Jocelyne
Kolejne dni wydawały się do siebie podobne, ale nie czuła się z tym
źle. Powoli uczyła się nowego rozkładu dnia, starając się odszukać utracony
spokój i przynajmniej względną równowagę. Łatwiej było funkcjonować, kiedy
przynajmniej wiedziało się, czego należy się spodziewać, Joce zresztą zależało
na to, żeby jak najmniej rzucać się w oczy. Unikała towarzystwa, a już
zwłaszcza Jeremiego, po rozmowie z którym wciąż czuła się niespokojna. Był
jeszcze Collin z tymi swoimi nietypowymi umiejętnościami, do tego wyraźnie
nią zainteresowany, chociaż przez większość czasu usiłowała trzymać go na
dystans. Nigdy dotąd nie znalazła się w centrum uwagi jakiegokolwiek
faceta, ale wyobrażając sobie swojego potencjalnego chłopaka (i to nawet „na
chwilę”), zdecydowanie nie brała pod uwagę kogoś aż tak gadatliwego i pewnego
siebie – a już na pewno nie chwalącego się na prawo i lewo tym, że
samym tylko dotykiem był w stanie roztopić łyżeczkę.
Ośrodek był dziwny, poza tym nadal wzbudzał w niej
silny niepokój, to jednak aż tak bardzo nie wrzucało jej się w oczy. Julie
często próbowała z nią rozmawiać, zadając pytania i oferując pomoc w oswojeniu
się z sytuacją, co wydało się Joce całkiem miłym gestem z jej strony.
Spodziewała się tego, że jej nieformalną opiekunkę mogłoby zmartwić to, że
unikała towarzystwa, ale starała się tym nie przejmować, z uporem robiąc
swoje. W efekcie przez kilka dni postępowała według dokładnie tych samych
schematów: pojawiała się na posiłkach jako pierwsza, by wyjść ze stołówki zanim
ktokolwiek inny się pojawi, a wolny czas spędzała w pokoju.
Przynajmniej tymczasowo nie miała innych zajęć, kiedy zaś zapytała o to
Julie, usłyszała, że dowie się wszystkiego po pierwszym tygodniu, kiedy Ron
przekaże jej instrukcje dotyczące jej osoby. Cóż, nie wyglądało to szczególnie
zachęcające, tak jak i tracenie niemalże jednej czwartej czasu, który
planowała spędzić w ośrodku, ale z dwojga złego wolała to od
kolejnych sesji i próbie pokrętnego wytłumaczenia czegoś, czego sama nie
rozumiała. Nie mogła być z nimi szczera, co wszystko komplikowało, zresztą
Jocelyne szczerze wątpiła w to, żeby prowadzący Projektu Beta z
taką skrupulatnością przekazywali wszystkim wokół najważniejsze informacje.
Jakkolwiek by nie było, podświadomie czuła, że
jako „ta nowa”, pozostawała pod swego rodzaju obserwacją. Był jeszcze ten
nieszczęsny dziennik, który podobno miała prowadzić, chociaż początkowo nie
miała na to najmniejszej uwagi. Zmieniła zdanie dopiero pod koniec pierwszego
tygodnia, kiedy doświadczyła czegoś, co zdecydowanie nie było normalne – i wcale
nie wiązało się ze snami, cudownymi głosami w głowie czy jakimkolwiek
innymi… nietypowymi wydarzeniami, które przytrafiały jej się
przed decyzją o przeniesieniu się do tego miejsca.
Zaczęło się od tego, że wyjątkowo spóźniła
się na obiad. W zasadzie to nie do końca było spóźnienie, skoro
pojawiła się w połowie wyznaczonego czasu na posiłki, ale system unikania
wszystkich wokół, który sobie wypracowała, zdecydowanie nie brał pod uwagi
tego, że kiedykolwiek mogłaby pojawić się w stołówce o godzinie,
kiedy natrafienie na kogokolwiek jeszcze wydawało się czymś nieuniknionym.
Początkowo po otwarciu oczu, stwierdzeniu, że przysnęła i że jest o wiele
za późno, by mogła pozostać niezauważona, chciała darować sobie obiad i pozostać
w pokoju, jednak ostatecznie się na to nie zdecydowała. To głupie,
podpowiedział jej instynkt i chcąc nie chcąc musiała przyznać, że tak było
w istocie; nie mogła zamykać się przez cały czas, nawet jeśli takie
postępowanie było o wiele prostsze, a ona nie musiała przejmować się
tym, że ktokolwiek spróbuje wypytywać o jej nietypowość albo przyczyny
przyjazdu. Wciąż nie rozumiała, dlaczego Rosa sugerowała jej zainteresowanie
się tym miejscem, jednak jak na razie starała się o tym nie myśleć, woląc
założyć, że wszystko wyjaśni się z czasem.
Jak podejrzewała, w stołówce było więcej
osób – wszyscy, konkretnie rzecz ujmując. Czwórka dzieciaków aż nazbyt wyraźnie
rzucała się w oczy, zwłaszcza przy wielkości pomieszczenia, które wybrano
na stołówkę, zresztą przy wyostrzonych zmysłach już w korytarzu wychwyciła
urywki rozmów i śmiechów. Zaraz po tym jej uwagę przyciągnęła postać
chłopaka, którego pierwszego dnia omal nie zabiła na schodach – ciemnowłosego
Dallasa, jak gdyby nigdy nic siedzącego z pozostałymi przy jednym stoliku.
Vicki znowu nad nim wisiała, choć ten za wszelką cenę próbował dziewczynę
ignorować, jednak coś w tym widoku i tak sprawiło, że Joce poczuła
się niezręcznie. W efekcie uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nie chcąc,
by ta dwójka albo Jeremi czy Collin zorientowali się, że mogłaby się im
przypatrywać.
Jest w porządku. Przecież nikt cię nie zje, pomyślała z przekąsem, zmuszając się do
tego, żeby ruszyć się z miejsca. Bez słowa ruszyła w stronę
szwedzkiego stołu, mimowolnie zaczynając zastanawiać się nad tym, czy
ktokolwiek zwróciłby na nią uwagę, gdyby zajęła jeden z wolnych stolików na
uboczu. Dziwnie czuła się z tym, że po raz kolejny mogłaby dystansować się
od tych, którzy niejako mieszkali z nią pod jednym dachem, ale…
– Hej, królewno! – usłyszała i zamarła
wpół kroku, rozpoznając głos Collina. – No kogo ja widzę? Chodź tutaj do nas!
Bo co? Bo inaczej mnie poparzysz?
Machnęła ręką, próbując dać w ten sposób
do zrozumienia, żeby dali jej trochę czasu. Nie śpieszyła się z wybieraniem
jedzenia, po dłuższej chwili decydując się na coś, co chyba miało być
spaghetti, choć jago po części Włoszka szczerze wątpiła w to, by jedzenie
było przygotowane tak, jak należy. Wybredność jak nic miała po Licavolich, ale
czego innego mogłaby oczekiwać przy ojca, który tworzył w kuchni prawdziwe
cuda?
Wypuściła powietrze ze świstem, po czym z wolna
ruszyła w stronę stolika, ostrożnie balansując z zastawioną tacą. W duchu
modliła się o to, żeby przynajmniej ten jeden raz nie potknąć się o własne
nogi albo kogoś nie zabić, choć jak znała swoją wyjątkowość, mogła
spodziewać się dosłownie wszystkiego – i to łącznie z tym, że
zafunduje komuś ładną, makaronową perukę.
Wciąż o tym myślała, kiedy poczuła na
sobie intensywne spojrzenie Dallasa. Serce z jakiegoś powodu momentalnie
zabiło jej szybciej, przez co miała wrażenie, że wszyscy byli w stanie je
usłyszeć, choć przynajmniej w teorii nie powinno być to możliwe. Również
Vicki spojrzała w jej stronę, nagle marszcząc brwi i wydymając usta.
Dziewczyna siedziała pochylona nad swoim talerzem, dla odmiany milcząc i pustym
wzrokiem wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni. Na
sobie miała szary sweter z przydługimi rękawami, który dodatkowo
naciągnęła w taki sposób, by zakrył jej dłonie. Z całego towarzystwa
to właśnie ona wyglądała tak, jakby mogła być obłąkana, choć przez cały pobyt w ośrodku
Jocelyne z uporem unikała myślenia o tym, że którekolwiek z nich
mogłoby mieć jakiekolwiek psychiczne problemy.
– Ona musi z nami siadać? – wypaliła nagle
Vicki, podrywając głowę akurat w chwili, w której Joce starannie
ułożyła tacę na blacie i zacisnęła dłonie na oparciu krzesła, które
zamierzała zająć.
– Daj spokój, co? – obruszył się Dallas. – Nie
przejmuj się. Vicki ma swoje odloty – zwrócił się do Jocelyne i to był
chyba pierwszy raz, kiedy się do niej odezwał, jeśli nie liczyć tego, co miało
miejsce przy schodach.
Nie miała pojęcia, co podkusiło ją do tego,
żeby spojrzała mu w oczy, to jednak okazało się najmniej istotne. Na
moment zamarła pod jego spojrzeniem, po chwili jednak zapanowała nad sobą do
tego stopnia, by wysilić się na blady uśmiech. Czekała ma jakąś uwagę na temat
swojej niezdarności albo zachowania z pierwszego dnia pobytu, jednak nic
podobnego nie miało miejsca, a Dallas nie sprawiał wrażenia kogoś, kto
mógłby mieć o cokolwiek pretensje.
– Ta, znacie się już? – zagaił Collin,
spoglądając podejrzliwie to na jedno, to na drugie. – Coś dawno cię nie
widziałem.
– Pewno się na tobie poznała – ocenił z rozbrajającym
uśmiechem Dallas. – To w pełni naturalna reakcja obronna – dodał i tym
razem coś w jego wypowiedzi sprawiło, że parsknęła śmiechem.
Natychmiast poczuła na sobie zaciekawione spojrzenia
obu nastolatków, co sprawiło, że poczuła się niezręcznie. Jakby tego było mało,
Jeremi i Vicki wciąż milczeli, a Joce nie potrafiła stwierdzić, które
z nich bardziej ją niepokoiło. W głowie wciąż miała rozmowę na temat
tego miejsca, kiedy zaś odważyła się spojrzeć na rudowłosego chłopaka, który
siedział po jej prawej stronie…
Wyprostowała się, po czym uniosła rękę,
nerwowym gestem przeczesując jasne włosy palcami, być może nieco zbyt
gwałtownie, bo jakimś cudem zdołała potrącić łokciem stojącą na tacy szklankę z sokiem.
Drgnęła niespokojnie, chcąc pochwycić ją, zanim ta zdążyłaby się wywrócić, ale
ubiegły ją zwinne ręce Dallasa, który w porę przytrzymał naczyni, rzucając
jej przy tym wymowne, porozumiewawcze spojrzenie.
– Dzięki – wymamrotała, a on uśmiechnął
się po raz kolejny, z jakiegoś powodu wyraźnie speszony.
– Hej, wyluzuj się troszeczkę – powiedział ze
spokojem, jak gdyby nigdy nic nachylając się w jej stronę. – A tak
swoją drogą, to jeszcze nie mieliśmy przyjemności… Nie oficjalnie – dodał, a Joce
spąsowiała. – Dallas jestem – oznajmił pogodnym tonem, wyciągając rękę w jej
stronę.
– Och, bez cyrków? – rzucił dramatycznym
szeptem Collin. – Bez… „Nazywam się Dallas, bo zrobili mnie w Dallas” i…
Ej! – obruszył się, a po tym, nagle wzdrygając się tak, jakby ktoś poraził
go prądem.
– Zamknij się – doradził mu niemalże słodkim
tonem sam zainteresowany.
Uniosła brwi, co najmniej skonsternowana ich
zachowaniem. Przez dłuższą chwilę sama nie była pewna, co takiego powinna
odpowiedzieć albo o tym wszystkim myśleć, dlatego ujęła jego wyciągniętą
dłoń. Miał przyjemnie ciepłą skórę i silny uścisk, co z jakiegoś
powodu sprawiło, że momentalnie poczuła się o wiele pewniej.
– Jocelyne – powiedziała z pewnym
opóźnieniem. Wciąż miała wrażenie, że robi z siebie idiotkę.
– Och, to wiem – zapewnił pośpiesznie, ale i tym
razem nic nie wskazywało na to, żeby zamierzał rozwodzić się nad tym, jak
faktycznie wyglądało ich pierwsze spotkanie.
Odetchnęła z ulgą, czując, że stopniowo
zaczyna uchodzić z niej całe napięcie. Co prawda wciąż nie miała pewności,
co takiego powinna czuć albo myśleć, nie wspominając o tym, że towarzystwo
Vicki i Jeremiego niekoniecznie korzystnie wpływało na atmosferę, ale to
na dłuższą metę było do zaakceptowania. Jeśli na dodatek Dallas nie miał do niej
pretensji o to, że omal go nie zabiła, mogła chyba założyć, że sprawy nie
miały się aż tak źle, jak wydawało się na pierwszy rzut oka. Z drugiej
strony, coś w tym towarzystwie i miejscu sprawiało, że nadal czuła
się niezręcznie, dlatego z braku lepszych pomysłów skupiła się na
makaronie, jakby od niechcenia ujmując widelec i starając się nawinąć
jedną z długich nitek na ząbki.
– O, chyba się odsunę – rzucił wyraźnie
rozbawiony Collin. – Jocelyne i ostrze przedmioty, to niebezpieczne
połączenie – oznajmił, a ona gniewnie zmrużyła oczy.
– Nabijasz się ze mnie? – nie wytrzymała, dla
lepszego efektu mierząc w niego widelcem.
Wyrzucił obie ręce ku górze w nieco
teatralnym, poddańczym geście. Mimochodem pomyślała, że gdyby tylko zechciał,
byłby w stanie zamienić kawałek metalu w jej rękach w bezkształtną,
gorącą masę.
– Ależ skąd! – zreflektował się pośpiesznie,
obdarowując ją niemalże bezczelnym uśmieszkiem. – Tak sobie tylko pomyślałem,
że… – zaczął, jednak nie było mu dane skończyć.
Dotychczas milcząca Vicki poderwała się z krzesła
tak gwałtownie, że aż je przewróciła. Huk uderzenia mebla o ziemię
rozszedł się echem w okazałej sali, sprawiając, że wszyscy jak na
zawołanie zamilkli, niespokojnie wodząc wzrokiem to w stronę dziewczyny,
to znów po sobie nawzajem. Spojrzenie Joce skoncentrowało się na bladej jak
ściana śmiertelniczce, która wyprostowała się niczym struna, wspierając obie
dłonie na blacie stołu, by łatwiej utrzymać równowagę. Natychmiast zorientowała
się, że Vicki się trzęsie, niespokojna i nieswoja, a do tego dziwnie
roztrzęsiona.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, podczas
której wszyscy byli w stanie co najwyżej na nią patrzeć. To Dallas
zareagował jako pierwszy, podrywając się na równe nogi i z wahaniem
wyciągając rękę w stronę stojącej u jego boku dziewczyny. Chciał
chwycić ją na rękę, ale ledwo spróbował, Vicki odskoczyła od niego jak
oparzona, niebezpiecznie zataczając się do tyłu. Z jej gardła wyrwał się
zdławiony dźwięk – coś z pogranicza jęku i krzyku – zaś ona sama
przez moment wyglądała tak, jakby sama nie była pewna, co takiego się wokół
niej dzieje.
– Hej, Vicki? – zaniepokoił się Dallas. –
Dobrze się czujesz?
Dziewczyna energicznie pokręciła głową, po czym
nerwowym gestem przycisnęła dłoń do ust. Raptownie pobladła jeszcze bardziej, co
zwłaszcza w połączeniu z jej wcześniejszym zachowaniem (dość
nietypowym, a przynajmniej tak wydawało się Jocelyne, która zapamiętała ją
jako energiczną, skłonną do histerii panienkę, która miała problem z przyswojeniem
sobie słowa „nie”), wydało się jeszcze bardziej niepokojące. Nawet jeśli
chciała odpowiedzieć, nie była do tego zdolna, kiedy zaś w ułamek sekundy
później zgięła się wpół, nie osuwając się na ziemię tylko i wyłącznie
dzięki Dallasowi, który zdołał otoczyć ją ramieniem, wszystko potoczyło się
błyskawicznie – a od tamtej chwili było już tylko gorzej.
Jocelyne instynktownie odsunęła się, kiedy
Vicki tak po prostu zaczęła zwymiotować. Z wrażenia omal nie spadła z krzesła,
przypadkiem opierając się na ramieniu Jeremiego, to jednak nie miało znaczenia.
W roztargnieniu spojrzała na chłopaka, mimochodem zauważając, że wyglądał
na oszołomionego, ale… wyjątkowo spokojnego, obserwując chorą dziewczynę w taki
sposób, jakby właśnie czegoś takiego od samego początku się spodziewał. Joce
prawie natychmiast odsunęła od siebie tę myśl, próbując przekonać samą siebie, że
to jedynie zaskoczenie i to, że na widok Vicki w takim stanie, jej
również zrobiło się niedobrze, ale jakaś jej cząstka raz po raz podsuwała
pół-wampirzycy myśl o tym, że coś jednak było na rzeczy.
– Leć po ciotkę! – warknął na Collina Dallas, a chłopak
momentalnie poderwał się z krzesła, niemalże z ulgą opuszczając
pomieszczenie.
Wciąż pochylona do przodu Vicki z jękiem
pozwoliła na to, żeby podtrzymujący ją chłopka pomógł jej bezpiecznie osunąć
się na ziemię. Wyglądała na wyczerpaną, wyraźnie próbując powstrzymywać
mdłości, a może już po prostu nie mając czym wymiotować. W oszołomieniu
Joce wydało się, że czuje słodki zapach krwi, ale nie miała odwagi sprawdzić,
czy jej wrażenie jest choć po część słuszne. Wciąż trwała w bezruchu na
krześle, obserwując jak Dallas próbuje przytrzymać bladą jak papier Vicki, raz
po raz zerkając na twarz dziewczyny. Włosy kleiły się jej do spoconego czoła,
ona sama zaś wyglądała tak, jakby była zjawą.
Odsunęła się jeszcze odrobinę, woląc nie
ryzykować, że za chwilę sama znajdzie się w podobne sytuacji. Pamiętała,
że kiedy była młodsza, raz złapała jakiegoś wirusa i pół nocy spędziła
zwracając w łazience, przy okazji zmuszając rodziców do tego, żeby na
zmianę przy niej czuwali, pilnując, by przypadkiem się nie odwodniła. Tak czy
inaczej, przed nadejściem poranka czuła się jak śmierć, jednak nawet wtedy po
spojrzeniu w lustro nie wyglądała aż tak źle. Vicki wydawała się
wyczerpana, a coś w jej zachowaniu i wyrazie twarzy sprawiło, że
Jocelyne mimowolnie zaczęła zastanawiać się nad tym, czy dziewczyna przypadkiem
za moment nie miała stracić przytomności.
Usłyszała szybkie kroki, bez trudu wyczuwając
Collina i Julie, jeszcze zanim ta dwójka pojawiła się w stołówce.
Jedynie kobieta w pośpiechu podbiegła bliżej, dopadając do Vicki i najwyraźniej
nie zauważając tego, że jej towarzysz zastygł w bezruchu przy wejściu,
najwyraźniej nie zamierzając pomagać. Tchórz!, przeszło Joce przez
myśl, nim jednak zdążyła się nad tym zastanowić, ciotka chłopaka zdążyła
przykucnąć przy przytrzymywanej przez Dallasa dziewczynie, by po chwili
zamienić się z nim miejscami.
– Vicki… – rzuciła niemalże troskliwym tonem,
ta jednak nawet nie była w stanie odpowiedzieć. W zamian wyłącznie
pokręciła głową, ponownie pochylając się do przodu.
– Co z nią jest, do cholery? – zapytał
spiętym tonem Dallas. – Chyba już rano czuła się źle, ale wtedy nie…
– W tej chwili nie wiem, ale na pewno się
tym zajmę – przerwała mu Julie. – Idźcie stąd, dzieciaki. Tutaj naprawdę nic
się nie dzieje – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu tonem.
– Ale…
Julie zmarszczyła brwi.
– Powiedziałam już, Dallas – przypomniała mu, a do
jej głosu wkradła się gniewna nuta. – Odsuńcie się, żeby miała czym oddychać.
Chłopak nie wydawał się zachwycony, ale
najwyraźniej aż nazbyt dobrze rozumiał, że w tym jednym wypadku próba
kłócenia się nie ma sensu. Niechętnie się podniósł, po chwili ruszając w stronę
wyjścia, chociaż raz po raz oglądał się przez ramię, wyraźnie zaniepokojony. Po
dłuższej chwili Jocelyne zmusiła się do tego, żeby postąpić w ten sam sposób,
chociaż jej spojrzenie raz po raz uciekało w stronę Vicki. W pewnym
momencie dziewczyna uniosła głowę, a jej wzrok skoncentrował się na
najmłodszej z Licavolich; obie spojrzały sobie w oczy, a Joce
odniosła wrażenie, że śmiertelniczka wręcz błaga ją o to, żeby nie
odchodziła, jakby przerażona perspektywą tego, że mogłaby zostać sam na sam
akurat z Julie.
To niedorzeczne…, przeszło jej przez myśl, ale i tak miała
wrażenie, że właśnie próbuje oszukać samą siebie.
W pośpiechu wypadła ze stołówki, niemalże z ulgą
przyjmując to, że znalazła się w bezpiecznym, cichym korytarzu. Dallas
zdążył podejść aż po same schody, a po chwili zniknął jej z oczu, nie
odzywając się nawet słowem. Przez moment miała ochotę ruszyć za nim, zbyt
oszołomiona, by pozwolić sobie na samotność, ale w ostatniej zdołała się
powstrzymać. I tak nie miała pojęcia, co powinna mu powiedzieć, zresztą
jeśli miała być ze sobą szczera, wolała przy pierwszej okazji spróbować
dodzwonić się do domu i choć przez moment porozmawiać z mamą –
cokolwiek, byleby tylko poczuć się choć odrobię lepiej.
– Ostrzegałem – usłyszała i omal nie
wyszła z siebie, kiedy tuż obok niej jak gdyby nigdy nic przeszedł Jeremi.
Chłopak nie dodał niczego więcej, Joce zresztą
wątpiła, by nakłoniła go do jakichkolwiek wyjaśnień, skoro nawet nie trudził
się, żeby dodać cokolwiek więcej. Coraz bardziej niespokojna, niemalże biegiem
wróciła do pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. W głowie miała
mętlik, zaś słowa Jeremiego – zarówno z pierwszej rozmowy, jak i teraz
– wciąż nie dawały jej spokoju.
Przed czym ostrzegałeś? Co ty próbujesz mi
powiedzieć?, pomyślała, jednak
nic sensownego nie przychodziło jej do głowy.
Cokolwiek się działo, nie było normalne – a ona
musiała przynajmniej spróbować zrozumieć.
Mniej więcej wtedy,
wciąż podenerwowana, znalazła zastosowanie dla zeszytu, który dał jej Ron.
Skuliła się na łóżku, rozdarta pomiędzy telefonem do domu, rezygnacją a… czymś
zupełnie innym i zarazem o wiele bardziej nieprzewidywalnym.
Kochany pamiętniku
Nigdy wcześniej nie próbowałam
pisać, ale to nie ma znaczenia. Potrzebuję kogoś z kim mogłabym
porozmawiać, bo inaczej oszaleję. Tutaj nikogo nie mam, więc pozostajesz mi Ty,
chociaż…
Mam wrażenie, że piszę od rzeczy.
Nie wiem, co powinnam myśleć, ale
czuję, że dzieje się coś niedobrego. Jeremi milczy, wszyscy są przerażeni, a Vicki…
Co właściwie jest z nią nie tak? Może panikuję, ale czuję, że powinnam coś
zrobić, tyle że nie mam pojęcia co. Rosa gdzie ty jesteś, skoro cię potrzebuję?
To nic takiego, ale mam wrażenie, że coś mi umyka i że wkrótce mogę mieć z tego
powodu poważne kłopoty.
Być może teraz całkowicie
oszalałam, ale chcę dowiedzieć się czegoś więcej. Chyba już nawet wiem jak, ale
boję się tego, co planuję zrobić. Jak sądzisz, Pamiętniku, czy pałętanie się
nocą po korytarzach jest tutaj jakąś szczególną zbrodnią, zwłaszcza gdybym
zaczęła kręcić się przy gabinecie Rona…?
Gratuluję dwustu rozdziałów kolejnej księgi! :)
OdpowiedzUsuńCudowne - jak zawsze.
Wprowadzasz coraz więcej napięcia w każdą historię :D. Już się boję co wymyślisz na finał :P
Ciekawe co tam u Alessi i Beu? ;)
Czekam z niecierpliwością *,*
~Rufus
Dziękuję bardzo! (:
UsuńHeh, wiem dobrze, że dawno ich nie było, zwłaszcza Alessi, ale na akcje z Lille pewnie będzie trzeba poczekać aż do zakończenia… Mogę za to obiecać mały szok z tym związany i będący niejako wstępem do akcji z następnych ksiąg :D
W finale? Finał pięknie zaplanowany, czeka na swoją koniec. Jak go dożyję, to wtedy już na pewno mnie zabijecie (niektórzy już dobrze wiedzą o czym ja mówię) :V
Dziękuję i pozdrawiam,
Nessa.
Hej
OdpowiedzUsuńCzekałam na Joce:) Robi się coraz bardziej ciekawie w tym ośrodku. Ciekawa jestem czy Jeremi innych również ostrzegał tak jak Jocelynn..chociaż gdyby tak było Vicky nie miałaby tego co ją spotkało. Z całą irytacją jaką poczułam do niej jest mi żal tej dziewczyny. Zastanawia mnie co jej zrobili...
Czekam na ciąg dalszy. Zwłaszcza, że małe przeszpiegi brzmią całkiem całkiem:D
Gratuluje 200 rozdziału:D
Weny kochana
Guśka