22 kwietnia 2016

Sto siedemdziesiąt pięć

Jocelyne
Najpierw poczuła uderzenie, a dopiero później ból. To skutecznie wytrąciło ją z równowagi, przez co ledwo była świadoma tego, że stoczyła się z kilku ostatnich stopni – i to nie jako jedyna, bo pod sobą wyraźnie czuła ciepłe ciało kogoś, kto przypadkiem oberwał, przy okazji choć trochę amortyzując jej upadek. Oszołomiona i co najmniej skonsternowana tym, co zrobiła, natychmiast spróbowała się podnieść, to jednak skoczyło się na tym, że ponownie wylądowała na swojej przypadkowej ofierze. Plątanina kończyn i ogólne zaskoczenie sprawiły, że miotała się nieporadnie, najpewniej dodatkowo pogarszając sytuację, zwłaszcza przy swojej koordynacji ruchowej – czy też raczej całkowitym jej braku, co w najmniejszym nawet stopniu nie polepszało sprawy.
Wyrwał jej się cichy, zdławiony jęk, nie tyle bólu, chociaż i ten dawał jej się we znaki. Och, świetnie, jeszcze więcej siniaków!, pomyślała z niedowierzaniem; zawsze chodziła poobijana, o ile akurat nie miała pod ręką Damiena, który byłby gotów przyjść jej z pomocą i pomóc doprowadzić się do przynajmniej względnego porządku. Nagle zatęskniła za bratem, chociaż sama nie była pewna, czego potrzebowała bardziej – rodziny, poczucia bezpieczeństwa czy może swojego ulubionego Uzdrowiciela, W głowie jej wirowało, a na ułamek sekundy wręcz pociemniało przed oczami, ale i tego nie była pewna w takim stopniu, jak mogłaby się spodziewać. Gdyby jeszcze obyło się bez złamań, wtedy mogłoby okazać się, że wcale nie jest aż tak źle, chociaż…
– Mój Boże, nic wam nie jest?! – usłyszała spanikowany głos Julie, ale nawet nie próbowała odpowiadać.
W zamian przypomniała sobie o czyjejś obecności, co skutecznie sprowadziło ją na ziemię, sprawiając, że przestała się szarpać, ostatecznie decydując na to, żeby rozeznać w sytuacji. Zamrugała nieco nieprzytomne i – wcześniej lekko uniósłszy na łokciach, co przyszło jej całkiem lekko, jeśli wziąć pod uwagę to, że ciało jak zwykle odmawiało jej współpracy – w końcu spojrzała w dół, wprost na wpatrzonego w nią z zaciekawieniem chłopaka. Pierwszym, co przykuło jej uwagę, były jego oczy: ładne, jadeitowe i lśniące, chociaż w tamtej chwili jego wzrok wydawał się odrobinę zamglony. Dopiero po tym zmierzyła wzrokiem twarz biednego śmiertelnika, którego omal nie doprowadziła do grobu, dając piękny popis całkowitego braku gracji, koordynacji ruchowej i tego, że do normalnego pół-wampira wciąż było jej bardzo, ale to bardzo daleko.
Oczy chłopaka rozszerzyły się nieznacznie, kiedy na nią spojrzał. Zaklął cicho, tym razem o wiele ciszej, po czym nieznacznie pokręcił głową, najpewniej próbując się otrząsnąć. Słyszała, że jego puls przyśpieszył, a krew zaczęła krążyć szybciej, tym samym pobudzając jej wampirzą naturę, chociaż nie czuła głodu. Przynajmniej zapach nie był na tyle intensywny, by nabrała pewności, że przypadkiem zrobiła mu krzywdę, to jednak wydawało się dość marnym pocieszeniem w obecnej sytuacji. Czuła, że się rumieni, zmieszana i bliska tego, żeby zacząć się jąkać, chociaż sądziła, że zdążyła wyzbyć się tego nawyku z dzieciństwa. Zwłaszcza wtedy, kiedy była zestresowana albo bardzo zawstydzona, często robiła z siebie całkowicie nieporadną idiotkę, wyrzucając z siebie słowa bez ładu i składu, a przy tym tak drżącym głosem, że czasami samej siebie nie była w stanie zrozumieć.
– P-prze… – zaczęła i prawie natychmiast urwała, kiedy coś ścisnęło ją w gardle. To, że chłopak wciąż nie odrywał od niej wzroku, również jej nie pomagało.
Jocelyne przełknęła z trudem, bezskutecznie próbując się uspokoić. Oddychaj głęboko. I mów powoli!, warknęła na siebie w duchu, próbując przypomnieć sobie to, co mówili jej rodzice, kiedy była mała i zaczynała mieć problem z jasnym przekazaniem tego, co chodziło jej po głowie. No cóż, łatwo było mówić, zwłaszcza kiedy miało się problem ze złapaniem oddechu, a policzki paliły ją tak bardzo, że ledwo była w stanie to ignorować. Podejrzewała, że wygląda okropnie, cała czerwona, roztrzęsiona i sprawiająca wrażenie co najmniej bezmyślnej. Typowa blondynka, pomyślała z niedowierzaniem, tym bardziej, że jasne włosy opadły jej na twarz, a końcówki musnęły policzki nieznajomego chłopaka. W roztargnieniu spróbowała odgarnąć loki na plecy, jednocześnie podpierając się wolną ręką, to jednak sprawiło, że omal nie straciła równowagi, kolejny raz lądując na torsie biednego śmiertelnika.
Poczuła ciepłą dłoń na ramieniu, a chwilę później ktoś pomógł jej się podnieść. Niepewnie stanęła na nogi, przy okazji przekonując się, że jest względnie cała, jeśli nie liczyć kilku poobijanych mięśni, które pewnie dopiero wieczorem tak naprawdę miały dać się jej we znaki. Pozwoliła na to, żeby Julie odwróciła ją w swoją stronę, bardziej stanowczo zaciskając dłonie na jej ramionach, uważnie mierząc wzrokiem i w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa, w większości składające się na pytania o to, czy wszystko w porządku. Chciała jej odpowiedzieć, ale była w stanie co najwyżej sztywno kiwać głową i walczyć z niespójnymi myślami. Spojrzenie raz po raz uciekało jej w stronę chłopaka, dzięki czemu zdążyła zauważyć, że i on w końcu znalazł w sobie dość siły, żeby obrócić się na brzuch, a później spróbować podnieść z klęczka.
– Taa… Tak, tak, nie przejmujcie się – rzucił z przekąsem i na swój sposób to pozwoliło jej się uspokoić; skoro stać go było na złośliwości, to mogła chyba założyć, że wciąż żył. – Mnie też nic nie jest. Fajnie, że ktoś pyta.
Uniósł głowę, dzięki czemu Joce była w stanie raz jeszcze przyjrzeć jego twarzy. Nigdy nie była dobra w określaniu wieku na podstawie wyglądu, ale instynkt podpowiadał jej, że chłopak nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Wciąż miał w sobie coś chłopięcego, jednak ślady zarostu i zdecydowane rysy twarzy dodawały mu czegoś, co była w stanie określić… niemalże męskim, o ile to miało jakikolwiek sens. Ciemne włosy sterczały mu w najróżniejsze strony, zmierzwione w taki sposób, że wątpliwym wydawało się to, żeby kiedykolwiek miały do czynienia z tak genialnymi wynalazkami, jakimi była szczotka albo grzebień. Oczy raz jeszcze poraziły ją intensywnością zieleni, chociaż prawie natychmiast zmusiła się do odwrócenia wzroku, kiedy chłopak spojrzał wprost na nią.
– Dallas?! Dallas!
Zanim zdążyła zastanowić się nad tym, czego dotyczył nowy, tym razem dziewczęcy głos, w zasięgu jej wzroku pojawiła się wyraźnie roztrzęsiona brunetka. Natychmiast dopada do chłopaka, osuwając się przy nim na kolana i uczepiając się jego ramienia w sposób, który bynajmniej nie pomagał mu w próbie podniesienia się. Wręcz przeciwnie – Jocelyne była skłonna przysiąc, że biedak omal znowu nie wylądował na ziemi, a przez jego twarz przemknął grymas niezadowolenia.
– Ech, Vicki…? – zaczął niemalże uprzejmym tonem, dziewczyna jednak nawet nie próbowała słuchać, skoncentrowana raczej na próbie podniesienia się z nim do pionu. Fakt, że miała na sobie szpilki, balansując na obcasach i usiłując na wszystkie sposoby utrzymać w nich równowagę, bez wątpienia nie pomagał żadnemu z nich.
– O rany, co to było? – zapytała dziewczyna. Wyrzucała z siebie kolejne słowa w pośpiechu, a przy tym zawodząc w tak uciążliwy, wręcz histeryczny sposób, że trudno było jej słuchać. – W porządku, misiu? Tak uderzyliście o ziemię, że już myślałam, że po was! Mówiłam żebyś na mnie zaczekał, ale ty…
Dallas wydał z siebie przeciągły jęk, który zdecydowanie nie miał żadnego związku z tym, że cokolwiek mogłoby go boleć (a przynajmniej Joce miała takie wrażenie) – może pomijając uszy. Jakkolwiek by nie było, pojawienie się dziewczyny musiało podziałać na niego niezwykle motywujące, bo w pośpiechu poderwał się do pionu, by móc jak najszybciej oswobodzić się z uścisku koleżanki. A może dziewczyny? Joce nie miała pojęcia, to zresztą wydało jej się najmniej istotne. Nie miała pojęcia, co takiego powinna myśleć albo powiedzieć, więc tym bardziej roztrząsanie czyichkolwiek relacji nie było dla niej w tamtej chwili priorytetem. W zasadzie to jeśli miała być ze sobą szczera, marzyła tylko i wyłącznie o tym, żeby zapaść się pod ziemię albo posiąść zdolności Cammy'ego i zniknąć całemu towarzystwu z oczu.
– Żadnemu z was nic się nie stało? – odezwała się ponownie Julie. Z drugiej strony, być może dopiero w tamtej chwili to Jocelyne zdołała zwrócić na nią uwagę. Kobieta wciąż trzymała ją za ramię, a przez to, że nawet ona była od niej wyższa, Joce czuła się co najmniej jak małe, nieporadne dziecko. – Kości całe? Jeśli któremuś z was jest słabo…
– Ja mogę zaprowadzić Dallasa! – wtrąciła Vicki, jednak w odpowiedzi na jej słowa, Julie dyskretnie wywróciła oczami.
– Och, nie wątpię… – stwierdziła i zabrzmiało to niemal złośliwe albo raczej pobłażliwie. Najwyraźniej takie zachowanie zdarzało się tej dziewczynie często. – Dallas?
– Poradzę sobie sam, o ile kolejna mała blondyneczka nie spadnie na mnie ze schodów – odpowiedział ze spokojem, rzucając Jocelyne zaciekawione spojrzenie. Instynktownie cofnęła się o krok, mimowolnie zaczynając zastanawiać się nad tym, czy Julie miałaby coś przeciwko, gdyby spróbowała schować się za jej plecami. – Hej, nowa?
O bogini, więc jednak na nią patrzył. Co więcej, wydawał się faktycznie zainteresowany zarówno jej tożsamością, jak i tym, dlaczego znalazła się w tym miejscu. Z drugiej strony, być może wolał dobrze zapamiętać małą wariatkę, która omal nie zabiła go na schodach, żeby później wiedzieć, kogo powinien omijać szerokim łukiem, ale to wydawało się marnym pocieszeniem. Jakby istniała jakakolwiek różnica! Wiedziała jedynie, że pragnie zniknąć mu z oczu, niezdolna odezwać się, przeprosić, powiedzieć… cokolwiek.
– Jocelyne dopiero tutaj przyjechała. Właśnie szłyśmy na obiad – wyjaśniła usłużnie Julie, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że żadne z nich nie ucierpiało aż tak bardzo, by wszczynać alarm i obawiać się o to, czy nagle nie pomdleją przez wstrząśnienie mózgu albo coś równie niebezpiecznego. – A wy? Stołówka jest w drugą stronę, Dallas.
– Ja liczyłem na samotność – odpowiedział natychmiast chłopka, po czym wymownie spojrzał na wciąż uczepioną jego ramienia Vicki.
– A ja właśnie planowałam dotrzymać mu w tym czasie towarzystwa – wyjaśniła ze słodkim uśmiechem sama zainteresowana, najwyraźniej nie dostrzegając tego, że jej plany nie do końca pokrywały się z tymi Dallasa.
Julie otworzyła i prawie natychmiast zamknęła usta, przez moment sprawiając wrażenie kogoś, kto sam nie jest pewien, czy powinien się śmiać, czy może po prostu milczeć. Ostatecznie zdecydowała się na to drugie, machnięciem ręki dając towarzystwu do zrozumienia, że nie rozumie i najpewniej nie chce zrozumieć, co takiego chodziło im po głowie. Joce nie miała pewności, ale podejrzewała, że podobne sytuacje miały miejsce dość często, co zresztą wcale jej nie dziwiło; wystarczyło kilka tygodni, które spędziła w szkole, by zorientować się, że dzieciaki bardzo często wpadały na wyjątkowo… nietypowe pomysły.
Zapadła cisza, która sprawiła, że z miejsca poczuła się nieswojo. Przełknęła z trudem i w końcu zapanowawszy nad sobą na tyle, by przynajmniej spróbować na chłopaka spojrzeć, w końcu zdecydowała się odezwać:
– Przepraszam. – Jej głos zabrzmiał tak cicho, że ledwo była w stanie samą siebie zrozumieć. – Ja tylko… Możemy już iść? – zwróciła się do Julie.
– Ej, ale nie uciekaj! Żyje, więc chyba nic się nie stało, prawda? – zapewnił natychmiast Dallas, po czym spojrzał na nią z zaciekawieniem. – Ech… Często tak masz? – zapytał pozornie obojętnym tonem, ale do jego głosu wkradła się nutka zwątpienia.
Och, cały czas. W zasadzie to cud, że wciąż jestem w stanie chodzić!, pomyślała, jednak nie zamierzała się z nim tą informacją dzielić. Wręcz przeciwnie – jego słowa sprawiły, że tym bardziej zapragnęła zejść im wszystkim wokół.
– Po prostu chodźmy.
Dallas nie wydawał się usatysfakcjonowany tym, że zignorowała jego pytanie, ale nie obchodziło jej to. Była tak podenerwowana, że z wrażenia przestała nawet zwracać uwagi na to, że nadal była obolała. Cóż, do tego akurat zdążyła przywyknąć, niemalże na każdym kroku narażając się na kolejne urazy, wywracając się na równej drodze albo w jakikolwiek inny sposób utwierdzając się w przekonaniu, że z całą pewnością była wnuczką Belli Cullen. Co prawda odkąd sięgała pamięcią, babcia nigdy nie zrobiła czegoś, co zaprzeczyłoby niebywałej gracji z jaką poruszały się wampiry, ale to nie miało znaczenia; w przypadku tej kobiety wszelakie niedogodności zniknęły z chwilą, w której stała się nieśmiertelna, jednak ona nie miała na co liczyć.
Nie czekając na czyjąkolwiek odpowiedź, pośpiesznie odwróciła się na pięcie, planując jak najszybciej odejść. Nikt nie zaprotestował, a chwilę później Julie ruszyła za nią, co Joce przyjęła z nieopisaną wręcz ulgą. Wciąż nie miała pewności, co tak naprawdę powinna o całej tej sytuacji myśleć, ale jedno wydawało się oczywiste: już na dobry początek pobytu w ośrodku zrobiła z siebie kretynkę, chociaż tym razem przynajmniej nie stała na krawędzi dachu, uchodząc za zdesperowaną samobójczynię. To było jakimś pocieszeniem, ale na dłuższą metę…
Och, po prostu cudownie!
Allegra
Poczuła muśnięcie lodowatych palców na policzku, więc chcąc nie chcąc otworzyła oczy. Zamrugała nieco nieprzytomnie, wciąż rozespana i niezdolna stwierdzić, kto też miał czelność zakłócać jej spokój. Swoją drogą, nie przypominała sobie nawet, kiedy położyła się i zasnęła, chociaż bez wątpienia musiało do tego dojść, skoro leżała na kanapie. Tuż obok zauważyła Marco, który jak gdyby nigdy nic kucał obok, obserwując ją z uwagą i bez chociażby cienia krępacji, tak skupiony i zafascynowany, jakby właśnie miał przed oczami najpiękniejszy widok, jaki mógł sobie wyobrazić. Coś w tym spojrzeniu sprawiło, że nawet ona nabrała pewności, że za moment się zarumieni, chociaż nigdy nie należała do osób wstydliwych, a już zwłaszcza nie w towarzystwie tego konkretnego mężczyzny.
– Obudziłem cię – stwierdził, chociaż to akurat było oczywiste. Och, mój ty geniuszu! Powinieneś zacząć pracować z Rufusem, pomyślała z przekąsem, ledwo powstrzymując się przed wywróceniem oczami. Przez twarz Marco przemknął ledwie zauważalny cień i pojęła, że musiał wychwycić jej myśli, ale nie przejęła się tym w nawet najmniejszym stopniu. – Pomyślałem, że zabiorę cię do pokoju. Jest spokojnie – zauważył, ale Allegra pokręciła głową.
– Która godzina? W ogóle nie powinniście byli pozwolić mi teraz zasnąć – stwierdziła, nie kryjąc rozdrażnienia.
Nie miała pewności, kiedy właściwie się położyła, ale i bez patrzenia w okno wiedziała, że musiał być jeszcze dzień. Nikłe światło dnia sprawiało, że zasłony wydawały się jaśniejsze, chociaż przez wzgląd na licznych gości żadne z nich nie mogło pozwolić sobie na to, żeby je rozsunąć. W efekcie w domu panował ciągły półmrok, ale Allegra zdążyła się do tego przyzwyczaić już wcześniej, tym bardziej, że zawsze mogła liczyć na pojawienie się Isabeau albo Layli. Teraz żadnej z nich nie był, zresztą tak jak i jej wnuków, a ona momentalnie poczuła się co najmniej niedobrze z tą myślą. Powiedzieć, że po prostu martwiła się o Beau, byłoby niedopowiedzeniem. W zasadzie nie przypominała sobie, kiedy ostatnim razem czuła się w ten sposób, tak bardzo przybita, wyczerpana i zarazem na tyle wściekła, by myśleć o rozniesieniu Niebiańskiej Rezydencji, chociaż nie tak dawno temu sama próbowała wyperswadować ten pomysł Marco.
Usiadła, być może zbyt gwałtownie, bo na moment pociemniało jej przed oczami. Lekko zmarszczyła brwi, czekając aż dziwne wrażenie minie i wszystko wokół przestanie wirować. Wyczuła, że Licavoli spojrzał na nią w bliżej nieokreślony sposób, ale nie sądziła, by choć podejrzewał, że cokolwiek mogłoby być nie tak. Sama również nie zamierzała mu o tym wspominać, dochodząc do wniosku, że to i tak nie ma znaczenia. W ostatnim czasie żyła w ciągłym stresie, śpiąc tak mało i rzadko, że sama nie była pewna, jakim cudem przed tyle dni była w stanie utrzymać się na nogach. Oczywiście nie musiała tego robić, a przynajmniej to niezliczoną ilość razy słyszała od tego cholernie upartego wampira, jednak nie zamierzała spokojnie spać, kiedy wszyscy inni czuwali. Któreś z nich zawsze musiało być na nogach, tak na wszelki wypadek, chociaż nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższym czasie mogli spodziewać się jakiegokolwiek ataku. Od chwili odejścia Beau, Claudia ani nikt z Niebiańskiej Rezydencji nie pojawili się ani razu, choć dom aż prosił się o to, żeby stać się potencjalnym celem – w końcu sama zaoferowała schronienie znamienitej większości wampirów, które niejako znajdowały się na czarnej liście wszystkich wokół. To nadal do niej nie docierało, zresztą tak jak zachowanie Dimitra, nieobecność córki i całe to szaleństwo, ale z doświadczenia wiedziała, że nie ma ani czasu, ani sensu się nad tym zastanawiać.
– Wszystko w porządku? – usłyszała i tym razem jednak wywróciła oczami. Kto jak kto, ale ona dobrze znała tę nadwrażliwą, nadopiekuńczą wersję Marco. Wtedy potrafił być co najmniej uciążliwy, zadając dziesiątki pytań, których zdecydowanie nie miała cierpliwości słuchać. – Coś blado wyglądasz.
– Spójrz na siebie, Licavoli – doradziła mu ze spokojem. Prychnął, a kąciki jego ust z miejsca uniosły się ku górze, zdradzając rozbawienie; ten cyniczny uśmieszek, który nie raz miała okazję widzieć również u Gabriela, to bez wątpienia była jakaś rodzinna wizytówka. – Nieważne. Wszystko jest w porządku? Wiesz o co pytam – dodała z powagą.
– Nawet ty nie byłabyś w stanie zasnąć na tyle mocno, by przegapić atak, chociaż… – Urwał, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że wchodzenie w jakiekolwiek dyskusje czy kłótnie nie ma sensu. – Nieważne. Naprawdę zaczynam wątpić w to, czy powinniśmy się do tego stopnia martwić. Ty się wykończysz, a ja dostanę nerwicy – stwierdził, ale puściła jego słowa mimo uszu.
– Radzę sobie świetnie.
Jeszcze kiedy mówiła, jak gdyby nigdy nic poderwała się na równe nogi – a potem tego pożałowała, kiedy jak długa poleciała do przodu, właściwie bez powodu tracąc równowagę. Marco zmaterializował się u jej boku w zaledwie ułamek sekundy, bez chwili wahania czy krępacji kładąc obie dłonie na jej biodrach, by łatwiej mogła utrzymać się w pionie. Machinalnie objęła go ramionami za szyję, nie po raz pierwszy pozwalając sobie na bliski kontakt, który najpewniej doprowadziłby Gabriela do szału, gdyby mógł ich zobaczyć. Co prawda już od dawna pozwalała sobie na bardzo wiele, oficjalnie będąc z wampirem w związku, jednak czasami nadal miewała wątpliwości; nie chodziło o Marco, ale o przeszłość, ta bowiem już chyba zawsze miała kłaść się cieniem i na niego, i na wspólną przyszłość, bo nie dało się zaprzeczyć, że taką planowali już od dłuższego czasu. Licavoli się zmienił, w końcu znajdując odpowiednią drogę, a Allegra nie mogła zaprzeczyć, że wcześniej po prostu się pogubił, jednak to, co przez cały ten czas robił swoim dzieciom…
Przestała o tym myśleć, kiedy Marco bez jakiegokolwiek ostrzeżenia porwał ją na ręce. Pozwoliła mu na to, po czym stanowczo odsunęła od siebie jakiekolwiek niechciane myśli, w zamian z zaciekawieniem spoglądając wprost w znajome, rubinowe tęczówki. Pociemniały nieznacznie, być może z głosu, a może ze zmartwienia, to jednak wydawało się najmniej istotne, bo Allegra tak czy inaczej czuła się przy nim wyjątkowo bezpiecznie.
– No i znowu ty – westchnęła, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Martwisz się, czy może szukasz okazji do tego, żeby pochodzić sobie z panną na rękach? – rzuciła zaczepnym tonem, próbują go uspokoić i… Och, w zasadzie sama nie była pewna.
– Panna na rękach to zawsze dobra alternatywa – oznajmił z przesadną wręcz powagą; zaraz po tym uśmiechnął się olśniewająco, a potem jak gdyby nigdy nic nachylił się w jej stronę, by móc krótko ucałować ją w czoło. Mimowolnie wzdrygnęła się, porażona różnicą temperatur i odrobinę rozczarowana tym, że ograniczył się wyłącznie do tego. – Chodź. Dzisiaj śpisz w łóżku – zapowiedział bez chwili wahania ruszył w stronę schodów.
Jedynie wywróciła oczami.
Nadopiekuńczy, przewrażliwiony głupek czy też nie, nie mogła zaprzeczyć, że należeli do siebie.

1 komentarz:

  1. Hej :3
    Trochę inaczej sobie wyobrażałam Dallasa, ale nie chce go oceniać, bo pojawił się naprawdę na chwile i nie mogę nic konkretnego o nim powiedzieć. :D Cóż ta Vicky... Ja bym chyba dostała z ta dziewczyna kurwicy, tak będąc szczerą. Nie mogę sobie wyobrazić tego, że za mną miałby ktoś w ten sposób chodzić i ciągle się tak mnie czepiać. (: Szkoda trochę, że Joyce tak uciekła od niego i nie porozmawiają, ale na pewno będzie jeszcze nie jedna i daje okazję do tego, aby ucięli sobie pogawędkę. ;)
    I Allgera z Marco... Wciąż mam w głowie to co mi powiedziałaś. Dobrze mi ich tak oglądać takich... spokojnych. Chociaż nie wiem czy w Mieście Nocy mogą być spokojni. W końcu tyle się tam teraz dzieje, ale dopóki jest spokój mogą sobie pozwolić na chwile odpoczynku. C:
    Ciekawe co tam u Beau, gdzie jest, co robi. ^^

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa