Damien
Gniew go zaskoczył, choć w jakiś trudny do zrozumienia sposób wydał mu
się najzupełniej naturalną reakcją. Wciąż czuł moc, którą wykorzystał, żeby
zmusić wampiry do odsunięcia się od Liz, obojętny na to, że po raz kolejny
musiał ujawnić się właściwie na jej oczach. Poczuł na sobie jej spojrzenie –
przerażone i bliskie paniki – co mogłoby dać mu nadzieję na to, żeby po
raz kolejny wykpić się szokiem, instynktownie jednak czuł, że drugi raz ta
taktyka nie będzie miała racji bytu.
No cóż, to nie było ważne, przynajmniej
w tamtej chwili. Na początek dobre byłoby to, żeby oboje wyszli
z domu Jessiki w jednym kawałku, co niekoniecznie musiało być takie
oczywiste.
Wyraźnie widział, jak rozdrażnionej wampir
podrywa się na równe nogi. Po wyrazie jego twarzy dało się zauważyć, że nie był
zachwycony tym, że ktokolwiek mógłby ciągnąć nim na długość całego korytarza,
posyłając na wieńczącą go ścianę. Dotychczas rubinowe tęczówki pociemniały,
zdradzając narastającą z każdą kolejną sekundą furię oraz dezorientację.
Nie wiedział, że ma do czynienia z telepatą? Tym lepiej.
Damien przemieścił się, stając bliżej wciąż
opierającej się o ścianę Liz, by łatwiej móc ją osłonić, gdyby cokolwiek
poszło nie tak. Dziewczyna energicznie potrząsała głową, nerwowo mamrocząc coś
pod nosem, jakby chciała przekonać samą siebie, że wszystko jest
w porządku – i że to, co widziała, w rzeczywistości nie miało
racji bytu. Och, Liz, chciałbym, pomyślał, ledwo powstrzymując
przeciągłe westchnienie. Już od dłuższego czasu była w niebezpieczeństwie,
a teraz miało być już tylko gorzej.
Gniewne warkniecie wyrwało go
z zamyślenia. Zauważył swojego przeciwnika, który bez chwili wahania
rzucił się w jego stronę, jak nic mając w planach rozerwać mu gardło.
Nie miał do czynienia z telepatą, co dodatkowo ułatwiło sprawę, choć
podczas walki z kimś tak odpornym, jak wampir, zawsze lepiej było zachować
pokorę. Teraz dodatkowo musiał chronić pozbawioną jakichkolwiek wyjątkowych
cech Elizabeth, która bynajmniej nie zamierzała ułatwić mu zadania, wciąż z uporem
tkwiąc w miejscu.
Cholera, zdecydowanie nie tego spodziewał się
po jakiejkolwiek imprezie. Nie bał się walki, bo choć rzadko wpasowywał się
w kłopoty, dzięki ojcu i tych kilku nieszczęsnych dekadach, które
spędził w Mieście Nocy, kiedy panowała tam Isobel, musiał nauczyć się
bronić. To było niczym stały element wampirzego życia. Co więcej, zdążył
zauważyć, że kiedy miało się na nazwisko Licavoli, problemy potrafiły pojawić
się samoistnie, więc należało spodziewać się dosłownie wszystkiego. Tak było i w tym
przypadku, a jakby tego było mało, Liz po raz kolejny znalazła się
w zdecydowanie najgorszym z możliwych miejsc i to
w nieodpowiednim czasie. Nie miał pojęcia, jakie trzeba było mieć
szczęście, żeby najpierw zostać niemalże zabitym przez demona, a teraz wampira,
ale on bez wątpienia je miała.
– Damien… – usłyszał tuż za plecami, jednak
zmusił się do tego, żeby puścić słowa dziewczyny mimo uszu. Przybrał pozycję
gotowego do ataku drapieżnika, stając na lekko ugiętych nogach i szykując
się do tego, żeby po raz kolejny wykorzystać moc. – Damien, do cholery! –
wybuchła, ale i to nie zrobiło na nim wrażenia.
– Przeszkadzasz – uświadomił ją spiętym tonem.
– Liz, posłuchaj…
Musiał urwać, by ponownie odepchnąć od siebie
zagniewanego wampira. Tym razem powalił go na ziemię, co dało mu przynajmniej
kilka sekund na to, żeby mieć szansę na jakąkolwiek reakcję. Nie miał przy
sobie zapalniczki, zresztą nie wyobrażał sobie tego, że miałby próbować spalić
wampira nie tylko w cudzym domu, ale na dodatek na oczach przerażonej Elizabeth.
Już i tak widziała za dużo, a po tym, jak wzdrygnęła się
niekontrolowanie, kiedy doskoczył do niej, by móc chwycić dziewczynę za ramię
i zmusić do wspólnego biegu, jedynie utwierdził się w przekonaniu, że
była przerażona.
Wyczuł jej opór, choć naturalnie gdyby tylko
zechciał, mógłby zmusić ją dosłownie do wszystkiego. Przez ułamek sekundy
przyszło mu do głowy, że mógłby spróbować namieszać jej w głowie albo
pochwycić w ramiona, nie pozostawiając żadnego wyboru w kwestii
ucieczki, jednak prawie natychmiast odrzucił od siebie taką możliwość.
– Musimy biec – ponaglił ją. – Później ci
wszystko wytłumaczę, ale teraz… – zaczął, jednak nie dała mu dokończyć.
– Już to dzisiaj słyszałam! – wyrzuciła
z siebie na wydechu, a po jej tonie momentalnie poznał, że nie była
zachwycona. – Co się, na litość boską…?
– Elizabeth!
Wyczuł, że zesztywniała, kiedy ciszę przerwał
podniesiony głos wampira. Nagle pobladła jeszcze bardziej, przez co jej skóra
wydała się Damienowi tak blada, że niemalże jarzyła się w ciemnościach.
Już wcześniej wydawała się chętna wyrwać ramię z jego uścisku, by móc
uciec, choć ostatecznie tego nie zrobiła. W tamtej chwili zamarła
w bezruchu, nerwowo wodząc wzrokiem to w stronę jednego, to znowu
drugiego nieśmiertelnego, sprawiając wrażenie kogoś, kto nie marzy
o niczym innym, prócz tego, żeby jakimś cudem rozpłynąć się
w powietrzu.
Damien spiął się, po czym spróbował przyciągnąć
dziewczynę do siebie. Jęknęła, ale posłusznie zrobiła krok w jego stronę,
choć nadal jak urzeczona wpatrywała się w ciemnowłosego chłopaka. Nie
atakował, po prostu spoglądając na zastygłą w bezruchu dwójkę,
a zwłaszcza na Elizabeth, jakby samym tylko spojrzeniem chciał jej
przekazać coś, co tylko ona mogła zrozumieć.
– Liz… Liz, idziemy – wyszeptał spiętym tonem,
próbując odzyskać kontrolę nad sytuacją. Znowu chwycił ją za ramiona
i spróbował pociągnąć, ale tym razem wyczuł wyraźny opór. – Później. Nikt
cię nie skrzywdzi, ale…
– Ja miałbym ją skrzywdzić? – obruszył się
wampir, a jego głos zabrzmiał inaczej, przypominając raczej charkot,
aniżeli normalnie wypowiedziane słowa.
Zrobił krok naprzód, najwyraźniej nie mogąc się
powstrzymać. Damien zareagował instynktownie, błyskawicznie pociągając
Elizabeth i wpychając zaskoczoną dziewczynę za plecy, by nabrać pewności,
iż nie będzie narażona na atak. Zanim zdążył zastanowić się nad tym, co
i dlaczego robi, uwolnił moc, pozwalając żeby ta przemknęła przez
korytarz, po raz kolejny odpychając wampira i zwalając go z nóg.
Powietrze wręcz wyrwało się przesycone telepatią i tym charakterystycznym
zapachem ozonu zaraz po burzy, którego w żaden sposób nie dało się
zignorować.
Był zdeterminowany i coraz bardziej zły,
w tamtej chwili zdecydowanie nie przypominając tej statycznej, uprzejmej
wersji siebie, którą niektórzy porównywali do równie opanowanego Carlisle’a.
W tamtej chwili miał ochotę coś zniszczyć, skupiony przede wszystkim na
ochronie ważnej dla niego dziewczyny. Włoski temperament robił swoje,
a kiedy Damien wpadał w gniew, bywał niewiele subtelniejszy od
Gabriela, nagle mając ochotę zetrzeć z powierzchni ziemi istotę, która
choć śmiała zbliżyć się do Elizabeth.
– Damien, nie! Cokolwiek chcesz… chcesz zrobi…
– Liz brzmiała na przerażoną, być może podświadomie wyczuwając zagrożenie. Jej
głos ją zaskoczył, zresztą jak i błagalna nuta, którą tak nagle wychwycił
w jej tonie. – Nie krzywdź go.
Z wrażenia aż odwrócił się w jej stronę,
spoglądając na dziewczynę tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Śmiertelnie
blada, przerażona i zapłakana, wydała mu się niezwykle krucha
i bliska tego, żeby rozpaść się na kawałeczki. Co więcej, była
zdeterminowana, jednak kiedy spojrzała mu w oczy, w jej własnych
doszukał się zaskakującej wręcz pewności siebie.
A potem zrobiła krok naprzód i tym razem
to ona stanowczo chwyciła go za rękę.
– Chodźmy – rzuciła niemal błagalnie. – Chodźmy
stąd, ale… Jason, nie!
To było jak ostrzeżenie, które doszło do
Damiena niemalże w ostatniej chwili. Miał zaledwie ułamki sekund, by
wystarczająco szybko odwrócić się na pięcie i zejść z drogi
wampirowi, który spróbował zaatakować go od tyłu. W porę również odepchnął
Liz, która całym ciężarem wylądowała na ścianie, by po chwili osunąć się po
niej na ziemię. Nie wyczuł krwi, podejrzewał zresztą, że gdyby ta się pojawiła,
wtedy zrobiłoby się naprawdę nieciekawie, choć o tym akurat starał się nie
myśleć. Zauważył zresztą, że dziewczyna była przytomna, rozszerzonymi do granic
możliwości oczami spoglądając na dwójkę nieśmiertelnych, która rozpoczęła
niebezpieczny, śmiertelny taniec, raz po raz odskakując i doskakując do
siebie. Starał trzymać się na dystans, szukając okazji do kolejnego
telepatycznego ataku, jego przeciwnik jednak najwyraźniej zdążył uświadomić
sobie, skąd tak naprawdę brało się zagrożenie, bo nie dał mu po temu okazji,
raz po raz zmuszając chłopaka do wykonywania uników.
Choć oszołomiony i wściekły, nie mógł tak
po prostu zapomnieć o tym, że Liz najwyraźniej go rozpoznała. Jason – bo
chyba tak miał na imię – czegoś od niej chciał, choć w tamtej chwili
Damien mógł co najwyżej zgadywać o co chodziło. Wiedział jedynie, że coś
było na rzeczy, chociaż zastanawianie się nad tym stanowiło najmniej istotną
kwestię, przynajmniej w chwili, w której wszyscy mogli zginąć. Jason
chciał go zabić, najwyraźniej niezadowolony z tego, jak został potraktowany;
to dało się wyczuć zarówno w jego ruchach, jak i w sposobie
w jaki rozglądał się dookoła, starannie wymierzając kolejne ataki.
Wszystko poszło nie tak w chwili,
w której Damien źle wymierzył prędkość kolejnego ruchu. To były zaledwie
ułamki sekund, ale w zupełności wystarczyły Jasonowi, który odwdzięczył
się za wcześniejsze ciosy, zdecydowanym ruchem posyłając pół-wampira
na ścianę. Z wrażenia aż pociemniało mu przed oczami, chociaż nie pozwolił
sobie na utratę przytomności. Ból pojawił się później, sprowadzając się przede
wszystkim do przybierającego na sile rwania w boku, które zmusiło go do
zastanowienia się nad tym, czy wampir właśnie nie połamał mu żeber. Jego ciało
zareagowało samoistnie, a pulsowanie z wolna ustąpiło, wyparte przez
ciepło uzdrawiającej energii, cios jednak w zupełności wystarczył, by
wtrącić z Damiena z rytmu. Spróbował się wyprostować, jednak zdołał
co najwyżej unieść głowę, dosłowni w chwili, w której Jason
z gniewnym warknięciem rzucił się przed siebie, najpewniej zamierzając
zakończyć całe to szaleństwo i zadać ostateczny cios.
Usłyszał wrzask Liz, jednak nawet to nie
wystarczyło, żeby powstrzymać Jasona. Zdążył jeszcze wyrzucić ręce przed
siebie, naiwnie wierząc w to, że w porę zdoła zmobilizować się do
ataku, a potem…
Początkowo nie zorientował się, że cokolwiek
się zmieniło. Nawet nie zauważył ruch, a tym bardziej nie wpadłby na to,
że w korytarzu pojawił się ktoś jeszcze, przynajmniej do chwili,
w której nie usłyszał przypominającego zderzenie dwóch głazów huku. Wciąż
słyszał zawodzenie Elizabeth, jednak to nie na niej ostatecznie skoncentrował
wzrok, zdecydowanie przejęty widokiem dwójki skupionych na walce wampirów…
A raczej na tym, że jednym z nich był
Lawrence Cullen, choć Damien prędzej spodziewałby się nagłego pojawienia się
Ducha Świętego.
Były pastor nawet na niego nie spojrzał,
w zamian skupiony na trzymaniu na dystans Jasona. Nieśmiertelny wydał
z siebie rozdrażnione warknięcie, wyraźnie niezadowolony z pojawienia
się przeciwnika, który mógłby dorównywać mu siłą i wytrzymałością. Z wolna
wycofał się w głąb korytarza, obserwując Lawrence’a i wydając się
wciąż wypatrywać okazji na to, żeby dostać się do Liz, co skutecznie
sprowadziło Damiena na ziemię. W ułamku sekundy zmaterializował się
u boku dziewczyny, obojętny na słabnący ból w żebrach, w miarę
jak te zaczęły się zaleczać. Zdołał zmusić Elizabeth do tego, żeby usiadła,
a po chwili postawić ją na nogi, choć w pierwszym odruchu aż się
zatoczyła. Ciało Uzdrowiciela wciąż wypełniało ciepło, kiedy zaś zacisnął dłonie
na smukłych ramionach śmiertelniczki, ta musiała je wyczuć, bo nagle
zesztywniała, zamierając i przez kilka następnych sekund skupiając się
przede wszystkim na przenikającej ją energii.
– Wrócę, Liz! – Jason rzucił dziewczynie
jeszcze jedno, przenikliwe spojrzenie, po czym cofnął się o kilka
kolejnych kroków. – Wtedy będzie inaczej.
Nie dodał niczego więcej, robiąc
najrozsądniejszą z możliwych rzeczy i po prostu rzucając się do
ucieczki. Damien chciał natychmiast za nim ruszył, ale powstrzymał go uścisk
uczepionej jego ramienia dziewczyny. Elizabeth jedynie pokręciła głową, po czym
zrobiła taki ruch, jakby sama miała ochotę zrobić coś podobnego – gdzieś uciec,
najpewniej jak najdalej od dziwactw, które wydawały się otaczać ją na każdym
kroku. Wciąż płakała, chyba nawet nieświadoma łez, które płynęły jej po
policzkach, bo kiedy w pewnym momencie niecierpliwym ruchem otarła twarz,
wydawała się zaskoczona obecnością wilgoci. Raz po raz to otwierała, to znowu
zamykała usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie będąc w stanie wydobyć
z siebie głosu.
Instynktownie otoczył ją ramieniem, nawet nie
zastanawiając się nad tym, co robi. Pozwoliła mu na to, być może zbyt
zszokowana na to, żeby logicznie myśleć. Ich spojrzenia spotkały się,
a Damien na moment zamarł, porażony widokiem pary lśniących, zaszklonych
oczu.
– Nie ma opcji, żebym powiedział ci, że to uraz
głowy, prawda? – zapytał tak cicho, że przez moment miał wątpliwości co do
tego, czy w ogóle była w stanie go usłyszeć.
– Zdecydowanie nie… – Jej głos zabrzmiał słabo,
więc spróbowała odchrząknąć. – O mój Boże…
Chwycił ją bardziej stanowczo, przez moment
mając wrażenie, że niewiele brakuje, by mu odpłynęła. W którymś momencie
właściwie wpadła mu w ramiona, choć nie potrafił się z tego cieszyć,
w gruncie rzeczy odczuwając przede wszystkim narastający niepokój. Nie tak
powinno być… Ba! Do tego nigdy nie powinno było dojść, zresztą jak i do
wcześniejszego ataku Huntera. Kimkolwiek był Jason, najwyraźniej ją znał
i to ze wzajemnością, ale choć Damien miał ochotę o to zapytać,
ostatecznie nie odezwał się na to nie zdecydował.
– Liz…
Zawahał się, w ostatniej chwili zmieniając
zdanie, kiedy uprzytomnił sobie, że nie są sami. W pośpiechu spojrzał na
Lawrence’a, który jak gdyby nigdy nic stał kilka metrów dalej, obojętnie im się
przypatrując. Zareagował dopiero w chwili, w której poczuł na sobie
spojrzenie Damiena, prostując się i spokojnym krokiem podchodząc bliżej.
– Uwielbiacie dostarczać mi rozrywki, prawda? –
rzucił, zachowując się tak, jakby od ich ostatniego spotkania wcale nie minęło
siedem lat, a on przez ten czas nie zdążył przejść epizodu powtórnego
człowieczeństwa. Swoją drogą, tego jednego w ogóle nie było po nim widać.
– Co ty tutaj robisz? – wypalił pod wpływem
impulsu.
Na nic więcej nie było go stać, zresztą wątpił,
by jakiekolwiek dalsze wypytywanie było niezbędne. Lawrence miał to do siebie,
że lubił pojawiać się i znikać w najmniej odpowiednich momentach. Co
więcej, Damien dobrze wiedział, że wampir już od dłuższego czasu był
w Seattle, co zresztą martwiło przede wszystkim jego syna. Chłopak chyba
nigdy nie miał być w stanie tak naprawdę go zrozumieć, w pełni nie
potrafiąc określić nawet tego, czy darzył L. jakąkolwiek formą sympatii. Nie
mógł zaprzeczyć, że Cullen pełnił rolę nieformalnego opiekuna jego
i Alessi, kiedy znaleźli się pod wpływem Isobel, ale…
Och, no właśnie – w końcu zawsze musiało
być jakiego „ale”.
Sęk w tym, że nigdy tak naprawdę
Lawrence’owi nie ufał i to już chyba nie miało ulec zmianie. Miał
wątpliwości, nigdy nie będąc w stanie zrozumieć sympatii, którą darzyła
nieśmiertelnego Alessia. Ali – jego mała „księżniczka”, choć w Damienie
niejednokrotnie się gotowało, kiedy słyszał to określenie – zawsze była dla
byłego pastora o wiele lepsza, aniżeli powinna, biorąc pod uwagę to, że
ten już raz omal ich nie zabił, posuwając się nawet do porwania, kiedy byli dziećmi.
Co prawda od tamtego czasu zmieniło się naprawdę wiele, ale… Z drugiej
strony, to był L., Damien zaś zaczynał dochodzić do wniosku, że taki był już
urok tego cholernego wampira.
– Nie, nie ma za co. Naprawdę nie musisz
dziękować – zadrwił Lawrence, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Jakie
to ma znaczenie? Najwyraźniej znowu robię za anioła stróża, ale teraz mniejsza
o to – zniecierpliwił się. – Gdzie reszta, co? Doprawdy, w co wyście
się znowu wplątali i…?
Jeszcze kiedy mówił, zwracając się chyba
bardziej do siebie niż kogokolwiek konkretnego, w pośpiechu wyminął
Damiena i wciąż obejmowaną przez niego Liz, by móc ruszyć w sobie
tylko znanym kierunku. Uzdrowicielowi zdecydowanie nie przypadło do gustu to,
że akurat ten z Cullenów mógłby próbować kontrolę nad sytuację, jednak
starał się o tym nie myśleć. Wciąż był podenerwowany, przez dłuższą chwilę
będąc w stanie skoncentrować się wyłącznie na roztrzęsionej, ledwo będącej
w stanie utrzymać się w pionie Elizabeth, dlatego z braku
lepszych pomysłów postanowił ruszyć za wciąż rzucającym jakieś kąśliwe uwagi
nieśmiertelnym.
– Będzie okej, Liz – zwrócił się do dziewczyny,
z dwojga złego woląc skupić się na rozmowie z nią. – Naprawdę.
Wszystko ci wytłumaczę, ale…
– Lepiej późno niż wcale – obruszyła się. Jej
głos zabrzmiał zaskakująco pewnie, przynajmniej biorąc pod uwagę to, że wciąż
wydawała się przerażona. – Znowu mam wrażenie, że jesteś rozpalony – przyznała,
a on westchnął.
– To coś innego – zapewnił, choć podejrzewał,
że zdążyła się już sama zorientować.
Podświadomie wciąż się tej rozmowy obawiał,
bezskutecznie próbując znaleźć w głowie pomysł na to, co powinien jej
powiedzieć, żeby jakkolwiek chronić ją przed prawdą, jednak nic sensownego nie
przychodziło mu do głowy. Nie chciał się do tego przyznać, ale sprawy zaszły
o wiele za daleko, jemu zaś nie pozostało nic innego, prócz tego, by
ostatecznie wyjawić jej prawdę. Nie był z tego zadowolony, ale właściwie
jaki oboje mieli wybór? Musiał dowiedzieć się, kim jest Jason, a jeśli do
tego wszystkiego wyraźnie zasugerował, że po nią wróci…
Och, Liz, w coś ty się wpakowała?
– Powiedz mi to w końcu – usłyszał tuż
przy uchu. Była blisko i to do tego stopnia, że gdyby tylko zechciał,
mógłby… Hm, na przykład musnąć wargami jej usta. – Tylko tę jedną rzecz… Kim
jesteś? – powiedziała z naciskiem.
– To… niemniej skomplikowane niż wszystko
innego, co mam ci do powiedzenia – rzucił wymijająco, a przez twarz Liz
przemknął cień.
– W ten sposób donikąd nie dojdziemy –
zapowiedziała i zabrzmiało to zaskakująco pewnie.
Zaskakiwała go, nie po raz pierwszy zresztą,
choć bez wątpienia była w szoku. Był w stanie wyczuć to zarówno
w jej tonie, jak i w sposobie w jaki się zachowywała.
Wiedział, że się bała, a jednak potrafiła zmusić się do spokojnego,
niemalże logicznego analizowania faktów, wyraźnie próbując zrozumieć to, co
działo się wokół niej. Z jego perspektywy byłoby o wiele lepiej,
gdyby tego nie robiła, ale podejrzewał, że Liz nawet nie chciała o takiej
możliwości słyszeć.
– Hm… Dziewczyna mądrze mówił – wtrącił
Lawrence, a podenerwowany Damien omal nie potknął się o własne nogi.
– Macie niezły problem – dodał, choć chłopak aż nazbyt dobrze dawał sobie
z tego sprawę.
– Zamknij się – wycedził przez zaciśnięte zęby.
L. jakby od niechcenia obejrzał się przez
ramię.
– Bywasz równie miły, co i twój ojciec –
ocenił, jak nic próbując go prowokować. – Moja księżniczka też tutaj jest?
Zresztą to teraz nieistotne, bo i tak musimy się wynosić. Nie wiem, co tam
znowu zmajstrowaliście, ale to mi się nie podoba…
Raptownie spoważniał, ostatecznie dopadając do
jednych z zamkniętych drzwi na piętrze. Bezceremonialnie wszedł do środka,
nawet nie trudząc się pytaniem, a tym bardziej wyjaśnieniami. Damien
przystanął, wciąż obejmując Liz i raz po raz spoglądając na jej bladą,
zamyśloną twarz, w miarę jak bezskutecznie próbował ocenić, co takiego musiało
chodzić jej po głowie.
– Przepraszam cię – powiedział cicho, choć
przynajmniej w teorii nie istniał żaden powód po temu, by czuł się winny.
To nie on do tego doprowadził, ale mimo wszystko… – Chcieliśmy cię wszyscy
chronić. Elena też, ale… – zaczął, Elizabeth jednak nie dała mu skończyć:
– Teraz to już i tak nie jest ważne… Sam
powiedziałeś, że wszystko mi wytłumaczysz – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu
tonem. – Lepiej dla ciebie, żebyś teraz nie próbował się wykręcać, Damienie
Licavoli.
Chłopak jęknął, po czym z niedowierzaniem
pokręcił głową.
Jeśli miał być ze sobą szczery, chyba właśnie
tego się obawiał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz