nie zwracać na siebie uwagi i zamaskować śmiech. Spodziewała się wielu rzeczy,
ale nie czegoś takiego, choć może w przypadku Al'a nawet nie powinna być
zdziwiona. Po Damienie widziała, że wyglądał tak, jakby miał ochotę urwać
chłopakowi głowę, co również nie było niczym nowym, choć widok podenerwowanego
Licavoli nie należał do tych rzeczy, które można było zaobserwować na co dzień.
– Gorzej
ci, Aldero? – syknął przez zaciśnięte zęby Damien. – Jak coś, to Claire może
zrobić ci trochę miejsca na tym łóżku.
– Nie
przeszkadzajcie sobie… Serio, ja tylko tak… – Chłopka urwał, po czym
energicznie pokręcił głową. – Nie chciałaś przypadkiem zapytać o coś
innego, Liz? – wypalił nagle, a ona zesztywniała.
Oczywiście,
że chciała, chociaż w żaden sposób nie potrafiła się do tego zmusić. W głowie
miała pustkę, a to, że wszyscy spoglądali na nią tak, jakby widzieli ją po
raz pierwszy, jedynie wszystko utrudniało. Próbowała ignorować ich spojrzenia,
raz po raz próbując doprowadzić się do porządku, jednak z równym
powodzeniem mogłaby dążyć do tego, żeby przestać oddychać – absolutnie niemożliwe
i do tego zbędne. Wszystko było nie tak, a przecież miało być gorzej,
czego była pewna w równym stopniu, co i powrotu własnego, zmarłego brata.
Wypuściła
powietrze ze świstem, po czym wplotła palce w ciemne włosy, pociągając
lekko za długie kosmyki. Niech to szlag, jak bardzo beznadziejna była? Nie tak
dawno temu sama dążyła do tego, żeby poznać prawdę, a kiedy w końcu
pojawiła się okazja, robiła wszystko, byleby odsunąć od siebie ten moment
najdalej, jak tylko byłoby to możliwe. Przeczyła samej sobie, naprzemiennie dążąc
do zrozumienia i uciekając, co zdecydowanie nie miało doprowadzić jej do
niczego. Wiedziała o tym doskonale, a jednak…
– Muszę stąd
wyjść – oznajmiła i niemalże biegiem rzuciła się w stronę drzwi.
Ręce jej
drżały, kiedy zaczęła zmagać się z klamką, w końcu jednak zdołała
wydostać się z sypialni. W efekcie omal się nie wywróciła, jedynie
cudem nie potykając się o własne nogi i będąc w stanie myśleć
tylko i wyłącznie o tym, że ktoś w każdej chwili mógł próbować
ją zatrzymać. Czuła się dziwnie, w równym stopniu roztrzęsiona i oszołomiona,
będąc wręcz w stanie przysiąc, że za moment przestanie być w stanie
oddychać. Czuła uścisk w gardle, mając wrażenie, że ktoś siedzi na jej
piersi, skutecznie miażdżąc żebra i uciskając płuca. Wiedziała, że to
tylko jej wyobraźnia albo jakaś nietypowa reakcja organizm, ale nie była w stanie
zrobić niczego, by choć po części móc nad sobą zapanować.
Nie wyszła z mieszkania,
chociaż miała na to ochotę. Nie była pewna w której części miasta byli,
zresztą samotne błąkanie się po ulicach Seattle, na dodatek nocą, w krótkiej
sukience z imprezy, stanowiło niewiele lepszą perspektywę od tego, co
robiła teraz, przebywając z… tymi wszystkimi osobami. Co więcej, tam mógł być
Jason, a jej robiło się słabo na samą myśl o tym, że miałabym trafić
na niego w ciemnościach. Tutaj było bezpiecznie, nawet jeśli wcale nie
czuła się w ten sposób, w panikę nie wpadając tylko i wyłącznie
dzięki szokowi i… Damienowi, który w jakiś pokrętny sposób uspokajał ją
samą tylko swoją obecnością.
Jej wzrok
spoczął na przeszklonych drzwiach, prowadzących bezpośrednio na przylegający do
apartamentu balkon. Przemknęła przed aneks kuchenny, dopadając do mechanizmu i już
po chwili będąc w stanie wydostać się na zewnątrz. Zadrżała
niekontrolowanie od różnicy temperatur, jednak nawet to nie było w stanie
zmusić ją do tego, by wróciła do środka. Nie miała pojęcia, kiedy się
rozpadało, jednak przed sobą wyraźnie widziała ścianę wody; deszcz – nawałnica
niemalże – wydawał się zawzięcie atakować ziemię, całkowicie podatny na siłę
grawitacji. Coś w tym widoku sprawiło, że tym bardziej odczuwał potrzebę,
żeby się popłakać, nagle nie marząc o niczym więcej, prócz skulenia się w kącie
i spędzeniu tam kilku następnych godzin. W zasadzie mogła sobie na to
pozwolić, chroniona przed wilgocią za sprawą przeźroczystego, plastikowego
daszku, który dostrzegła, kiedy z zaciekawieniem zdecydowała się unieść
głowę ku górze.
Z wolna
podeszła do barierki, wzdrygając się mimowolnie, kiedy na jej skórze osiadło
kilka rozpryśniętych kropelek deszczu; widziała rozciągającą się poniżej
panoramę miasta i przypominające cienkie druciki ulice, co uprzytomniło
jej, jak wysoko się znajdowała. Ostatnie piętro wysokiego apartamentowca
sprawiało, że czuła się niemalże jak w jakimś innym świecie, choć to
równie dobrze mogło mieć związek z tym, czego doświadczała już od
dłuższego czas, zwłaszcza po spotkaniu z Jasonem.
Jason żyje. Jason chce mnie zabić i…
–
Elizabeth?
Omal nie
wyszła z siebie, słysząc za sobą cichy, troskliwy szept. Odwróciła się
gwałtownie, przywierając plecami do barierki i spoglądając z wyrzutem
na stojącego w progu Damiena. Chłopak rzucił jej przepraszające
spojrzenie, po czym z wahaniem podszedł bliżej, starając się utrzymać
odległość, która – przynajmniej w teorii – byłaby w stanie ją
uspokoić. Wcale nie czuła się dzięki temu lepiej, chociaż… Cóż, gdyby dobrze
się nad tym zastanowić, to chyba liczyły się intencje.
– Nie martw
się, nie zamierzam w panice stąd wyskoczyć, jakbym była jakaś nienormalna
– rzuciła cierpko. Dopiero po chwili dotarło do niej, że to nie zabrzmiało
najlepiej, zwłaszcza w świetle tego, co zrobiła w liceum Joce. –
Przepraszam.
Wysilił się
na uśmiech.
– Za co? –
zapytał, nie kryjąc zaskoczenia. – Jesteś w szoku, a ja cię
przestraszyłem. To najzupełniej normalne.
Może i miał
rację, ale zdecydowanie nie zamierzała się nad tym rozwodzić. Wciąż go
obserwując, ostrożnie obróciła się w taki sposób, by móc obserwować
miasto. Damien musiał uznać to za przyzwolenie, bo po chwili znalazł się tuż
obok niej, przynajmniej starając się nie poruszać tym przyprawiającym o zawroty
głowy tempem. Oboje milczeli, ale to było dobre, a ona czuła się przy nim
całkiem swobodnie, pomimo wrażenia, że wszystko jest nie tak i że w każdej
chwili będzie mogło ulec zmianie. Z drugiej strony…
– Powiesz
mi w końcu, kim jesteś? – zapytała cicho, uparcie na niego nie patrząc. –
Poza tym, że… okazjonalnie się świecisz i uzdrawiasz dotykiem. Bo w to,
że cokolwiek sobie wyobraziłam, już raczej nie uwierzę.
– Ech… Nie
mogłaś mi ułatwić, prawda? – mruknął, po czym westchnął cicho. – Mam uznać, że
gramy w „dwadzieścia pytań”? – rzucił pół-żartem, pół-serio.
Wzruszyła
ramionami.
– To brzmi
tak, jakbyś też chciał mnie o coś wypytywać – zauważyła, a Damien
spojrzał na nią wymownie, niejako potwierdzając jej przypuszczenia.
– Może nie
dwadzieścia, ale kilka by się znalazło – przyznał.
Nerwowo
przygryzła dolną wargę, po raz kolejny musząc niemalże siłą upominać się, że
upuszczenie sobie krwi to zły pomysł. Z drugiej strony, może gdyby się o to
pokusiła, po raz kolejny rzuciłby się ją ratować, dzięki czemu bez przeszkód mogłaby
znaleźć się w jego ramionach i…
O czym ja, do jasnej cholery, myślę?!
O tak, była
w szoku. Definitywnie, ostatecznie, niezaprzeczalnie i…
– Ja
pierwsza – zarządziła, pośpiesznie uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
– Jesteś pewna?
– upewnił się, więc sztywno skinęła głową. – Jak sobie życzysz, chociaż… to
skomplikowane. I pewnie ci się nie spodoba – zapowiedział, ale w odpowiedzi
na tę uwagę jedynie prychnęła.
– W ostatnim
czasie nie dzieje się nic, co mogłoby mi się spodobać – zauważyła przytomnie.
–
Najwyraźniej… – Kiedy na niego spojrzała, przekonała się, że zmarszczył brwi. –
To, że leczę dotykiem, już wiesz. Tacy jak ja nazywają mnie Uzdrowicielem, chociaż to trochę
wyszukany tytuł – przyznał, uśmiechając się blado. – Jestem wampirem, Liz.
Tylko w połowie, ale jednak.
Jęknęła, po
czym nerwowo zacisnęła dłonie na barierce, porażona jego bezpośredniością.
No cóż –
chciała to ma.
Teraz mogło
być już tylko ciekawiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz