Elizabeth
Trzęsła
się, chociaż sama nie była pewna z jakiego powodu – ze złości czy strachu,
te zresztą wydawała się odczuwać niemalże na równi. Niespokojnie krążyła po
swojej sypialni, wciąż nie dowierzając temu, że po tym wszystkim w ogóle
udało jej się wrócić do domu. Trwając w szoku, początkowo nie była w pełni
świadoma tego, co działo się wokół niej, chyba wciąż niedowierzając wszystkim
tym rzeczom, które powiedział jej Damien. Z drugiej strony, to równie
dobrze mogło mieć związek z pocałunkami, który…
Och, niczego już nie wiedziała!
Być może nie powinna była do tego dopuścić, ale praktycznie
o to nie dbała. Co z tego, że całowała się z chłopakiem, który
najpewniej nawet nie był człowiekiem? Ba! Co z tego, że ten potrafił
uzdrawiać dotykiem i – jeśli dobrze zrozumiała – w sprzyjających
warunkach roznieść wszystko wokół samą tylko siłą umysłu? Po tym pocałunku
jeszcze długo rozmawiali, więc dowiedziała się dość, by zdawać sobie sprawę z istnienia
telepatów i jeszcze wielu innych niezwykłych istot. Wiedziała o wiele
więcej niż mogłaby sobie tego życzyć, ale wcale nie czuła się dzięki temu
lepiej, nie wspominając o tym, że nie potrafiła właściwie określić tego,
co myślała albo czuła… Albo czego powinna doświadczać. Nic nie było takim,
jakim być powinno, a Liz miała w głowie coraz silniejszy mętlik,
którego w żaden sposób nie potrafiła opanować.
Od powrotu do domu, bała się ruszyć choć na krok ze swojego
pokoju. Raz po raz przyłapywała się na tym, że podchodziła do okna, wyglądając
na zewnątrz i wypatrując… Cóż, w zasadzie kogokolwiek, a już
zwłaszcza Jasona – z tą jego nową, bladą skórą, oszałamiającą urodą i krwistymi
tęczówkami. Od chwili, w której Damien zostawił ją samą, dosłownie
odchodziła od zmysłów, a pierwszą noc spędziła zwinięta na łóżku,
wypłakując sobie oczy w poduszkę. Początkowo za wszelką cenę próbowała
przekonać samą siebie, że coś pomieszała albo że ktoś robił sobie z niej
wyjątkowo nieśmieszne żarty. To jednoznacznie świadczyło o tym, że jednak
musiała być w szoku, przyjmując wszystkie wyjaśnienia ze spokojem, którego
w rzeczywistości nie czuła. Słuchała, próbując dzięki temu zapanować nad
sytuacją, naiwnie licząc na to, że w ten sposób ta zacznie jawić jej się w co
najmniej znośny, oczywisty sposób. To było niczym oszukiwanie samej siebie, ale
Elizabeth nie było stać na nic więcej, przynajmniej początkowo, póki godziny
szlochu i bicia się z myślami jednoznacznie nie utwierdziły jej w przekonaniu,
że w ten sposób nie osiągnie niczego.
To się działo, a ona nie była w stanie zrobić
niczego, żeby temu zapobiec. Chciała prawdy, więc ją dostała, a odrzucanie
czegoś, co chcąc nie chcąc pozostawało zgodne z rzeczywistością, było jak
prośba o przedłużenie cierpienia. Wiedziała o tym, a jednak nie
potrafiła zmusić się do ostatecznego odrzucenia myśli o tym, że być może
nadal istniała nadzieja na normalność. Miała Damiena, a ten gorączkowo
zapewniał ją, że nie pozwoli jej skrzywdzić. Wciąż nie miała pewności, co
takiego było między nami, a tym bardziej co takiego ją podkusiło, by
pozwolić na te pocałunki, ale prawda była taka, że czuła się przy nim
bezpieczna. Nie chciała tak po prostu uwierzyć w to, że jej uczucia
mogłyby się sprowadzać wyłącznie do wdzięczności i szukania stabilizacji.
Miała wrażenie, że między nimi powoli powstawało coś bardziej złożonego, choć
to równie dobrze mogło być jedynie jej wyobrażeniem. W efekcie już niczego
nie była pewna, nie chcąc nawet zastanawiać się nad czymś tak przyziemnym, jak
flirt z chłopakiem – i to nawet tak przystojnym, ułożonym…
pół-wampirem.
Cholera.
Niektóre słowa nadal nie były w stanie przejść jej
przez usta, nawet w myślach brzmiąc tak, jakby należały do jakiegoś
innego, obcego języka, który ledwo była wstanie zrozumieć. Nie chciała myśleć o Cullenach,
Licavolich… własnym bracie. Momentami miała wrażenie, że to ją przerasta,
stopniowo doprowadzając do szaleństwa, co paradoksalnie okazało się gorsze
nawet od niewiedzy, chociaż nie przypuszczała nawet, że to w ogóle
możliwe. Kolejny raz próbowała odnaleźć się w sytuacji, która była jej
obca, wydając się budować wszystko od podstaw – cały otaczający ją świat, ten
bowiem nagle wydał jej się obcy, nieprzystępny i na swój sposób dziki.
Damien nie potrafił stwierdzić, czego chciał od niej Jason,
oczywiście pomijając to, że próbował ją przemienić. Liz nadal robiło się słabo
na samą myśl o tym, jak czuła się, kiedy brat przyciskał usta do jej szyi,
gotów ją ukąsić. Dlaczego?, tłukło jej
się w głowie, chociaż prawda była taka, że kwestia pobudek chłopaka
stanowiła dla niej najmniej istotną, nic nieznaczącą kwestię. Jakie znaczenie mało
to, co i dlaczego chciał zrobić? Chyba nawet nie chciała wiedzieć, już i tak
ledwo radząc sobie z tym, co działo się wokół niej. Przywykła do tego, że
jest i niejako musi być silna, dotychczas radząc sobie w każdej,
nawet najbardziej złożonej sytuacji. Czasami słyszała, że jest zimna, zwłaszcza
kiedy unikała okazywania tych najbardziej skrajnych emocji. Nigdy nie płakała –
przynajmniej nie wtedy, kiedy ktoś mógł zauważyć, zwykle preferując długie sesje prysznicowe,
kiedy po prostu stała pod strumieniem spływającej po jej ciele, gorącej wody,
która skutecznie kamuflowała wszelakie niedoskonałości, zmywając łzy. Niestety,
w ostatnim czasie nie mogła sobie na to pozwolić, bo gdyby biegała do
łazienki za każdym razem, kiedy traciła spokój, mając wrażenie, że sobie nie
radzi, już właściwie nie wychodziłaby z kabiny. Być może miała do tego
prawo, ale wcale nie czuła się dzięki temu lepiej, podświadomie wręcz modląc
się o to, żeby wrócić do okresu, kiedy wszystko było proste i oczywiste.
Problem polegał na tym, że na dłuższą metę ucieczka
prowadziła donikąd, nawet jeśli była wygodna. Co więcej, wciąż pozostawała
zagrożona, jakkolwiek irracjonalne by się to nie wydawało. Nie powiedziała tego
Damienowi wprost, ale sama myśl o tym, że Jason naprawdę miałby chcieć przemienić
ją w istotę z legend, napawała ją przerażeniem i… swego rodzaju
obrzydzeniem. Nie chciała tego, a wszystko w niej wręcz krzyczało w proteście
na samą sugestię tego, że mogłaby zostać… wampirzycą. Nie, nie, nie… Wcale nie chodziło o to, że to istoty nieśmiertelne
wzbudzały w niej jakiekolwiek negatywne odczucia, a przynajmniej nie
ci, których dotychczas traktowała jak przyjaciół. Problem leżał w niej
oraz w tym, że nie potrafiła zaakceptować tego, że ktokolwiek bez jej
zgody miałby odebrać jej człowieczeństwo. Bała się, że Damien mógłby zrozumieć
jej słowa w opatrzny, niewłaściwy sposób, gdyby choć zająknęła się o swoich
obawach, ale strach pozostawał strachem – Liz z kolei uświadomiła sobie,
że prędzej wolałaby umrzeć, aniżeli stać się nieumarłą.
Czasami wolała, żeby to wszystko działo się po prostu w jej
głowie. Zabawne, ale żałowała, że to nie jej Brian wsypał środku odurzające –
wtedy przynajmniej mogłaby udawać, że całe to szaleństwo na imprezie było co
najwyżej skutkiem narkotyku. Niestety, żadne tłumaczenia nie wchodziły w grę,
a Elizabeth walczyła o to, żeby stopniowo przywyknąć do nowej
rzeczywistości. Musiała się na to zdobyć i to stosunkowo szybko, skoro
nadal pozostawała zagrożona. Swoją drogą, nawet gdyby nie świadomość tego, że
jej brat mógłby być zagrożeniem, nie mogłaby obojętnie przejść wobec tego, że
wcale nie był martwy, co zresztą wcale nie jawiło jej się jako coś
niewłaściwego czy jakkolwiek dziwnego. Słowa Jasona nie dawały jej spokoju i chociaż
początkowo udawało jej się je ignorować, konkretne linijki powracały do niej
niczym bumerang, wydając się wręcz zmuszać ją do tego, żeby podjęła
jakiekolwiek sensowne działanie.
Jej brat wcale nie był martwy (nie tak do końca), poza tym
jednoznacznie dawał jej do zrozumienia, że powinna mieć pretensje do rodziców. A skoro
tak…
Bała się tej rozmowy, ale jakaś jej cząstka marzyła o tym,
żeby wparować do salonu, kiedy będą tam przesiadywać, po czym zażądać
wyjaśnień. Jeśli ją okłamywali, tym bardziej mała prawo poznać prawdę,
niezależnie od tego, jak bardzo przerażająca by ta nie była. Chociaż wciąż nie
miała pewności, czego powinna się spodziewać, była na nich wściekła,
podświadomie czując, że Jason jej nie okłamał. Jego śmierć od zawsze była
tematem tabu, a sami rodzice czasami zachowywali się tak, jakby nigdy nie
istniał, choć to akurat było nie do końca prawdziwym stwierdzeniem. W zasadzie
jej brat był obecny przez cały czas – nie osobiście, nie jako wspomnienie, ale…
Cóż, nie potrafiła tego jednoznacznie opisać, ale prawda była taka, że rodzice
niejako żyli jego śmiercią – tylko nią, ta bowiem od zawsze kładła się cieniem
na całą rodzinę, przy okazji mając znaczny wpływ na sposób, w jaki Liz
była wychowywana. Jason nie musiał być wspominany i obecny, bo zawsze
pamiętała o tym, że odszedł – i że jej najbliżsi nigdy w pełni
tego nie zaakceptowali. Od zawsze była świadoma tych licznych sprzeczności i niedomówień,
teraz jednak wiedziała, że chodzi o coś więcej, jednak pomimo starań nadal
nie miała pojęcia, co takiego powinna w związku z tym zrobić.
Nie rozmawiała za dużo z Damienem na temat tego, co
planowała, ten zresztą nie pytał, jak zwykle okazując pełnię empatii. Wiedział,
że potrzebowała czasu, żeby ochłonąć, być może nawet podejrzewając to, że kiedy
szok minie jej reakcja może być dość osobliwa, a ona sama będzie skłonna
zanegować wszystko, czego się dowiedziała. To wydawało się naturalną reakcją,
zresztą jak i potrzeba choć odrobiny stabilizacji – coś, czego coraz
bardziej zaczynało jej brakować, skoro miała wrażenie, że niemalże na każdym
kroku wszystko sypie się na jej oczach. Normalność zniknęła z dnia na
dzień, zaś Licavoli wydawał się w pełni tego świadom, niemalże stając na
głowie, żeby jakoś jej pomóc. Zasugerował coś, co sprowadzało się do propozycji
wspólnej rozmowy z jej rodzicami, gdyby jednak była na to gotowa, ale…
Nie, zdecydowanie nie mogła na niego czekać. Pomocny czy
też nie, sprawa była zbyt złożona i intymna, by mogła dopuścić kogokolwiek
z zewnątrz – i to niezależnie od tego, jak wiele mu zawdzięczała.
Damien był cudowny, poza tym dwukrotnie uratował jej życie, jednak z pewnymi
sprawami musiała poradzić sobie w pojedynkę, niezależnie od tego, jak
trudne by się to nie okazało. Zdawała sobie z tego sprawę przez wszystkie
te dni, kiedy dystansowała się i odkładała jakiekolwiek rozmowy „na
później”… Wciąż i wciąż, chociaż czas wcale nie sprawiał, że czuła się
jakkolwiek pewniejsza tego, co działo się wokół niej.
Sama nie była pewna, co tak naprawdę wpłynęło na to, że
nagle doszła do wniosku, że ma dość. Poczuła to nagle, właściwie bez większej
przyczyny czy kontroli nad tym, co działo się w jej głowie i z jej
ciałem. Od dłuższego czasu była niczym pełna napięcia bomba, która w każdej
chwili mogła eksplodować, chociaż nikt w żaden sposób nie był w stanie
przewidzieć czasu i potęgi nadciągającej katastrofy. Wiedziała jedynie, że
jest coraz bliższa dania upustu wszystkim gromadzącym się w jej wnętrzu
uczuciom, a później…
Ucieczka nie prowadziła do niczego sensownego, co wiedziała
już od dłuższego czasu. Skoro już i tak była bliska szaleństwa, równie
dobrze mogła posunąć się o krok dalej i rozpętać małą burzę. Kto wie,
może jednak oszalała, jednak i to nie miało dla niej najmniejszego nawet
znaczenia. Dlaczego miałoby, skoro jakaś jej cząstka chyba nawet byłaby
zadowolona z niepoczytalności – czegokolwiek, co byłoby w stanie
uchronić ją przed koniecznością zaakceptowania tego, że to nie z nią, ale
otaczającą ją rzeczywistością coś było definitywnie nie tak.
Jej kroki były ledwo słyszalne, kiedy znalazła się w korytarzu.
W pośpiechu ruszyła przed siebie, jakby od niechcenia przesuwając palcami
po tapetowanej ścianie. Oddech momentalnie jej przyśpieszył, a serce
zaczęło bić szybciej, waląc tak mocno i nierytmicznie, że ledwo była w stanie
oddychać. W milczeniu wpatrywała się w przestrzeń przed sobą, mając
wrażenie, że obraz raz po raz rozmazuje jej się przed oczami. Nie była w stanie
skupić się na niczym, zdolna myśleć tylko i wyłącznie o tym, że pewne
rzeczy nie powinny mieć miejsca.
Zabawne, ale wcale nie czuła satysfakcji albo ulgi na myśl o tym,
że mogłaby porozmawiać z rodzicami i uzyskać jakiekolwiek wsparcie.
Chyba każdy na jej miejscu potrzebowałby bliskości rodziny – jakiegokolwiek
zapewnienia, że wszystko jest w porządku – jednak w jej przypadku nic
podobnego nie miało miejsca. Czuła się pusta w środku, zupełnie jakby była
kimś innym, pozbawionym wspomnień, emocji i jakichkolwiek ważnych dla niej
relacji. Z równym powodzeniem mogłaby być sama, zbierając się do tego,
żeby zamienić choć kilka słów z całkowicie jej obcymi, odległymi ludźmi,
którzy…
A może to po prostu ona była inna, na dodatek przytłoczona
perspektywą istnienia tak perfidnego, raniącego kłamstwa, które serwowano jej
przez całe lata. To było prawdopodobne, chociaż…
Cóż, w zasadzie wszystko wydawało się równie właściwe i nieprawdopodobne
jednocześnie.
Rodzice byli w salonie, zresztą jak zwykle wieczorem,
kiedy spędzali ze sobą czas po pracy. Czasami widywała ich, kiedy oglądali
telewizję, a czasami zajętych czymś mniej czasochłonnym, jak czytanie
książki czy rozmowa na tak bezpieczne tematy, jak chociażby praca. Kochali się i to
zawsze wydawało się Liz oczywiste, choć momentami szczerze wątpiła w to,
czy którekolwiek z nich potrafiło właściwie to okazać. Być może to miało
związek z tym, że przez większość czasu próbowali trzymać ją pod kloszem,
ograniczając na wszystkie możliwe sposoby i zachowując się tak, jakby
wciąż była małą dziewczyną, która nie potrafiła o siebie zadbać. Przez to
odbierała ich jako chłodnych i na swój sposób surowych, choć nigdy dotąd
nie było aż tak źle.
Przystanęła w progu, dłuższą chwilę stojąc i biernie
obserwując dwójkę ludzi, których dobrze znała i – oczywiście – kochała.
Wszyscy byli do siebie podobni – ciemnowłosi, o przeciętnej urodzie, a przynajmniej
Liz nigdy nie uważała, by jakkolwiek szczególnie wyróżniała się rysami twarzy.
Mama, w przeciwieństwie do niej, preferowała krótkie, sięgające zaledwie
do połowy łopatek włosy, przez co sprawiała wrażenie starszej i poważniejszej
niż w rzeczywistości. Zwłaszcza z kanciastymi okularami przypominała
Elizabeth surową nauczycielkę, co zresztą zgadzało się z tym, jak ta
kobieta zachowywała się na co dzień – kochająca, wbrew wszystkiemu ciepła i –
co wrzucało się w oczy w pierwszej kolejności – zdecydowanie zbyt
nadopiekuńcza.
Czy byłaby zdolna do tego, żeby kłamać? Wcześniej Liz nigdy
nie próbowała się nad tym zastanawiać, jednak w ostatnim czasie nawet to
przestało być aż tak oczywiste. Już nie była pewna, co tak naprawdę oznaczało
zaufanie, choć momentami była skłonna, by zacząć besztać się za to, że wyciągała
tak pochopne wnioski. Skąd mogła mieć pewność, że czegoś nie pomyliła albo że
Jason tego nie zrobił? Był rozżalony, a przynajmniej tyle zdołała
wywnioskować w szoku, który wzbudziło w niej samo tylko spotkanie z chłopakiem.
Nic nie było takim, jakim być powinno, ale to jeszcze nie znaczyło, że powinna
była zapominać o zdrowym rozsądku – ten z kolei podpowiadał jej, że
nie zawsze sprawy były takie proste, jak mogłoby się wydawać.
Jason wciąż chodził po świecie, co prawda odmieniony, ale
jednak w pełni świadom tego, co działo się wokół niego. Nie umarł, ale
przeszedł przemianę, o czym do tej pory nie miała pojęcia. Nie wiedziała,
co takiego skłoniło go do tego, żeby zacząć obwiniać właśnie rodziców, ale to
jeszcze o niczym nie musiało świadczyć. Emocje potrafiły zdziałać swoje,
więc równie dobrze mogło się okazać, że jego gniew jest bezpodstawny albo… Sama
nie miała pewności, jednak chciała myśleć logicznie – i to niezależnie od
tego, jak trudne by się to nie okazało. Kto wie, może istniało jakieś sensowne
wytłumaczenie; rodzice wcale nie musieli wiedzieć albo mieli naprawdę istotny
powód, żeby przez tyle czasu nie reagować. Co prawda Liz nie wyobrażała sobie
żadnego usprawiedliwienia takiego kłamstwa, jednak zamierzała dać im szansę – w końcu
to było właściwe, prawda?
Gdyby jeszcze do tego wszystkiego wiedziała, jak powinna z nimi
rozmawiać i czy właśnie nie popełniała błędu, być może właśnie
nieświadomie wciągając bliskich w coś tak nieprzewidywalnego i niebezpiecznego,
wtedy byłoby o wiele prościej.
Może po prostu poczekaj na Damiena… Zapytaj go, co o tym
myśli, odezwał się cichy głosik w jej
głowie, ale stanowczo kazała mu się zamknąć. Sprawy zaszły za daleko, poza tym
wszystko tak naprawdę zależało tylko i wyłącznie od niej. Była w stanie
poradzić sobie z sytuacją w pojedynkę, a przynajmniej musiała
spróbować zdziałać chociaż tyle. Już i tak długo zwlekała, zresztą sama
zdążyła się przekonać, że niewiedza potrafi być bardzo niebezpieczna. Wiedzieli
czy nie, powinni być świadomi zagrożenia, jakie stanowił ich… cóż, podobno
zmarły syn, a jej brat.
Kiedy myślała o tym w takim kontekście, czuła się
w równym stopniu przerażona, co i oszołomiona. Jakby tego było mało…
– Liz?
Poderwała głowę, czując się trochę tak, jakby trwała w transie.
Natychmiast podchwyciła spojrzenie wpatrzonej w nią matki, jednak wcale
nie poczuła się dzięki temu lepiej. Nie musiała pytać, by zorientować się, że
kobieta wyczuła jej nienajlepsze samopoczucie. Już wcześniej próbowała
rozmawiać, świadoma tego, że jej jedyną córkę mogłoby coś dręczyć, ale
Elizabeth zbywała ją kolejnymi wymówkami. Zdawała sobie sprawę z tego, jak
wyglądała, blada, milcząca i sprawiająca wrażenie ciągle zmęczonej, co
również nie było czymś szczególnie dziwnym, skoro nie sypiała po nocach. Nawet
to stanowiło wyzwanie, tym bardziej, że ewentualnego ataku ze strony Jasona
spodziewała się właśnie po zachodzie słońca i to pomimo wrażenia, że
Damien najpewniej próbował przesiadywać pod jej oknem.
Cholera, o nim również nie pomyślała, chociaż bez
wątpienia powinna. Nie chciała rozmawiać od czasu tych kilku godzin, które
spędzili razem na balkonie tamtego apartamentu, a on oczywiście to
szanował. Z drugiej strony, chyba nawet wspominał coś o tym, że nie
zostawi ją bez opieki, więc taki rodzaj poświęcenia wydawał się bardzo prawdopodobny,
chociaż nie miała sposobności, żeby się upewnić. Wiedziała jedynie, że dawno
nie widziała kogoś tak empatycznego i otwartego – z tym, że szczerze
wątpiła w to, czy starania Damiena wystarczą, by cokolwiek zmienić.
Milczała, chociaż spojrzenie matki jednoznacznie dało jej
do zrozumienia, że ta zaczynała się martwić. To bez wątpienia nie było uczciwe,
ale nie potrafiła się tym przejąć. W pośpiechu uciekła wzrokiem gdzieś w bok
i – wciąż skoncentrowana na bitwie własnych myśli oraz jakimś bliżej nieokreślonym punkcie
w przestrzeni – z wolna podeszła bliżej. Tym razem zaintrygowała
również ojca, a przynajmniej miała wrażenie, że ten jej się przypatrywał,
chociaż nie miała odwagi, żeby to sprawdzić. Wątpiła zarówno we własne
zdolności, jak i tę rozmowę, chociaż z drugiej strony…
Co tak naprawdę jeszcze miała do stracenia, skoro już i tak
czuła się tak, jakby była szalona?
– Możemy porozmawiać? – zapytała wprost i mimowolnie
skrzywiła się, prażona brzmieniem własnego głosu. W jej pytaniu
pobrzmiewała… pustka, jakże odmienna od tego, co w rzeczywistości działo
się w jej wnętrzu.
– Oczywiście, że tak – zapewniła natychmiast mama. Wydała się
zaniepokojona, bez trudu orientując się, że coś jest nie tak. – Elizabeth…
Tym razem zmusiła się do tego, żeby poderwać głowę i spojrzeć
rodzicielce w oczy. Początkowo nie była pewna tego, jak powinna zacząć, po
chwili jednak stwierdziła, że jest jej wszystko jedno – i że najprościej
będzie przejść do rzeczy.
– Kilka dni temu widziałam Jasona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz