Jocelyne
Najpierw
poczuła uderzenie, a dopiero później ból. To skutecznie wytrąciło ją z równowagi,
przez co ledwo była świadoma tego, że stoczyła się z kilku ostatnich
stopni – i to nie jako jedyna, bo pod sobą wyraźnie czuła ciepłe ciało
kogoś, kto przypadkiem oberwał, przy okazji choć trochę amortyzując jej upadek.
Oszołomiona i co najmniej skonsternowana tym, co zrobiła, natychmiast
spróbowała się podnieść, to jednak skoczyło się na tym, że ponownie wylądowała
na swojej przypadkowej ofierze.
Plątanina kończyn i ogólne zaskoczenie sprawiły, że miotała się
nieporadnie, najpewniej dodatkowo pogarszając sytuację, zwłaszcza przy swojej
koordynacji ruchowej – czy też raczej całkowitym jej braku, co w najmniejszym
nawet stopniu nie polepszało sprawy.
Wyrwał jej się cichy, zdławiony jęk, nie tyle bólu, chociaż
i ten dawał jej się we znaki. Och,
świetnie, jeszcze więcej siniaków!, pomyślała z niedowierzaniem;
zawsze chodziła poobijana, o ile akurat nie miała pod ręką Damiena, który
byłby gotów przyjść jej z pomocą i pomóc doprowadzić się do
przynajmniej względnego porządku. Nagle zatęskniła za bratem, chociaż sama nie
była pewna, czego potrzebowała bardziej – rodziny, poczucia bezpieczeństwa czy
może swojego ulubionego Uzdrowiciela, W głowie jej wirowało, a na
ułamek sekundy wręcz pociemniało przed oczami, ale i tego nie była pewna w takim
stopniu, jak mogłaby się spodziewać. Gdyby jeszcze obyło się bez złamań, wtedy
mogłoby okazać się, że wcale nie jest aż tak źle, chociaż…
– Mój Boże, nic wam nie jest?! – usłyszała spanikowany głos
Julie, ale nawet nie próbowała odpowiadać.
W zamian przypomniała sobie o czyjejś obecności, co
skutecznie sprowadziło ją na ziemię, sprawiając, że przestała się szarpać,
ostatecznie decydując na to, żeby rozeznać w sytuacji. Zamrugała
nieco nieprzytomne i – wcześniej lekko uniósłszy na łokciach, co przyszło
jej całkiem lekko, jeśli wziąć pod uwagę to, że ciało jak zwykle odmawiało jej
współpracy – w końcu spojrzała w dół, wprost na wpatrzonego w nią
z zaciekawieniem chłopaka. Pierwszym, co przykuło jej uwagę, były jego
oczy: ładne, jadeitowe i lśniące, chociaż w tamtej chwili jego wzrok
wydawał się odrobinę zamglony. Dopiero po tym zmierzyła wzrokiem twarz biednego
śmiertelnika, którego omal nie doprowadziła do grobu, dając piękny popis
całkowitego braku gracji, koordynacji ruchowej i tego, że do normalnego
pół-wampira wciąż było jej bardzo, ale to bardzo daleko.
Oczy chłopaka rozszerzyły się nieznacznie, kiedy na nią
spojrzał. Zaklął cicho, tym razem o wiele ciszej, po czym nieznacznie
pokręcił głową, najpewniej próbując się otrząsnąć. Słyszała, że jego puls
przyśpieszył, a krew zaczęła krążyć szybciej, tym samym pobudzając jej
wampirzą naturę, chociaż nie czuła głodu. Przynajmniej zapach nie był na tyle
intensywny, by nabrała pewności, że przypadkiem zrobiła mu krzywdę, to jednak
wydawało się dość marnym pocieszeniem w obecnej sytuacji. Czuła, że się
rumieni, zmieszana i bliska tego, żeby zacząć się jąkać, chociaż sądziła,
że zdążyła wyzbyć się tego nawyku z dzieciństwa. Zwłaszcza wtedy, kiedy
była zestresowana albo bardzo zawstydzona, często robiła z siebie
całkowicie nieporadną idiotkę, wyrzucając z siebie słowa bez ładu i składu,
a przy tym tak drżącym głosem, że czasami samej siebie nie była w stanie
zrozumieć.
– P-prze… – zaczęła i prawie natychmiast urwała, kiedy
coś ścisnęło ją w gardle. To, że chłopak wciąż nie odrywał od niej wzroku,
również jej nie pomagało.
Jocelyne przełknęła z trudem, bezskutecznie próbując
się uspokoić. Oddychaj
głęboko. I mów powoli!, warknęła na siebie w duchu, próbując
przypomnieć sobie to, co mówili jej rodzice, kiedy była mała i zaczynała
mieć problem z jasnym przekazaniem tego, co chodziło jej po głowie. No
cóż, łatwo było mówić, zwłaszcza kiedy miało się problem ze złapaniem oddechu, a policzki
paliły ją tak bardzo, że ledwo była w stanie to ignorować. Podejrzewała,
że wygląda okropnie, cała czerwona, roztrzęsiona i sprawiająca wrażenie co
najmniej bezmyślnej. Typowa
blondynka, pomyślała z niedowierzaniem, tym bardziej, że jasne włosy
opadły jej na twarz, a końcówki musnęły policzki nieznajomego chłopaka. W roztargnieniu
spróbowała odgarnąć loki na plecy, jednocześnie podpierając się wolną ręką, to
jednak sprawiło, że omal nie straciła równowagi, kolejny raz lądując na torsie
biednego śmiertelnika.
Poczuła ciepłą dłoń na ramieniu, a chwilę później ktoś
pomógł jej się podnieść. Niepewnie stanęła na nogi, przy okazji przekonując
się, że jest względnie cała, jeśli nie liczyć kilku poobijanych mięśni, które
pewnie dopiero wieczorem tak naprawdę miały dać się jej we znaki. Pozwoliła na
to, żeby Julie odwróciła ją w swoją stronę, bardziej stanowczo zaciskając
dłonie na jej ramionach, uważnie mierząc wzrokiem i w pośpiechu
wyrzucając z siebie kolejne słowa, w większości składające się na
pytania o to, czy wszystko w porządku. Chciała jej odpowiedzieć, ale
była w stanie co najwyżej sztywno kiwać głową i walczyć z niespójnymi
myślami. Spojrzenie raz po raz uciekało jej w stronę chłopaka, dzięki
czemu zdążyła zauważyć, że i on w końcu znalazł w sobie dość
siły, żeby obrócić się na brzuch, a później spróbować podnieść z klęczka.
– Taa… Tak, tak, nie przejmujcie się – rzucił z przekąsem
i na swój sposób to pozwoliło jej się uspokoić; skoro stać go było na
złośliwości, to mogła chyba założyć, że wciąż żył. – Mnie też nic nie jest. Fajnie,
że ktoś pyta.
Uniósł głowę, dzięki czemu Joce była w stanie raz
jeszcze przyjrzeć jego twarzy. Nigdy nie była dobra w określaniu wieku na
podstawie wyglądu, ale instynkt podpowiadał jej, że chłopak nie mógł mieć
więcej niż osiemnaście lat. Wciąż miał w sobie coś chłopięcego, jednak
ślady zarostu i zdecydowane rysy twarzy dodawały mu czegoś, co była w stanie
określić… niemalże męskim,
o ile to miało jakikolwiek sens. Ciemne włosy sterczały mu w najróżniejsze
strony, zmierzwione w taki sposób, że wątpliwym wydawało się to, żeby
kiedykolwiek miały do czynienia z tak genialnymi wynalazkami, jakimi była
szczotka albo grzebień. Oczy raz jeszcze poraziły ją intensywnością zieleni,
chociaż prawie natychmiast zmusiła się do odwrócenia wzroku, kiedy chłopak spojrzał
wprost na nią.
– Dallas?! Dallas!
Zanim zdążyła zastanowić się nad tym, czego dotyczył nowy,
tym razem dziewczęcy głos, w zasięgu jej wzroku pojawiła się wyraźnie
roztrzęsiona brunetka. Natychmiast dopada do chłopaka, osuwając się przy nim na
kolana i uczepiając się jego ramienia w sposób, który bynajmniej nie
pomagał mu w próbie podniesienia się. Wręcz przeciwnie – Jocelyne była
skłonna przysiąc, że biedak omal znowu nie wylądował na ziemi, a przez
jego twarz przemknął grymas niezadowolenia.
– Ech, Vicki…? – zaczął niemalże uprzejmym tonem,
dziewczyna jednak nawet nie próbowała słuchać, skoncentrowana raczej na próbie
podniesienia się z nim do pionu. Fakt, że miała na sobie szpilki,
balansując na obcasach i usiłując na wszystkie sposoby utrzymać w nich
równowagę, bez wątpienia nie pomagał żadnemu z nich.
– O rany, co to było? – zapytała dziewczyna. Wyrzucała
z siebie kolejne słowa w pośpiechu, a przy tym zawodząc w tak
uciążliwy, wręcz histeryczny sposób, że trudno było jej słuchać. – W porządku,
misiu? Tak uderzyliście o ziemię, że już myślałam, że po was! Mówiłam
żebyś na mnie zaczekał, ale ty…
Dallas wydał z siebie przeciągły jęk, który
zdecydowanie nie miał żadnego związku z tym, że cokolwiek mogłoby go boleć
(a przynajmniej Joce miała takie wrażenie) – może pomijając uszy. Jakkolwiek by
nie było, pojawienie się dziewczyny musiało podziałać na niego niezwykle
motywujące, bo w pośpiechu poderwał się do pionu, by móc jak najszybciej
oswobodzić się z uścisku koleżanki. A może dziewczyny? Joce nie miała
pojęcia, to zresztą wydało jej się najmniej istotne. Nie miała pojęcia, co takiego powinna myśleć albo powiedzieć, więc tym bardziej roztrząsanie czyichkolwiek
relacji nie było dla niej w tamtej chwili priorytetem. W zasadzie to
jeśli miała być ze sobą szczera, marzyła tylko i wyłącznie o tym,
żeby zapaść się pod ziemię albo posiąść zdolności Cammy'ego i zniknąć
całemu towarzystwu z oczu.
– Żadnemu z was nic się nie stało? – odezwała się
ponownie Julie. Z drugiej strony, być może dopiero w tamtej chwili to
Jocelyne zdołała zwrócić na nią uwagę. Kobieta wciąż trzymała ją za ramię, a przez
to, że nawet ona była od niej wyższa, Joce czuła się co najmniej jak małe,
nieporadne dziecko. – Kości całe? Jeśli któremuś z was jest słabo…
– Ja mogę zaprowadzić Dallasa! – wtrąciła Vicki, jednak w odpowiedzi
na jej słowa, Julie dyskretnie wywróciła oczami.
– Och, nie wątpię… – stwierdziła i zabrzmiało to
niemal złośliwe albo raczej pobłażliwie. Najwyraźniej takie zachowanie zdarzało
się tej dziewczynie często. – Dallas?
– Poradzę sobie sam, o ile kolejna mała blondyneczka
nie spadnie na mnie ze schodów – odpowiedział ze spokojem, rzucając Jocelyne
zaciekawione spojrzenie. Instynktownie cofnęła się o krok, mimowolnie
zaczynając zastanawiać się nad tym, czy Julie miałaby coś przeciwko, gdyby
spróbowała schować się za jej plecami. – Hej, nowa?
O bogini, więc jednak na nią patrzył. Co więcej, wydawał
się faktycznie zainteresowany zarówno jej tożsamością, jak i tym, dlaczego
znalazła się w tym miejscu. Z drugiej strony, być może wolał dobrze
zapamiętać małą wariatkę, która omal nie zabiła go na schodach, żeby później
wiedzieć, kogo powinien omijać szerokim łukiem, ale to wydawało się marnym
pocieszeniem. Jakby istniała jakakolwiek różnica! Wiedziała jedynie, że pragnie
zniknąć mu z oczu, niezdolna odezwać się, przeprosić, powiedzieć…
cokolwiek.
– Jocelyne dopiero tutaj przyjechała. Właśnie szłyśmy na
obiad – wyjaśniła usłużnie Julie, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że żadne z nich
nie ucierpiało aż tak bardzo, by wszczynać alarm i obawiać się o to,
czy nagle nie pomdleją przez wstrząśnienie mózgu albo coś równie
niebezpiecznego. – A wy? Stołówka jest w drugą stronę, Dallas.
– Ja liczyłem na samotność – odpowiedział natychmiast
chłopka, po czym wymownie spojrzał na wciąż uczepioną jego ramienia Vicki.
– A ja właśnie planowałam dotrzymać mu w tym
czasie towarzystwa – wyjaśniła ze słodkim uśmiechem sama zainteresowana,
najwyraźniej nie dostrzegając tego, że jej plany nie do końca pokrywały się z tymi
Dallasa.
Julie otworzyła i prawie natychmiast zamknęła usta,
przez moment sprawiając wrażenie kogoś, kto sam nie jest pewien, czy powinien
się śmiać, czy może po prostu milczeć. Ostatecznie zdecydowała się na to
drugie, machnięciem ręki dając towarzystwu do zrozumienia, że nie rozumie i najpewniej
nie chce zrozumieć, co takiego chodziło im po głowie. Joce nie miała pewności,
ale podejrzewała, że podobne sytuacje miały miejsce dość często, co zresztą
wcale jej nie dziwiło; wystarczyło kilka tygodni, które spędziła w szkole,
by zorientować się, że dzieciaki bardzo często wpadały na wyjątkowo… nietypowe
pomysły.
Zapadła cisza, która sprawiła, że z miejsca poczuła
się nieswojo. Przełknęła z trudem i w końcu zapanowawszy nad
sobą na tyle, by przynajmniej spróbować na chłopaka spojrzeć, w końcu
zdecydowała się odezwać:
– Przepraszam. – Jej głos zabrzmiał tak cicho, że ledwo
była w stanie samą siebie zrozumieć. – Ja tylko… Możemy już iść? –
zwróciła się do Julie.
– Ej, ale nie uciekaj! Żyje, więc chyba nic się nie stało,
prawda? – zapewnił natychmiast Dallas, po czym spojrzał na nią z zaciekawieniem.
– Ech… Często tak masz? – zapytał pozornie obojętnym tonem, ale do jego głosu
wkradła się nutka zwątpienia.
Och, cały czas. W zasadzie to cud, że wciąż jestem w stanie
chodzić!, pomyślała, jednak nie zamierzała
się z nim tą informacją dzielić. Wręcz przeciwnie – jego słowa sprawiły,
że tym bardziej zapragnęła zejść im wszystkim wokół.
– Po prostu chodźmy.
Dallas nie wydawał się usatysfakcjonowany tym, że
zignorowała jego pytanie, ale nie obchodziło jej to. Była tak podenerwowana, że
z wrażenia przestała nawet zwracać uwagi na to, że nadal była obolała.
Cóż, do tego akurat zdążyła przywyknąć, niemalże na każdym kroku narażając się
na kolejne urazy, wywracając się na równej drodze albo w jakikolwiek inny
sposób utwierdzając się w przekonaniu, że z całą pewnością była
wnuczką Belli Cullen. Co prawda odkąd sięgała pamięcią, babcia nigdy nie
zrobiła czegoś, co zaprzeczyłoby niebywałej gracji z jaką poruszały się
wampiry, ale to nie miało znaczenia; w przypadku tej kobiety wszelakie
niedogodności zniknęły z chwilą, w której stała się nieśmiertelna,
jednak ona nie miała na co liczyć.
Nie czekając na czyjąkolwiek odpowiedź, pośpiesznie
odwróciła się na pięcie, planując jak najszybciej odejść. Nikt nie
zaprotestował, a chwilę później Julie ruszyła za nią, co Joce przyjęła z nieopisaną
wręcz ulgą. Wciąż nie miała pewności, co tak naprawdę powinna o całej
tej sytuacji myśleć, ale jedno wydawało się oczywiste: już na dobry początek
pobytu w ośrodku zrobiła z siebie kretynkę, chociaż tym razem
przynajmniej nie stała na krawędzi dachu, uchodząc za zdesperowaną
samobójczynię. To było jakimś pocieszeniem, ale na dłuższą metę…
Och, po prostu
cudownie!
Allegra
Poczuła muśnięcie lodowatych
palców na policzku, więc chcąc nie chcąc otworzyła oczy. Zamrugała nieco
nieprzytomnie, wciąż rozespana i niezdolna stwierdzić, kto też miał
czelność zakłócać jej spokój. Swoją drogą, nie przypominała sobie nawet, kiedy położyła
się i zasnęła, chociaż bez wątpienia musiało do tego dojść, skoro leżała
na kanapie. Tuż obok zauważyła Marco, który jak gdyby nigdy nic kucał obok,
obserwując ją z uwagą i bez chociażby cienia krępacji, tak skupiony i zafascynowany,
jakby właśnie miał przed oczami najpiękniejszy widok, jaki mógł sobie
wyobrazić. Coś w tym spojrzeniu sprawiło, że nawet ona nabrała pewności,
że za moment się zarumieni, chociaż nigdy nie należała do osób wstydliwych, a już
zwłaszcza nie w towarzystwie tego konkretnego mężczyzny.
– Obudziłem
cię – stwierdził, chociaż to akurat było oczywiste. Och, mój ty geniuszu!
Powinieneś zacząć pracować z Rufusem, pomyślała z przekąsem, ledwo
powstrzymując się przed wywróceniem oczami. Przez twarz Marco przemknął ledwie
zauważalny cień i pojęła, że musiał wychwycić jej myśli, ale nie przejęła
się tym w nawet najmniejszym stopniu. – Pomyślałem, że zabiorę cię do
pokoju. Jest spokojnie – zauważył, ale Allegra pokręciła głową.
– Która
godzina? W ogóle nie powinniście byli pozwolić mi teraz zasnąć –
stwierdziła, nie kryjąc rozdrażnienia.
Nie miała
pewności, kiedy właściwie się położyła, ale i bez patrzenia w okno
wiedziała, że musiał być jeszcze dzień. Nikłe światło dnia sprawiało, że
zasłony wydawały się jaśniejsze, chociaż przez wzgląd na licznych gości żadne z nich
nie mogło pozwolić sobie na to, żeby je rozsunąć. W efekcie w domu
panował ciągły półmrok, ale Allegra zdążyła się do tego przyzwyczaić już
wcześniej, tym bardziej, że zawsze mogła liczyć na pojawienie się Isabeau albo
Layli. Teraz żadnej z nich nie był, zresztą tak jak i jej wnuków, a ona
momentalnie poczuła się co najmniej niedobrze z tą myślą. Powiedzieć, że
po prostu martwiła się o Beau, byłoby niedopowiedzeniem. W zasadzie
nie przypominała sobie, kiedy ostatnim razem czuła się w ten sposób, tak
bardzo przybita, wyczerpana i zarazem na tyle wściekła, by myśleć o rozniesieniu
Niebiańskiej Rezydencji, chociaż nie tak dawno temu sama próbowała
wyperswadować ten pomysł Marco.
Usiadła,
być może zbyt gwałtownie, bo na moment pociemniało jej przed oczami. Lekko
zmarszczyła brwi, czekając aż dziwne wrażenie minie i wszystko wokół
przestanie wirować. Wyczuła, że Licavoli spojrzał na nią w bliżej
nieokreślony sposób, ale nie sądziła, by choć podejrzewał, że cokolwiek mogłoby
być nie tak. Sama również nie zamierzała mu o tym wspominać, dochodząc do
wniosku, że to i tak nie ma znaczenia. W ostatnim czasie żyła w ciągłym
stresie, śpiąc tak mało i rzadko, że sama nie była pewna, jakim cudem
przed tyle dni była w stanie utrzymać się na nogach. Oczywiście nie
musiała tego robić, a przynajmniej to niezliczoną ilość razy słyszała od
tego cholernie upartego wampira, jednak nie zamierzała spokojnie spać, kiedy
wszyscy inni czuwali. Któreś z nich zawsze musiało być na nogach, tak na
wszelki wypadek, chociaż nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższym
czasie mogli spodziewać się jakiegokolwiek ataku. Od chwili odejścia Beau,
Claudia ani nikt z Niebiańskiej Rezydencji nie pojawili się ani razu, choć
dom aż prosił się o to, żeby stać się potencjalnym celem – w końcu
sama zaoferowała schronienie znamienitej większości wampirów, które niejako
znajdowały się na czarnej liście wszystkich wokół. To nadal do niej nie
docierało, zresztą tak jak zachowanie Dimitra, nieobecność córki i całe to
szaleństwo, ale z doświadczenia wiedziała, że nie ma ani czasu, ani sensu
się nad tym zastanawiać.
– Wszystko w porządku?
– usłyszała i tym razem jednak wywróciła oczami. Kto jak kto, ale ona
dobrze znała tę nadwrażliwą, nadopiekuńczą wersję Marco. Wtedy potrafił być co
najmniej uciążliwy, zadając dziesiątki pytań, których zdecydowanie nie miała
cierpliwości słuchać. – Coś blado wyglądasz.
– Spójrz na
siebie, Licavoli – doradziła mu ze spokojem. Prychnął, a kąciki jego ust z miejsca
uniosły się ku górze, zdradzając rozbawienie; ten cyniczny uśmieszek, który nie
raz miała okazję widzieć również u Gabriela, to bez wątpienia była jakaś
rodzinna wizytówka. – Nieważne. Wszystko jest w porządku? Wiesz o co
pytam – dodała z powagą.
– Nawet ty
nie byłabyś w stanie zasnąć na tyle mocno, by przegapić atak, chociaż… –
Urwał, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że wchodzenie w jakiekolwiek
dyskusje czy kłótnie nie ma sensu. – Nieważne. Naprawdę zaczynam wątpić w to,
czy powinniśmy się do tego stopnia martwić. Ty się wykończysz, a ja
dostanę nerwicy – stwierdził, ale puściła jego słowa mimo uszu.
– Radzę
sobie świetnie.
Jeszcze
kiedy mówiła, jak gdyby nigdy nic poderwała się na równe nogi – a potem
tego pożałowała, kiedy jak długa poleciała do przodu, właściwie bez powodu
tracąc równowagę. Marco zmaterializował się u jej boku w zaledwie
ułamek sekundy, bez chwili wahania czy krępacji kładąc obie dłonie na jej
biodrach, by łatwiej mogła utrzymać się w pionie. Machinalnie objęła go
ramionami za szyję, nie po raz pierwszy pozwalając sobie na bliski kontakt,
który najpewniej doprowadziłby Gabriela do szału, gdyby mógł ich zobaczyć. Co prawda
już od dawna pozwalała sobie na bardzo wiele, oficjalnie będąc z wampirem w związku,
jednak czasami nadal miewała wątpliwości; nie chodziło o Marco, ale o przeszłość,
ta bowiem już chyba zawsze miała kłaść się cieniem i na niego, i na
wspólną przyszłość, bo nie dało się zaprzeczyć, że taką planowali już od
dłuższego czasu. Licavoli się zmienił, w końcu znajdując odpowiednią
drogę, a Allegra nie mogła zaprzeczyć, że wcześniej po prostu się pogubił,
jednak to, co przez cały ten czas robił swoim dzieciom…
Przestała o tym
myśleć, kiedy Marco bez jakiegokolwiek ostrzeżenia porwał ją na ręce. Pozwoliła
mu na to, po czym stanowczo odsunęła od siebie jakiekolwiek niechciane myśli, w zamian
z zaciekawieniem spoglądając wprost w znajome, rubinowe tęczówki.
Pociemniały nieznacznie, być może z głosu, a może ze zmartwienia, to
jednak wydawało się najmniej istotne, bo Allegra tak czy inaczej czuła się przy
nim wyjątkowo bezpiecznie.
– No i znowu
ty – westchnęła, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Martwisz się, czy
może szukasz okazji do tego, żeby pochodzić sobie z panną na rękach? –
rzuciła zaczepnym tonem, próbują go uspokoić i… Och, w zasadzie sama nie
była pewna.
– Panna na
rękach to zawsze dobra alternatywa – oznajmił z przesadną wręcz powagą;
zaraz po tym uśmiechnął się olśniewająco, a potem jak gdyby nigdy nic
nachylił się w jej stronę, by móc krótko ucałować ją w czoło.
Mimowolnie wzdrygnęła się, porażona różnicą temperatur i odrobinę
rozczarowana tym, że ograniczył się wyłącznie do tego. – Chodź. Dzisiaj śpisz w łóżku
– zapowiedział bez chwili wahania ruszył w stronę schodów.
Jedynie
wywróciła oczami.
Nadopiekuńczy,
przewrażliwiony głupek czy też nie, nie mogła zaprzeczyć, że należeli do
siebie.
Hej :3
OdpowiedzUsuńTrochę inaczej sobie wyobrażałam Dallasa, ale nie chce go oceniać, bo pojawił się naprawdę na chwile i nie mogę nic konkretnego o nim powiedzieć. :D Cóż ta Vicky... Ja bym chyba dostała z ta dziewczyna kurwicy, tak będąc szczerą. Nie mogę sobie wyobrazić tego, że za mną miałby ktoś w ten sposób chodzić i ciągle się tak mnie czepiać. (: Szkoda trochę, że Joyce tak uciekła od niego i nie porozmawiają, ale na pewno będzie jeszcze nie jedna i daje okazję do tego, aby ucięli sobie pogawędkę. ;)
I Allgera z Marco... Wciąż mam w głowie to co mi powiedziałaś. Dobrze mi ich tak oglądać takich... spokojnych. Chociaż nie wiem czy w Mieście Nocy mogą być spokojni. W końcu tyle się tam teraz dzieje, ale dopóki jest spokój mogą sobie pozwolić na chwile odpoczynku. C:
Ciekawe co tam u Beau, gdzie jest, co robi. ^^