Elizabeth
Cisza, która nagle zapadła, miała w sobie coś przejmującego. Liz
czekała, w duchu odliczając kolejne oddechy i mając ochotę poprosić o to,
żeby ktokolwiek przerwał to milczenie. Wciąż wpatrywała się w matkę,
dzięki czemu jej uwadze nie umknęło to, że oddech kobiety gwałtownie
przyśpieszył, zdradzając podenerwowanie. To nie był po prostu szok, choć i ten
bez wątpienia musiały wzbudzić słowa córki, na dodatek wypowiedziane tak
pozbawionym emocji tonem.
W rzeczywistości wcale nie czuła się pusta.
Drżała, bezskutecznie próbując zapanować nad tym, co działo się w jej
wnętrzu, nie chcąc popsuć wszystkiego zbyt wczesnym wybuchem. Okej,
wszystko jest w porządku…, pomyślała nie po raz pierwszy, jednak tym
razem własne myśli doprowadziły do tego, żeby Liz zapragnęła histerycznie się
roześmiać. W porządku? Gdyby faktycznie tak było, to od kilku dni nie
odchodziłaby od zmysłów, coraz bliższa tego, żeby jednak popaść w obłęd.
Czekała, chociaż sama nie była pewna na co i dlaczego.
Czas wydawał się stać w miejscu, sekundy wlec w nieskończoność, zaś
atmosfera w pokoju… Cóż, nawet nie potrafiła jej opisać, jednak czuła, że
ta zgęstniała do tego stopnia, że z powodzeniem dałoby się zwiesić w powietrzu
siekierę.
No, powiedzcie coś!, jęknęła w duchu, ledwo powstrzymując się
przed wypowiedzeniem tych kilku słów na głos. Była coraz bardziej niespokojna,
nerwowo krążąc tam i z powrotem, kiedy emocje stały się zbyt ciężkie do
tego, żeby je w spokoju znosić. Próbowała nad sobą panować, jednak jak
niby miała być do tego zdolna, skoro w rzeczywistości…
– Elizabeth.
Głos ojca skutecznie przywołał ją do porządku,
sprawiając, że jednak zamarła, przystając wpół kroku. Nie od razu zdecydowała
się na niego spojrzeć, być może z obawy przed tym, co mogłaby usłyszeć. W głowie
miała pustkę, a jedynym, o czym nagle zaczęła marzyć, było to, żeby
móc się wycofać. W zasadzie sama już nie była pewna, czego tak naprawdę
chce, a rodzice w najmniejszym nawet stopniu jej nie pomagali.
Kiedy spojrzała na ojca, przekonała się, że ten
sprawiał wrażenie co najmniej podenerwowanego. Siedział wyprostowany, uważnie
jej się przypatrując i wydając się nad czymś gorączkowo myśleć. Co więcej,
użył jej pełnego imienia, a to zwykle nie wróciło dobrze – wręcz przeciwnie.
W efekcie spięła się, podświadomie wyczekując… dosłownie wszystkiego, a już
zwłaszcza tego, że ten zacznie ją besztać albo komentować to, co powiedziała.
Wyczekiwała zaprzeczeń, niedowierzających spojrzeń i pytań o to, czy
oby na pewno dobrze się czuła, skoro opowiadała takie rzeczy. To byłaby
normalna, w pełni akceptowalna przez nią reakcja, która pozwoliłaby jej
uwierzyć w to, że jednak nie mieli o niczym pojęcia – że wcale jej
nie okłamywali, a to, czego dowiedziała się od Jasona, w rzeczywistości
było jego nadinterpretacją. Może gdyby to ustaliła, byłaby w stanie mu
pomóc; jakkolwiek uświadomić, że żal, który odczuwał, nie miał racji bytu, bo
żadne z nich po prostu nie wiedziało, że żył.
Być może wszyscy żyli w kłamstwie przez te
wszystkie lata.
Problem w tym, że nic podobnego nie miało
miejsca. Rodzice znowu milczeli, ale wcale nie sprawiali wrażenia kogoś, kto
jest wstrząśniętego tym, że ich podobno martwe dziecko mogło mieć się nie
najgorzej. Przez myśl Liz przeszło, że może najzwyczajniej w świecie
niedowierzali temu, co powiedziała. W końcu sama trwała w szoku,
niemalże ze spokojem przyjmując każde kolejne wyjaśnienie Damiena, więc gdyby
wziąć to pod uwagę…
– Kiedy i gdzie to było? – usłyszała
pytanie ojca i z wrażenia omal się nie wywróciła, co najmniej
wstrząśnięta.
– Ja… Co takiego? – zapytała z wahaniem,
nagle mają wątpliwości co do tego, czy on w ogóle zdawał sobie sprawę z tego,
o czym do niego mówiła.
– Zadałem ci proste pytanie – zniecierpliwił
się. – Powiedziałaś… Sama najlepiej wiesz, co takiego. Dlatego chcę wiedzieć,
kiedy…?
– Nick – upomniała go żona, a Elizabeth
zesztywniała, po czym momentalnie przeniosła wzrok na matkę.
Kobieta była blada jak papier i wyraźnie
przerażona, choć to akurat nie wydawało się niczym dziwnym. Bardziej niepokojący
wydał jej się sposób, w jaki ta spojrzała na męża, rzucając mu
ostrzegawcze, niespokojne spojrzenie…
A potem zaczęła płakać – tak po prostu, jakby
na zawołanie, co zresztą zawsze wychodziło jej perfekcyjnie. Problem polegał na
tym, że Liz nie przypominała sobie, kiedy jaj matka płakała tak naprawdę
szczerze, a jednak w tamtej chwili jej reakcja jednoznacznie dala
dziewczynie do zrozumienia, że działo się coś naprawdę niepokojącego.
– To był podczas tej imprezy – powiedziała
cicho, decydując się postawić sprawę jasno. Sama nie była pewna, co takiego
podkusiło ją do tego, żeby jednak odpowiedzieć na pytanie ojca, ale miała dość
przeciągającej się ciszy. – U Jessiki, krótko po tym, jak ona…
– Mówiłaś, że wyszłaś przed! – obruszyła się
matka, ale Elizabeth nie zamierzała się z tego tłumaczyć.
– A wy mówiliście, że Jason nie żyje! Kto w takim
razie jest w grobie, który odwiedzamy co roku?! – nie wytrzymała, w ułamku
sekundy dając upust wszystkim emocjom, które narastały w niej już od
dłuższego czasu.
Jej rodzicielka otworzyła i zaraz zamknęła
usta, najwyraźniej nie będąc w stanie udzielić właściwej odpowiedzi. Liz
czuła, że być może niepotrzebnie dając ponieść się emocjom i nie czekając
na wyjaśnienia, ale z każdą kolejną sekundą utwierdzała się w przekonaniu,
że coś było na rzeczy. W końcu nie w ten sposób rozmawiało się o śmierci
dziecka, jeśli faktycznie by się w nią wierzyło. Nie zaprzeczali, nie
przekonywali jej… nie robili niczego, co samo w sobie wydało jej się
jednoznaczne.
Kłamali. To musiało być to, ale…
– To… skomplikowane – usłyszała w końcu i aż
prychnęła, porażona wydźwiękiem słów matki. – My nie… Liz, posłuchaj… –
zaczęła, po czym prawie natychmiast urwała, najwyraźniej sama niepewna tego, co
chciała powiedzieć.
– Wystarczy tego – zadecydował ojciec,
podrywając się na równe nogi. – Porozmawiamy. Już od dłuższego planowałem ci
powiedzieć – oznajmił, a dziewczyna zesztywniała w ostatniej chwili
powstrzymując się przed powiedzeniem, że szczerze w to wątpi.
– Ale ja się nie zgadzam! – zaoponowała mama.
Teraz już płakała na całego, załzawionymi oczami spoglądając to na męża, to
znów na milczącą córkę. – Twoja matka naopowiadała ci jakichś głupot i teraz…
Nie po to ustaliliśmy, że się od tego odetniemy, żeby teraz tak ryzykować!
Mężczyzna zesztywniał, po czym – obojętny na
coraz większą dezorientację Liz – odwrócił się w stronę żony.
– Gdyby od tego dało się odciąć, ta rozmowa nie
miałaby teraz miejsca – oznajmił z powagą. – Słyszałaś, co powiedziała?
Jason…
– Jedno dziecko już straciłam i nie
zamierzam czekać, aż coś złego spotka kolejne!
Podniosła głos, co samo w sobie okazało
się czymś nietypowym. Rzadko wpadła w złość aż tak silną, żeby zacząć
krzyczeć. Zwykle była opanowana, na swój sposób zimna, co bywało nawet gorsze,
jednak w tamtej chwili Elizabeth zatęskniła za jakąkolwiek znajomą
reakcją. Czuła, że wszystko jest nie tak, a wymiana zdań pomiędzy
rodzicami jedynie spotęgowała uczucie dezorientacji, którego w żaden
sposób już nie potrafiła opanować.
Miała ochotę zadać jakieś pytanie, ale nie zrobiła
tego. W zamian w pełni skoncentrowała się na słowach matki, porażona
jedną istotną kwestią, którą bez trudu wywnioskowała z jej wypowiedzi:
babcia też wiedziała.
Najwyraźniej wszyscy byli wtajemniczeni, tylko z niej
jednej robiąc istotkę.
Łzy napłynęły jej do oczu, ale nie pozwoliła im
popłynąć. Zamrugała pośpiesznie, nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni
decydując się dusić wszystko w sobie i udawać, że nic szczególnego
nie ma miejsca. Co z tego, że była okłamywana i to właściwie przez
całe życie? Jakie to miało znaczenie, że jednym pytaniem rozpętała burzę? Z dwojga
złego chyba nawet to było lepsze, jeśli tylko dzięki temu mogła poznać prawdę.
Potrzebowała tego, zresztą jak i przynajmniej względnego spokoju, ten
jednak wciąż nie nadchodził. W zamian z każdą kolejną sekundą czuła
się coraz bardziej rozbita, mając wrażenie, że już nie była w stanie ufać
nikomu. Co prawda wciąż nie poruszyła najważniejszej kwestii, bezpośrednio
odnoszącej się do istnienia istot nadnaturalnych, ale…
– Straciliśmy dziecko właśnie dlatego, że nie
pozwoliłaś mi chronić rodziny tak, jak powinienem – oznajmił ojciec i coś w jego
słowach skutecznie sprowadziło Elizabeth na ziemię. W niemal ostrzegawczy
sposób wpatrywał się w zapłakaną żonę, przez dłuższą chwilę sprawiając
chętnego, by porządnie kobietą potrząsnąć. – Może gdyby wiedział, że powinien
być ostrożny, nie doszłoby do tego. Jason…
– Jason żyje! – wtrąciła Liz, nie mogąc się
powstrzymać. – Jak mogliście przez te wszystkie lata wmawiać mi… Zrobiliście z niego
trupa, chociaż… – Urwała, żeby móc złapać oddech. – Dlaczego…?
– Czymkolwiek jest twój brat, powinnaś trzymać
się od niego z daleka – usłyszała drżący głos matki i przez moment
poczuła się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w twarz.
Spojrzała na rodzicielkę z niedowierzaniem, ledwo łapiąc oddech i wciąż
nie będąc w stanie zrozumieć, jak ta w ogóle mogła mówić takie
rzeczy. – Jasona już nie ma – dodała i tym razem nawet się nie zawahała,
wydając się recytować już od dawna wyuczoną formułkę, w którą święcie
wierzyła.
Pokręciła głową, jakby w ten sposób mogła
być zdolna do uporządkowania sobie wszystkiego, co działo się wokół niej.
Walczyła ze sobą, próbując wszystko zrozumieć, ale to było niczym mierzenie się
z wiatrakami – bezsensowne i prowadzące donikąd. Cała ta rozmowa taka
była, a Liz miała wrażenie, że wszystko się sypie, przybierając całkowicie
nieakceptowalny przez nią kierunek. Nie miała pojęcia, co tak naprawdę sobie
wyobrażała albo czego powinna oczekiwać, ale zdecydowanie nie tego – nie podenerwowanego
ojca czy zapłakanej matki, która z uporem będzie wyrażała się o Jasonie
tak, jakby faktycznie był martwy.
Która kobieta była w stanie postępować w ten
sposób ze swoim dzieckiem, niezależnie od tego, jakie to by nie było? Która
byłaby zdolna do tego, by spisać syna na straty i…?
– Ale…
– Nie ma żadnych „ale”, Liz! – ucięła
stanowczo. Otarła oczy, chociaż to okazało się niepotrzebne, bo na miejscu
startych łez prawie natychmiast pojawiły się kolejne. – Jason przez te
wszystkie lata… Wolałabym, żeby był martwy. Tak byłoby lepiej, skoro…
Nie dodała niczego więcej, ale to było zbędne.
Po co miałaby skończyć, skoro Elizabeth i tak wiedziała do czego to
wszystko zmierzało?
– Lepsze to niż żeby był wampirem, tak? –
wymamrotała, pierwszy raz używając tego słowa.
Jeśli wydawało jej się, że nie może być gorzej,
jak zwykle zachowywała się w naiwny sposób. Cisza, która zapadła tym
razem, okazała się gorsza niż cokolwiek innego, zresztą jak i pełne
napięcia spojrzenia, które jak na zawołanie skoncentrowały się na niej. Od
nadmiaru emocji kręciło jej się w głowie, zaś milczenie, które jak na
zawołanie zapadło, miało w sobie coś, co wytrąciło ją z równowagi
bardziej niż jakiekolwiek słowa. Miała wrażenie, że oszaleje, jeśli ktoś
natychmiast się nie odezwie, choć paradoksalnie sama również nie była do tego
zdolna. Fakt, że rodzice spoglądali na nią w oszołomieniu i wyraźnym
obrzydzeniem, dodatkowo upewniły ją, że oni naprawdę wiedzieli – i o Jasonie,
i o tym kim… albo raczej czym się stał.
– Nie wiesz, o czym mówisz – powiedział w końcu
ojciec. – Elizabeth, posłuchaj… To on ci to powiedział, tak?
– Jason? – zapytała tak cicho, że ledwo była w stanie
zrozumieć swój głos.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Ten chłopak – powiedział z naciskiem
i jakby od niechcenia, decydując się na te słowa tylko i wyłącznie z braku
lepszych, cenzuralnych zamienników. – Już wcześniej wróciłaś do domu
przerażona, kiedy miałaś ten wypadek… Miałem wrażenie, że coś jest nie tak, ale
nie sądziłem, że…
– A co do tego wszystkiego ma Damien?! –
przerwała, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Nieważne kto i co
mi powiedział. Nawet Jason był ze mną bardziej szczery i… – Urwała, po czym
zamarła w bezruchu, rozżalona, zła i roztrzęsiona. – Mnie też chciał
przemienić. Jason… A gdyby nie Damien, o mnie też moglibyście
powiedzieć, że jest martwa! – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Doszukała się przerażenia na ich twarzach,
kiedy po raz kolejny udało jej się wytrącić rodziców z równowagi. Przez
kilka sekund czekała na reakcję, być może licząc na to, że dzięki temu coś do
nich dotrze, choć tak naprawdę było jej wszystko jedno. Wiedziała jedynie, że
ze wszystkich stron otaczały ją kłamstwa, a najbliższe jej osoby
najwyraźniej nie były w stanie wytłumaczyć tego, co najważniejsze. W tamtej
chwili w pełni dotarło do niej to, dlaczego Jason wydawał się aż do tego
stopnia pełen żalu do własnej rodziny i choć wciąż nie wyobrażała sobie
tego, że mogłaby się pożegnać z człowieczeństwem, przez ułamek sekundy
naprawdę wierzyła w to, że chłopak miał rację – i że z daleka od
domu byłoby jej lepiej.
Chwilę jeszcze stała jak ten słup soli, zanim w końcu
zdołała zmusić swoje ciało do współpracy. Odwróciła się na pięcie i jak
gdyby nigdy nic ruszyła w stronę wyjścia, głucha na jakiekolwiek protesty i to,
że ktokolwiek mógłby chcieć cokolwiek jej wytłumaczyć. Nie chciała słuchać,
woląc z góry założyć, że pewnie i tak by ją okłamali,
usprawiedliwiając się… Cóż, właściwie niczym sensownym, bo do tej pory nie
rozumiała niczego. W tamtej chwili chciała znaleźć się tylko i wyłącznie
w jednym miejscu, by odważyć się na rozmowę z osobą, którą kochała
nade wszystko, a która być może jednak miała zdobyć się na szczerość.
Babcia. Gdzie indziej miałaby się udać, jeśli
nie do niej?
– Liz… Elizabeth!
Przyśpieszyła, jedynie cudem nie wywracając się
na stopniach przed domem. W pośpiechu zdążyła zabrać jeszcze kurtkę,
chociaż była tak podenerwowana, że i tak nie odczuwała chłodu. Wiedziała,
że nie powinna wychodzić, w ten sposób aż prosząc się o to, żeby ktoś
– najpewniej Jason – spróbował ją zaatakować, ale nie dbała o to.
Oddychała spazmatycznie, w końcu pozwalając sobie na tyle czasu tłumione
łzy, choć równie dobrze mogło okazać się, że płakała już wcześniej, nie będąc
nawet tego świadomą. Na oślep ruszyła przed siebie, nieczuła na chłód, obecność
terenu i odczuwane wątpliwości; wiedziała jedynie, że musi dotrzeć do
miasta i że nawet dalszy brak samochodu nie miał ją przed tym powstrzymać.
Dookoła panowała cisza, ale zaczynała się do
niej przyzwyczajać. Bieganie również nie było niczym nowym, nawet pomimo tego,
że emocje i stres skutecznie pozbawiły ją tchu. Zdołała skoncentrować się
na kolejnych ruchach, metodycznie posuwając się naprzód i przez kilka
cudownych minut będąc w stanie myśleć tylko i wyłącznie o rytmicznym
napinaniu oraz rozluźnianiu mięśni. Ciemne włosy raz po raz wpadały jej do
oczu, klejąc się do wilgotnych policzków, ale nawet nie próbowała doprowadzać
ich do porządku. Było jej wszystko jedno co i dlaczego robi, a jedynym,
o czym tak naprawdę chciała myśleć, było to, żeby trzymać się znajomej
drogi, którą prędzej czy później miała dotrzeć do miasta.
Nie miała okazji, by cieszyć się samotnością
długo, choć nie od razu zwróciła uwagę na coraz wyraźniejsze brzmienie silnika
zmierzającego w jej stronę samochodu. Niechętnie przystanęła, obawiając
się tego, że to rodzice otrząsnęli się na tyle, żeby próbować jej szukać.
Jakkolwiek by nie było, zdecydowanie nie zamierzała pozwolić na to, żeby
zaciągnęli ją do domu, uraczyli kolejną dawką kłamstw i – najpewniej –
spróbowali zamknąć na resztę życia pod kloszem. Nie była dzieckiem, poza tym
była zbyt podenerwowana, by pozwolić sobie na jakiekolwiek rozsądne rozmowy.
Chciała, by przynajmniej uszanowali chociaż tyle i pozwolili jej się
uspokoić, ale…
Z tym, że samochód, który w końcu znalazł
się w zasięgu jej wzroku, zdecydowanie nie należał do jej rodziny.
Zastygła w bezruchu, w milczeniu obserwując czarne auto, które
zaparkowało zaledwie kilka metrów od niej. Już wiedziała kto to, kiedy zaś
zobaczyła wyraźnie zaniepokojonego Damiena, natychmiast ruszyła w jego
stronę. Nie miała pojęcia, co tak naprawdę ją podkusiło do tego, żeby podbiec
do chłopaka i wpaść mu w ramiona, kiedy tylko znalazł się na
zewnątrz, ale nawet nie próbowała się nad tym zastanawiać. Nie deliberowała
również nad tym, jaki był wyraz twarzy ani w jaki sposób przygarnął ją do
siebie, wplatając palce w jej włosy i uspokajający głaskając ją po
głowie, kiedy bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wybuchła niepochamowanym wręcz
płaczem.
– Liz…
Nie odezwała się nawet słowem, więc Damien
również zamilkł, wciąż trzymając ją w swoich objęciach. Nie chciała pytać
go o to, skąd się tutaj wziął, dlaczego przyjechał i czy słusznie
podejrzewała, że przez cały ten czas próbował jej pilnować. Czuła bijące od
jego ciała ciepło, co okazał się niezwykle przyjemne, pozwalając jej choć
trochę się rozluźnić. Wypuściła powietrze ze świstem, próbując się uspokoić i zapanować
nad mętlikiem w głowie, choć to okazało się o wiele trudniejsze,
aniżeli mogłaby tego oczekiwać.
Cóż, jedno było aż nazbyt oczywiste: przy chłopaku
czuła się pewniejsza i bezpieczniejsza niż w domu, i to pomimo
tego, kim był.
– Rozmawiałam z nimi – wyrzuciła z siebie
na wydechu. Ledwo była w stanie zrozumieć własne słowa, jednak Damien nie
miał z tym najmniejszego problemu, bo wyczuła, że zesztywniał. – Nie
zaprotestowali i… Rozumiesz? Wiedzieli o Jasonie! Cały czas wiedzieli, a ja…
Nic więcej nie była w stanie dodać,
chłopak zresztą tego nie oczekiwał. Wciąż obejmując ją ramionami, stanowczo pociągnął
ją za sobą, prowadząc w stronę samochodu. Początkowo chciała coś
powiedzieć albo zaprotestować, ale ostatecznie nie zrobiła tego, dochodząc do
wniosku, że jest jej wszystko jedno. Zajęła miejsce pasażera, kuląc się na
swoim fotelu i beznamiętnym wzrokiem wpatrując się w szybę przed
sobą. Nawet nie drgnęła, kiedy chłopak zatrzasnął za sobą drzwiczki auta,
zajmując miejsce po jej lewej stronie i jakby od niechcenia zaciskając
obie dłonie na kierownicy.
– Nie chcesz wracać do domu – powiedział ze spokojem.
To nie było pytanie, ale i tak pokręciła głową. – Chcesz, żebym zabrał cię
do siebie? Przeprowadziliśmy się z rodzicami, poza tym jest u nas
kilka osób, ale nikt… No wesz, nie zrobią ci krzywdy – zapewnił, a Liz
przez moment miała ochotę na to, żeby wybuchnąć nieco histerycznym śmiechem.
– Może kiedyś, ale… – Odchrząknęła, próbując
zmusić do współpracy zarówno swój głos, jak i wiąz roztrzęsione ciało. –
Na razie chciałabym pojechać do sklepu babci. Pomożesz mi?
Nawet nie odpowiadał, w zamian po prostu
odpalając silnik. Liz wyprostowała się, po czym już z przyzwyczajenia
sięgnęła po pasy, ale w ostatniej chwili zrezygnowała z ich
zapisania. Jakie właściwie miało teraz znaczenie to, czy mogła ulec
jakiemukolwiek wypadkowi, skoro istniały o wiele poważniejsze zagrożenia,
jak chociażby jej własny brat czy istoty do niego podobne? W takim wypadku
dbałość o takie szczegóły, jak chociażby odpowiednio zapięte pasy, wydała
jej się śmieszna.
– Dobrze się czujesz? – usłyszała, więc
obojętnie wzruszyła ramionami. Samopoczucie było pojęciem względnym i równie
skomplikowanym, co wszystko inne, co ją otaczało. – Jeśli jednak mógłbym jakoś
ci pomóc…
– Już to robisz – przerwała mu, po czym
westchnęła cicho. – Mam wrażenie, że zrobiłeś dla mnie o wiele więcej, niż
sobie zasłużyłam, Damien – przyznała, a chłopak nieznacznie pokręcił
głową, najwyraźniej wciąż mając co do tego wątpliwości.
Więcej żadne z nich nie odezwało się nawet
słowem, ale tak było nawet lepiej. Elizabeth nie potrafiła stwierdzić, kiedy i dlaczego
coś się zmieniło, ale coś w bliskości chłopaka sprawiało, że czuła się
dobrze. Co więcej, wciąż miała w pamięci tamten pocałunek, poza tym…
Wciąż nie miała pewności, ale prawda była taka,
że chyba właśnie była na dobrej drodze do tego, żeby zakochać się w Damienie
Licavoli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz